Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Mirandola, 1923)/Rzeź samców

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Życie pszczół
Podtytuł Rzeź samców
Wydawca Wydawnictwo polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. La Vie des Abeilles
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA SZÓSTA.


RZEŹ SAMCÓW.
I.

Jeśli po zapłodnieniu królowej pogoda trwa stale, jest ciepło, gdy kwitną kwiaty obfitujące w nektar i pyłek, robotnice, powodowane pobłażliwością, czy może przesadną przezornością, znoszą jeszcze przez pewien czas obecność samców, przysparzających dużo kłopotów i nadwerężających zapasy miodu. Trutnie zachowują się w ulu podobnie, jak zalotnicy Penelopy w domu Ulysesa. Ucztują, hałasują, marnują pożywienie i zanieczyszczają wszystko. Są to kochankowie tytularni, aroganccy i butni, zawadzają wszystkim, tłoczą się po ulicach, przeszkadzają w pracy, potrącają robotnice, odbierają kułaki, uciekają, biją się z sobą, robią czupurne miny, nie są złośliwe, raczej dobroduszne, ale robotnice spoglądają na tę bandę z pogardą i czynią rozpaczliwe wysiłki, by nie pozwolić wybuchnąć gromadzącej się co dnia nienawiści i nie przyspieszyć rozstrzygnięcia losu, który ich i tak czeka.
Wyszukują sobie do drzemki najlepsze, najzaciszniejsze, najcieplejsze kąty w całym ulu. Podnoszą się leniwo, by cmoktać miód najlepszy, najwonniejszy z otwartych plastrów i rozrzucają ekskrementy po wszystkich plastrach, gdziekolwiek raczą ucztować. Cierpliwe robotnice pocieszają się przyszłością i naprawiają szkody w milczeniu. Około trzeciej popołudniu, kiedy wieś, przysłoniona szafirowym odbłyskiem lazuru nieba, spoczywa w błogiem odrętwieniu pod dobrotliwem spojrzeniem lipcowego, lub sierpniowego nieba, trutnie ukazują się gromadnie w progu ula. Głowy ich przystrojone w podwójny kask półkulistych oczu, zwieńczony pioropuszami falistych, ruchliwych różków, na szyjach mają kryzy aksamitnych, rudawych, pozłoconych słońcem włosów a ciała ich okrywa twarda, złożona z segmentów lśniąca zbroja. Hałasują strasznie, odpychają strażniczki, przewracają plotkarki u bram, roztrącają miodziarki, wracające z brzemieniem łupu, zebranego mozolnie. Kroczą poważnie, dostojnie, przybierając miny butne i bezwzględne bóstw niezbędnych dla rodu, udających się tłumnie w jakowejś ważnej sprawie, niedostępnej hołocie, w nieznanym kierunku. Wylatują jeden po drugim, zataczając majestatyczne, poważne kręgi, kierują się wprost na najbliższe kwiaty, siadają w kielichach i zapadają w drzemkę, która trwa dopóty, aż chłód wieczoru przywiedzie je do przytomności. Wracają tłumnie, tłoczą się, popychają i cisną z temiż samemi minami wielmożów, dźwigających na sobie odpowiedzialność za najważniejsze sprawy miasta. Potem spieszą co prędzej do plastrów, zanurzają głowy aż po szyję w najlepszym, najświeższym płynnym miodzie, wypełniającym komórki, napełniają żołądki, niby amfory, by pokrzepić siły wyczerpane i toczą się leniwo do swych zacisznych sypialń, gdzie zapadają w sen sprawiedliwych, głęboki i rozkoszny, z którego budzą się dopiero do następnej uczty.

II.

