Życie Chopina (Kaden-Bandrowski, 1938)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Życie Chopina
Pochodzenie Życie Chopina
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻYCIE CHOPINA
WSTĘP

Biografia Chopina dźwięczy we wszystkich krajach i częściach kuli ziemskiej, na wyspach i po morzach, wszędzie, gdzie ludzie sztukę uznają i kochają. Sam ją był napisał Fryderyk, tę biografię swoją, naznaczając poszczególne jej rozdziały porządkową liczbą dzieł od 1 do 65. To jest ta biografia Chopina, która falą ożywczą spłynęła w nieogarnione morze kultury świata. W onym morzu nurtuje wciąż przynosząc wszystko znane i nieznane, wiadome i tajemne, co spotkał był na swojej drodze ten geniusz.
Wszystko, co pamiętał i zapomniał, co wiedział i co tylko przeczuwał, co spełnił i czego nigdy nie wykonał, to wszystko gra w dźwięcznej fali szopenowskiej, która przepływa przez serce ludzkości już od stu lat niecąc szczytną wiarę w wieczystość uczucia ludzkiego na tej ziemi.
Opis życia Chopina może być zaledwie cieniem tamtej wielkiej biografii. Opis życia będzie zaledwie cieniem dzieła. Czy warto, gdy dzieło po całym świecie brzmi, gdy z tego dzieła powstaje wciąż nowa nauka i wciąż nowe olśnienie, i coraz większa wdzięczność, czy warto ku znikomemu cieniowi powracać?
Przecież sam Chopin krył swoje życie przed szanowną gawiedzią ówczesnej współczesności. O dziele własnym mową słownych pojąć nie mówił nigdy, a do najbliższych nawet przyjaciół nie pisał prawie wcale. Pomykał nad szczegółem osobistego istnienia, jakby to istnienie podobne było do wszelkiego innego: liść, który lśnił i szumiał a oto spadł i już nie zalśni więcej.
Zbywał te sprawy żartem. I zdziałał w rzeczy samej, że gdy inni, tejże miary co on, jak Beethoven, Schumann, Wagner, foliałami wyznań, proroctw, rozważań muzykę swoją popierali, on cóż o swej muzyce raczył był pisać współczesnym i potomnym? Tyle, ile się skarżył na mitręgę nad papierem nutowym, pracę swą określając słowami nudy pisane, ile się o swoje kompozycje targował z wydawcami w funtach, frankach czy też talarach? Tymi to sposobami dyskrecji i ironii osiągnął, że gdy o innych mistrzach lęgną się po bibliotekach całe półki, o nim cicho nieomal.
Tylko muzyka dźwięczy coraz żywiej. Badają ją, chcą się dopatrzyć, w czym właśnie szopenowska? Szukają w niej, niby w różnych głębinach tego samego oceanu, i w końcu przepytawszy wszystkie harmonie, nie wiedzą dlaczego szopenowska?
Ale gdy zaczną grać, by ją uchwycić żywą, już się znowu oczarowali i znowu na te głębie spłynęli, w których już nie wiadomo, czy noc światłością, czy światłość ciemnością się wykłada?
Dlaczegożeśmy więc ciekawi opisu zdarzeń życiowych tego geniusza? Czy nie dlatego znikomy cień dzieła wieczystego pociąga nas tak wielce, że pragnęlibyśmy ogarnąć go naszą ludzką czułością: chcemy znaleźć pociechę w zwykłości naszej powszedniej. Pragniemy przypominać sobie, że chociaż geniusz, człowiekiem także był, jak my.
Dawał o wiele więcej, ileż więcej niżeli jedno życie. Chcemy mniej, skromniej, tyle tylko, ile unieść zdołamy. Pragniemy ułożyć się z wielkością: gdyś grał, w wieczności grałeś, ale nasze powszednie serce chce cię dla siebie mieć zwykłego, znikomego, z ciała i krwi, jak samo jest, tylko z ciała i krwi.
Racz się zniżyć, przykroić do naszej zwykłej miary, byśmy cię mogli zamknąć w zwyczajnym sercu ludzkim. Cieniu kochany, znikomy, jak ja, jako najbliżsi moi, jak my wszyscy i jak to wszystko, co kochamy na ziemi! Odłóż wieniec grającej swej nieśmiertelności i trwaj z nami wszystkimi, abyśmy mogli mówić do ciebie, wołać i krzepić się wołaniem tym:
Widzisz, widzisz! Żyłeś jak my. Tak samo jak my wszyscy! życie jest zawsze jedno.




