Żywe grobowce/XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Żywe grobowce
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVI.

Droga powrotna do Łomży zeszła mi na gorzkich rozmyślaniach. Biegłem myślą w daleką przeszłość i przyszłość; i jak zawsze, przyszłość malowała się w mojej wyobraźni stokroć gorzej, niż tak tragiczna przeszłość. Robiłem ścisły rachunek sumienia, jak jeszcze nigdy dotychczas. Doszedłem do przekonania, że zło, jakie czyniłem w życiu, nie było koniecznym skutkiem mojego charakteru; sumienie wbijało mnie w dumę, że jestem z gruntu dobrym człowiekiem i że tylko inni ludzie są winni mego upadku. To ludzie, z którymi się zetknąłem w życiu, przyczynili się do tego i pchali mnie w szeregi wyrzutków społeczeństwa.
Nic dziwnego, że po takich rozmyślaniach cały mój żal i gorycz skierowałem na głowę brata. On będzie winien, tylko on, jeśli teraz wrócę do dawnego życia. Opuściwszy Mokotów, przyjechałem do niego, chcąc zostać uczciwym człowiekiem. Byłem pewny, że ucieszą go moje zamiary i dopomoże mi. A teraz co się okazało... Ostatnia deska ratunku osunęła się z pod moich nóg! Brat, aby tylko nic mi nie dać z części należnej mi po ojcu, gadał swoje: „Nie mogę ci nic dać, boś wszystko przepisał adwokatowi. Prawda, że on jeszcze nic nie wziął, gdyż siostry są małoletnie, ale on weźmie. Wszystko sobie zapisał i nic mi nie podaruje. Przynieś mi od niego papier, że umowa z tobą jest nieważna, a wtedy pomówimy“.
Nie było dla mnie innej drogi ratunku, — choć wiedziałem, że to jest tylko wykręt ze strony brata, — jak odnaleźć tego adwokata. Zaraz po przybyciu do Łomży dowiedziałem się, że ten adwokat wyprowadził się do Białegostoku. Postanowiłem za wszelką cenę go odnaleźć. Za radą starego przyjaciela ojca wstąpiłem do archiwum; ale to, czego tam się dowiedziałem, wyprowadziło mnie z równowagi zupełnie. Okazało się, że ja wcale nie figuruję w rejestrze, jako prawowity spadkobierca po ojcu i matce; figurował jedynie brat i siostry. Sekretarz widząc moje wzruszenie, zawołał:
— Czy wy jesteście rodzonym bratem tych spadkobierców, o których pytacie?
— Jestem prawowitym synem tego samego ojca i matki, co i oni, i do tego pierworodnym synem. Dlaczego ja tu nie jestem zapisany?
Sekretarz ze współczuciem spojrzał na mnie i rzekł:
— Gdzież byliście, kiedy rodzice zmarli?
— Matka umarła jeszcze przed wojną światową, a gdy umarł ojciec, nie było mnie w domu.
— To nic, żeście w dom unie byli, — odparł sekretarz. — My podług praw a ogłosiliśmy po śmierci ojca, aby spadkobiercy zgłosili się w ciągu sześciu miesięcy. Po upływie tego terminu, postępowanie się zamyka. Więc dlaczego nie zgłosiliście się?
— Nie zgłosiłem się dlatego, że byłem w takiem miejscu, gdzie ogłoszeń się nie czyta.
— Zagranicą?
— Nie. Byłem w więzieniu.
— Rozumiem teraz. A czy można wiedzieć w jakiem więzieniu?
— W Czerwoniaku siedziałem.
— Nie rozumiem.
— Czerwoniak to tutejsze więzienie, — objaśniłem.
— Aha, Trafna nazwa, — zaśmiał się sekretarz. — Ale dlaczego brat nie podał was jako spadkobiercy?
— Dlatego, proszę pana, że brat liczył na to i chciał, żebym zdechł w więzieniu. Chciał zagarnąć wszystko dla siebie.
— Tak, tak, macie rację. Wszystko jest możliwe. Żal mi was, więc poradzę wam, co macie robić. Musicie się wystarać o metrykę urodzenia, a potem wytoczyć bratu sprawę. Sprawa jest wygrana. Radziłbym poradzić się adwokata.
— Ja bardzo adwokatom nie ufam, gdyż jeden adwokat mnie już nabrał.
— A kto to taki? Opowiedziałem mu o całej aferze przepisania mojej części adwokatowi w Czerwoniaku.
— Teraz wszystko rozumiem, — powiedział sekretarz. — Brat umyślnie was nie podał do spadku, aby ten adwokat miał trudności z odebraniem waszej części. Wam znów nie opłaci się prawować z bratem, gdyż jak wygracie, to adwokat wam wszystko zabierze. Więc teraz ani wy, ani adwokat nie możecie z tego korzystać. Mądry lis z waszego brata. Obu was wykiwał porządnie.