Ale cierpliwość pszczół nie dorównywa cierpliwości człowieka. Pewnego dnia pada rozkaz, hasło szerzy się szybko po całem mieście, a łagodne robotnice przemieniają się w srogich sędziów i katów jednocześnie. Znowu niewiadomo kto wydał ten rozkaz. Wyłania się nagle ze zbiorowego, zimnego, wyrozumowanego oburzenia robotnic i, jak zawsze w ulu bywa, w momencie, kiedy się uświadomił, ogarnia jednomyślnie serca całego ludu republiki. Część robotnic wyrzeka się pracy, miodziarki nie lecą na kwiaty, poświęcając się dzisiaj dziełu wymiaru sprawiedliwości. Na ścianie miodonośnej drzemie zwarte grono leniwców, nieświadomych, że groźna chwila nadchodzi. Nagle tłum gniewnych dziewic wyrywa ich z rozkosznego bezwładu. Budzą się ogłupiałe, nie wiedząc, co znaczy to najście, nie wierzą własnym oczom, a zdumienie ich formułuje się z trudnością, torując sobie drogę poprzez męty rozleniwienia, jak promień światła wskroś bagniska.
Wydaje im się, że stały się ofiarą pomyłki, spoglądają wokół osłupiałe, potem zaś budzi się w ciasnym mózgu naczelna myśl kierownicza ich życia i usiłują skierować się ku jadłu, by się pokrzepić. Ale minął już czas słodkiego jadła i picia lipowego nektaru, nie dla nich już ambrozja z szałwi, nostrzyku, koniczyny i majeranku. Niema już wolnego dostępu do uroczych, pełnych antałków woskowych, otwierających szeroko, gościnnie i ochotnie słodkie swe wnętrza, nastał czas inny, a grono nieszczęśliwców otacza zbity wał morderców, najeżony lasem jadowitych włóczni. Zmieniła się doszczętnie atmosfera ula. Rozkoszny, pokojowy zapach miodu ustąpił miejsca gorzkiemu oparowi trucizny, która w tysiącach małych kropelek połyska na ostrzach żądeł i napełnia powietrze odorem, podniecającym do zawiści i zemsty.
Zanim sobie zdołały zdać sprawę z tego, że niebiańskie ich bytowanie rozpadło się w gruzy przez niepojętą przemianę praw, rządzących dotąd szczęśliwą republiką, na każdego z nich napada trzy, czy cztery wykonawczynie wyroku. Przerażone umykają, kręcą się i wiją, a mścicielki starają się odgryźć im skrzydła, przeciąć więź tułowia łączącą go z klatką piersiową, oderwać różki i odłamać nogi, a co najważniejsze odnaleźć szparę w płytkach chitynowych pierścieniowego pancerza, by utopić żądło w jego brzuchu. Wielkie, zwaliste, ale bezbronne, bo pozbawione żądeł nie stawiają nawet oporu, starają się wymknąć, albo też wystawiają powierzchnię spasłego cielska na ciosy, które spadają na nie masowo. Przewrócone na grzbiet, grzebią się niezdarnie, trzymając w potężnych łapach prześladowczynie, które nie puszczają zdobyczy, albo znowu, kręcąc się wkółko koło własnej osi, wprawiają wszystko w szalony wir, który jednak szybko ustaje, bo siły ich są na schyłku. Po chwili wygląd ich staje się tak smutny, że zjawia się w sercu patrzącego litość, bliska zawsze wymiaru sprawiedliwości u człowieka. Litość ta niezawodnie wyjednałaby łaskę w warunkach naszych, ale srogie robotnice nie znają uczucia litości, są jeno wykonawczyniami głębokiego i bezwzględnego prawa natury. Skrzydła biednych trutniów zaściełają ziemię, włosy powydzierane, różki odgryzione, a oczy, owe oczy wspaniałe, czarne, odzwierciadlające do niedawna kwiaty, lazur nieba, promienie słońca, pokaleczone teraz, smutne i łagodnie spoglądające pod wpływem bólu, wyrażają strach przeraźny i przeczucie śmierci. Jedne giną od ran odniesionych i kilka robotnic wynosi niezwłocznie ich trupy poza obręb ula, ku dalekiemu cmentarzysku. Inne, odporniejsze, lub mniej pokaleczone, umykają w odległy zakątek miasta, ale staje przy nich straż nieubłaganych amazonek i trzyma w otoczy więziennej, dopóki nie poginą z głodu. Pewnej liczbie nieszczęśliwych udaje się zazwyczaj dotrzeć do bram i umknąć przed napaścią, pociągając za sobą prześladowczynie. Ale wieczorem wracają gromadnie do ula pod wpływem chłodu i głodu, błagając o przytułek. Napotykają jednak straż zimną, obojętną, nieubłaganą. Nazajutrz po ucieczce skazańców, robotnice oczyszczają deseczkę pod bramą, zmiatając na ziemię trupy bezpożytecznych olbrzymów, a następnej wiosny niema już całkiem wspomnienia o istnieniu rodu leniuchów i darmozjadów.

III.