DZIECIŃSTWO SIELSKIE, ANIELSKIE[1]

Gdy ma człowiek opanować dar słowa, od pierwszego dzieciństwa pamięci obracają się w nim słowa, mnożą, płoszą i cieszą nieustannie. Gdy ma zawładnąć darem muzyki, tak samo dźwięki mnożą się, stroją i cieszą. A on nie wie nic jeszcze o tym. Nie wie, że to owo strojenie przesyca wszystkie inne wydarzenia, odrywa je od ich rzekomej wagi, niesie gdzie indziej, iż nie mogą spokojnie trwać tu na świecie, ale się wciąż nurzają w innym jakimś żywiole, dziwnym, radosnym, płochym.
Więc dziecko takie żyje jakby pośród obdarowania, uroczystości! W tonach uroczystości tej wszystko ziemskie nabiera beztroski, prawdy niewinnej a bezwzględnej, powiedziałbym — prawdy jeszcze żywszej niż samo dzieciństwo. Bo to są dwa dzieciństwa: ludzkie w życiu i drugie, już jasnowidzące, w przyszłym powołaniu.
Takim dwukrotnym dzieciństwem żył Chopin w Żelazowej Woli i w Warszawie, w domu u swych rodziców kochanych, i w liceum, i w każdej zabawie rówieśników. Nikt nie wspomina szczegółowo, jak się stało, że nagle dotknął klawiatury i wszystko, nad czym pracowali starzy Grecy, nad czym trudził się papież Grzegorz Wielki systemy tonów budując, że wszystko, co układali trubadurzy i muzyczni scholastycy niderlandzcy, Chopin pojął od razu. Jak się stał taki cud, że gdy klawiatury dotknął, całą harmonię zgłębił?
Pani Justyna Chopinowa grała na fortepianie, śpiewała pono także niezgorzej. Ojciec, pan Mikołaj Chopin, preceptor języka francuskiego i manier dobrych i w ogóle dobrego tonu towarzyskiego (jako że przybył z Francji), grał biegle na flecie i na skrzypcach.
Muzykowano więc w tym domu i przez słuch chłopaczka przesączyła się nieraz bialutka gama fletu, anielski syk skrzypiec, czy metalostrunny dźwięk ówczesnego fortepianu, czy śpiew korygowany jakąś tam ówczesną metodą emisji włosko-polską. Musiał to był w domu nieraz słyszeć Fryderyk i to były jego pierwsze wzory muzyki ukształconej.
Prócz tych wzorów jednak trwała nad nim powszędy, jako że w Żelazowej Woli, tedy w Polsce, wśród ludu tego szczególniejsza pogoda śpiewna, z krzywdy i z wesołości dziwnie pleciona, która życie tej ziemi przesyca. Aura jakaś, na którą człowiek się składa i ptak, i zwierzę, i głos sprzężaju, stęk drzewa, cios żelaza i sam oddech całego żywiołu ojczystego.
Słyszał to był Fryderyk, jak inni usłyszeć by nie mogli nigdy. Napawał się tym i nasycał i to były zapewne owe pierwsze dźwięki, które się mnożą, stroją i cieszą w człowieku, mającym władać czarem muzyki.
Ale od tego do tego, by położył był ręce na klawiaturze paroletnim chłopaczkiem będąc i aby te ruchome, kością wykładane stopnie harmonii otwarły dziecku od razu wszystką swą myśl i wszelkie możliwości?... Aby gdy ton jeden uderzony, wszystkie do słuchu dziecka przybiegły i zwierzyły od razu jak się łączą, jak wiążą, którędy dokąd prowadzą a którędy chodzić z nimi nie można, i aby jeszcze od razu ukazały tysiące pięknych miejsc, w których nikt nie był dotąd, choć przecież miejsca te od wieków na próżno czekają pomiędzy klawiszami?!
Jak się stało mówiąc po prostu, że gdy palce na klawiszach położył, zrozumiał wszystko, co jest w zakresie harmonii?!
Nastaję na tę chwilę, gdyż musiało się to było dziać i stawać jakoś, a cóż bardziej tajemniczego? Jeden, dwa palce na klawiaturze, trzy, dwa jednej ręki i drugiej, i wszystko jest wiadome, i czteroletni człowieczek przemienia klawiaturę w morze pełne nowości brzmienia. Dziś, wczoraj, jutro przybiegł, spróbował — zadźwięczało, wybrał, złożył, rozłożył — tony prysły, sprzęgły się mocniej, ściślej, wyskoczyły z osi porządku swego, sprzęgły nowy, nie znany dotąd, a on, chłopczyna, płynie radością swą pomiędzy nimi i ma je pod palcami jak jezioro, jak rzekę bez końca i bez końca — to nie rzeka, to chyba morze całe!
Musiało się to było stawać samo z siebie, dziś, wczoraj, jutro, w przebiegu dni powszednich. Że nic... Że w kuchni oficynki, gdzie Chopinowie mieszkali obok pałacu pana hrabiego Skarbka, właśnie pani Justyna Chopinowa biła jajka na omlet, czy że gdzieś obok siostra Fryderyka do lalki się śmiała, czy że przed oficynę wózek zajechał po coś tam z Bartkiem jakimś czy Wojtkiem, coś brać czy też zawozić. Albo nic, tylko kura samotnie szła przed domem cichutko skrzecząc, albo z daleka wybuchły nagle wielkie gulgoty indyków, albo też kobieciny pełły daleko za klombem i wołały do siebie przez słońce i szum drzew.
Oto chwila tajemna, w zaczątku swym znikoma, w wyniku wieczna, najprościej przeplecione natchnienie z powszedniością. Jakże jej tedy miał nie pamiętać, nie kochać, nie rozumieć, gdy mu świadczyła w pierwszych wniebowstąpieniach muzycznych?! Na wieki zapamiętał, do śmierci marzył o owym pierwszym otoczeniu, o pierwszej aurze swego geniuszu: żeby było jak w Żelazowej Woli, jak w latach dzieciństwa w Warszawie.
Nie mógł był przecież wiedzieć, czy dlatego, że słyszy tak, jest wszystko tak jak jest? Czy też dlatego, że wszystko takie, on słyszy coraz pełniej? Tych spraw przeniknąć nie mógł, ale szczęście, że się odnalazł w morzu swego doznania muzycznego, dawało mu radosną pogodę oraz ostrość niezawodną w przenikaniu rzeczy, ludzi i świata.
Wszystko widział na ziemi utwierdzone, związane, gdy sam w swoich dźwięczących zaświatach przebywać mógł jak chciał. A cóż tutaj na ziemi, gdy zawsze uciec można z małej wyspy ziemskiej do swego morza tajemnego? Tu na ziemi wszystko niewinne i wszystko ukochane, i tylko cieszyć może.
Wystarczy wspomnieć, co pisał mały Szopenek w swym dzienniczku, redagowanym w Szafarni pod pseudonimem Pichon (Chopin), by dostrzec jakimi to oczami klasycznej wesołości w koło siebie spozierał:

Wczoraj w nocy kot zakradłszy się do garderoby stłukł butelkę z sokiem; lecz jak z jednej strony wart szubienicy, tak z drugiej zasługuje na pochwałę, bo sobie najmniejszą butelkę wybrał.
Dnia 12 b. m. kura okulawiała a kaczor w pojedynku z gęsią nogę utracił. Krowa tak gwałtownie zachorowała, że aż się w ogrodzie pasie.
Dnia 14 b. m. wypadł wyrok, ażeby pod karą śmierci żadne prosię nie ważyło się wchodzić do ogrodu.

Dnia 25. Kaczor wyszedłszy po kryjomu bardzo z rana z kurnika utopił się. Dotąd jeszcze nie można dojść przyczyny owego samobójstwa, familia nie chce gadać bowiem. Krowa daleko zdrowsza i nikt nie wątpi o jej zupełnym wyzdrowieniu.

W Bocheńcu zjadł lis dwóch bezbronnych gąsiorów. Kto by go złapał, niech raczy uwiadomić sąd bocheniecki, który niezawodnie podług praw i przepisów zbrodniarza ukaże. Oddawcy zaś lisa owe dwa gąsiory, jako godne wynagrodzenie, odstąpione będą.
Krowa ma się coraz lepiej, a na generalnym konsylium doktorowie osądzili, że już najmniejszego niebezpieczeństwa nie ma.

I jeszcze raz ostatnia wiadomość o krowie:

Krowa ma się bez porównania lepiej: już przyjmuje wizyty, a niedługo to może i sama oddawać będzie.