— Cóż mam teraz zrobić? — pytałem.
— Moja rada jest udać się teraz do innego adwokata, opowiedzieć mu, że tamten adwokat popełnił oszustwo i wytoczyć mu proces. Później zaś wziąć się do brata. Ale na to, mój panie, trzeba dużo pieniędzy.
Złość moja do brata zwiększała się coraz bardziej; postanowiłem zemścić się na obu: na adwokacie za to, że mnie oszukał, a na bracie, że skorzystał z okazji. Zapłaciłem sekretarzowi za fatygę i ze zbolałą duszą, przepełnioną uczuciem zemsty, wyniosłem się.
Tegoż dnia spotkałem się ze stryjem, który specjalnie przyjechał tu za mną.
— Staraj się wydostać twoją część po ojcu, — mówił stryj, — a ja od ciebie to kupię. Tylko sza, aby nikt nie wiedział o tem. Ty wiesz, że ja nie chcę twojej krzywdy.
Muszę tu przypomnieć, że żony stryja i brata były siostrami.
Popatrzałem na niego, myśląc w duchu: „O, jacy podli jesteście wy wszyscy!“ Postanowiłem z moją szlachetną familją zerwać raz na zawsze. Stryj na dowód przyjaźni i na (rachunek przyszłego kupna wręczył mi trochę pieniędzy, które przyjąłem. Musiałem mu też dać słowo, że nikt się ani słowa o naszej tranzakcji nie dowie.
Czując trochę pieniędzy w kieszeni, wyszedłem na miasto. Miałem nieprzepartą chęć odwiedzić moich dawnych znajomych. Nie potrzebowałem ich długo szukać. Na Starym rynku spotkałem dwu dawnych kolegów po fachu. Jeden z nich, przezwany Franek Bucał, poznał mnie odrazu. Radość z tego spotkania była nie do opisania, to też natychmiast wciągnięty zostałem do najbliższej knajpy. Tam przy kieliszku wspomnieliśmy sobie dawne dzieje i jeden przed drugim zwierzył się ze swych radości i smutków. Franek Bucał, znany na bruku tamtejszym jako największy awanturnik i najsilniejszy człowiek w całej okolicy, przy każdym kieliszku wznosił toast za zdrowie wszystkich złodziei na świecie i wykrzykiwał na głos:
— Niech cię szlag trafi, Nachalniku! Kto się spodziewał, psia twoja mać, że będziemy tu dzisiaj siedzieć z tobą przy kieliszku? Niech cię piorun trzaśnie! — Przy tych słowach z całego serca chwytał mnie w objęcia i całował. Do kolegi zaś wołał, waląc go muskularną dłonią w plecy tak, że ten za każdym razem podskakiwał z miejsca: „Czego, durniu, tak powoli pijesz, jak pr...iczka? Nachalnik jest z nami! Czy słyszysz, durniu? Krzycz na głos i pij za jego zdrowie!“
Tam ten chcąc nie chcąc spełniał rozkaz ze strachu, a gdy mu przyszło wypić całą szklankę od herbaty, zakrztusił się tak, że myślałem, że się udławi.
— Pij, durniu, pij, durniu! — wołał wciąż Franek Bucał już trochę podchmielony.
Chcąc się wydostać z tej pijatyki i z jego niedźwiedzich uścisków, udałem, że mnie brzuch boli, prosząc, aby mnie zwolnił od picia. Franek jednak nie chciał słuchać i wołał:
— Pij, draniu, bo dostaniesz w nos. Nie puszczę cię, aż koszula moja będzie mokra od wódki. Forsa jest, nie martw się. Wczoraj fest zarobiłem. Patrz, ile forsy.
Wyjął całą garść banknotów i podsunął mi pod sam nos.
— Wąchaj, Nachalniku, — wolał, — jak pachną pieniążki, chociaż to była bardzo paskudna robota!
Gospodarz podając nam do stolika chodził na palcach i z wielkim respektem przed Frankiem, bojąc się, by go czemś nie urazić. Nie chciał też już więcej podawać nam napojów, jednakże jedno groźne spojrzenie Franka wystarczyło, by podawał dalej. Prosił mnie tylko oczyma, abym nie pozwolił tu na urządzenie awantury.
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Kolega Franka, zwany Bułanem, musiał uregulować rachunek i chwiejąc się na niepewnych nogach, ledwo opuściliśmy przybytek Bachusa. Żegnało nas ciężkie westchnienie gospodarza, który rad był, że widzi nas już za drzwiami swojej restauracji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.