Rzeź trutniów odbywa się zazwyczaj tegoż samego dnia w przeważnej liczbie ulów jednej pasieki. Hasło dają kolonje najsilniejsze i najsprężyściej administrowane. W kilka dni potem urządzają pogrom republiki mniejsze i uboższe. Same tylko szczepy podupadłe i nieliczne, posiadające królowę starą i niemal bezpłodną już, tolerują samców, aż do zaczątków zimy, nie chcąc się wyrzec nadziei zapłodnienia młodej królowej, która może się jeszcze narodzić. Nieuniknioną jest nędza, a nawet klęska ulów takich i najczęściej wszystkie pszczoły razem, robotnice, matka i trutnie skupiają się w jedną masę spoistą i giną z głodu w ciemnym ulu przed pierwszemi śniegami.
Po egzekucji leniów praca w republice dostatniej i silnej rozpoczyna się na nowo, ale gorliwość zmniejsza się stopniowo, gdyż kwiatów coraz to mniej i zaczyna braknąć soku i pyłku. Przeminął czas wielkich świąt, dramatów i wielkich namiętności. Sen ogarnia zwolna wielkie, zbiorowe ciało, przetkane dziesiątkami tysięcy dusz, przedziwny stwór bezsenny, przez całe lato żywiący się nektarem kwiatów i rosą, wspaniała republika z czasu pogodnych dni lipcowych zasypia, zwalnia się tętno jej życia, słabnie oddech, przeciążony wonią, zamiera i ustaje całkiem. W skrytkach rezerwowych zgromadzono ostatni miód jesienny, jako ostateczny zapas na zimę, a komórki zamyka nienaruszalna, woskowa pieczęć.
Ustaje praca budowlana, urodzin coraz to mniej, coraz więcej trupów, noce wzrastają, maleją dni. Setki robotnic ginie codziennie skutkiem deszczu, mgły porannej, zbyt szybko zapadających sieci mroku. Coraz to mniej pszczół, które wyleciały, wraca do domu i cały ten mały ludek, tak chciwy słońca jak świerszcze attyckie, odczuwa, że nadchodzi groźna, ponura zima.
Człowiek zabrał swoją część plonu. Każdy dobry ul oddał mu ośmdziesiąt do stu funtów, a najlepsze dają nawet do dwustu. Zawarty jest w tem ogrom światła i miljardy kwiatów, codziennie nawiedzanych po kilka razy. Bartnik ostatniem spojrzeniem ogarnia zasypiające ule. Zabiera bogatym zbyteczne skarby, a daje je tym, które nawiedziły klęski i zubożyły nadmiernie, a klęski to w onym pracowitym światku zawsze niezawinione. Okrywa ciepło każdy ul z osobna, zasłania do połowy otwory wchodowe, zdejmuje zbyteczne ramki i pozostawia pszczoły w spokoju na sen zimowy.
Gromadzą się pośrodku swego miasta, zwierają się w jeden kłąb i zawieszają się u plastra zawierającego pełne komórki, z których podczas mroźnych dni sączyć się będzie pokarm, zgromadzony w lecie. Pośrodku kłębu siedzi królowa. Pierwszy rząd chwyta się pazurkami zamkniętych komór, drugi go nakrywa, na nim siada trzeci i tak dalej, aż do ostatniego, który tworzy osłonę zewnętrzną. Kiedy pszczoły zewnętrzne zaczynają odczuwać zimno, zbliżają się ku środkowi, a inne wchodzą na ich miejsce. Tak zmieniają się ciągle. Zawieszone grono jest kulą rudawą i ciepłą, jakby wyrosłą na murach woskowych. Porusza się ona bardzo powoli, podnosi i zniża w miarę opróżniania komórek z pożywienia. W przeciwieństwie do ogólnie przyjętego mniemania, życie zimowe pszczół jest tylko półsnem, nie zaś snem zupełnym[1]. Słychać brzęk skrzydeł przyciszony, harmonijny, jednozgodny, którym te dzieci słońca, skrywające się w głębi ula, rzec można, utrzymują we wnętrzu niezmienną temperaturę, zbliżoną do ciepłoty dnia wiosennego. Ruchy te wzmagają się, to znów słabną, odpowiednio do stopnia ciepłoty zewnętrznej, a owa sztuczna wiosna promieniuje z miodu, będącego jeno żarem słońca, który przybrał na się inną postać, a teraz wraca do pierwotnej formy. Krąży on w żywej kuli, niby krew ożywcza. Pszczoły, siedzące tuż przy pełnych komórkach, podają jedzenie sąsiadkom, które przenoszą je dalej. Wędruje tak od ust do ust, od łapki do łapki i dociera do samych krańców gromady, która żywi jedną tylko myśl, jedno ma przeznaczenie, jedno serce i jedną duszę w tysiącach zawartą. Miód jest im tedy namiastką słońca i kwiatów tak długo, aż rodzic jego, słońce prawdziwe, gdy znijdzie rzeczywista, realna wiosna, otworzy kielichy fiołków i jaskrów i, zaglądając przez uchylone drzwi, zbudzi robotnice, by zobaczyły, że lazur znowu roztoczył się nad światem, wróciło ciepło, że koło bytu, na którego ciemnej i mroźnej części obwodu leży śmierć, przetoczyło się zwykłym obrotem koło swej osi, wynurzyło na świat tą połową, która nosi nazwę życia i że pora się cieszyć i pracować na nowo.





  1. Ludny ul zużywa w ciągu zimy, trwającej u nas około 6 miesięcy, to jest od października do kwietnia, około 20 do 30 funtów miodu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.