Czyż w tym widzeniu radosnym, bezlitosnym, w tym podpatrzeniu doskonałym wiele brakuje z klasycznej mądrości Szekspira, Balzaka, Mickiewicza?
Mógł sobie podpatrywać, bo na ziemską wysepkę Żelazowej Woli i Warszawy, i Polski z morza swych tonów się wyłaniał, bo nie tu, a tam kotwica jego zarzucona! Tam się utwierdzał w tajemnicy, a tu wszystko przenikał tylko, jak mu się podobało, szczerą, dziecinną, bezlitosną radością.
Taki to chłopiec osobliwy, a zarazem gwiazda muzyczna, trzebaż, żeby się uczyć zaczął porządnie. Więc oto gwiazda taka dostaje się w Warszawie — Ojczyzno moja, chyba ty jedna, splotem przypadków prostackich a czarownych, sztuki takiej dokonać mogłaś — panu preceptorowi fortepianu Wojciechowi Żywnemu.
Gwiazda w łapach niedźwiedzia!
Cóż za jeden ten niedźwiedź? Piszą o nim w historii muzyki, jakoby sławę swoją z tego jedynie brał, że Chopina gry fortepianowej uczył. Ja zaś powiedziałbym, że Wojciecha Żywnego sława zaszczytna pochodzi stąd, iż wcale Chopina nie uczył. Mógł uczyć, lecz nie uczył.
Stary poczciwiec, naonczas lat przeszło siedemdziesiąt mający, lepsze sposoby posiadał na swego wychowanka, niż uczenie. Pierwszy z owych sposobów ważnych, to że się chwalił pan Żywny, iż gdzieś na licytacji w Warszawie nabył kilka par cennych spodni po królu Stanisławie Auguście i z spodni tych, zapewne atłasowych (a może w kwiaty), kazał sobie porobić te właśnie kamizelki, w których do Fryderyka na lekcje przychodził.
— Patrzże, synku, jak świat jest niezbadany, ogromny! Co samemu królowi posterior kryło, to biednemu muzykusowi żołądek ogrzać raczy!
Oto sposób uczenia jeden. A oto drugi, wielce ważny, że ten pan Żywny nad wyraz chętnie grał ze swym uczniem w karty. Grali sobie we dwóch i — nie tam żadne gamy czy pasaże, ale kara i piki, trefle, czerwienie, no i co im kto zrobi?!
A jeszcze inny z doskonałych sposobów pedagogicznych pana preceptora, to że o kościuszkowskich czasach opowiadał albo o zmroku różne odległe a wielkie wydarzenia z historii Polski wysnuwać umiał, które to właśnie dzieje młody Chopin zaraz potem swemu mistrzowi na klawiszach wygrywał, ten zaś z rozrzewnieniem — talent ucznia podziwiał.
Podziękujmyż staremu: kamizelkami z królewskich spodni przerobionymi imponował, kolację lubił zjeść u państwa Chopin, jeżeli po południu lekcja, to nie bez tego chyba, że ucznia o kawinę z kożuszkiem do kredensu posyłał, nagwarzył i nabzdurzył, nieraz też może chrapnął sobie solennie, gdy „dziejowe wypadki“’ wracały pod palcami chłopaczka przez klawisze domowego „pantalionu“.
Podziwiał talent ucznia.
Nie on jeden. Podziwiali już wszyscy! Gdy Fryderyk miał osiem lat, wykonał z powodzeniem ogromnym koncert fortepianowy Gyrowetza. Czyli że z niebywałą wprawą, prędko, wypełnił czystym ziarenkiem tonów owoczesną miarę doskonałości fortepianowej. Gdy doszedł lat czternastu, już był publicznie wykonał ku zachwyceniu wszystkich koncert Kalkbrennera, ówczesnego Paganiniego fortepianu.
Czyli, gdyby tę sprawę przemienić na biblijne stosunki, jako czternastoletni chłopiec przeszedł przez ucho igielne.
Nie słyszymy i nigdzie o tym nie czytamy, by ćwiczył, bębnił, sztudyrował na fortepianie jak musieli i muszą najwięksi, jak musiał nawet Liszt, jak musiał Beethoven, szukający fortepianowej otuchy pod koniec życia u Czernego, jak musiał ćwiczyć Schumann, Brahms czy inni, choćby najwięksi mistrze fortepianu.
Stare niedźwiedzisko, Żywny, miał słuszność, gdy o kamizelkach opowiadał, w karty grał i tylko „podziwiał talent ucznia“. Albowiem chłopaczyna ów to była gwiazda, jakiej od Bacha i Mozarta na świecie nie bywało. Jeżeli mając lat osiemnaście już był ukończył swój pierwszy koncert fortepianowy f-moll, czyli objawienie nowej techniki fortepianu, nie prześcignione po dzień dzisiejszy, to przecież ta nowa technika nie wybuchła od razu, jeno się plotła przedtem po palcach Chopina i już od lat wzbierała, i sam ją, uczeń ten, doświadczał, doskonalił, nie bębnieniem, lecz jakimś własnym osobliwszym wyczuciem.
Była zatem nie tylko w samym usposobieniu muzycznym, lecz i w palcach tego chłopca przedziwna jakaś mądrość własna, wytyczona tak świetnie, że nigdy bogactwo ręki bogactwa duszy nie ośmieliło się przesłonić.
Podziwu godna rzecz, że dary takie w chłopcu umieszczone nie odebrały rodzicom równowagi w wychowywaniu Fryderyka. Szło dobrze naprzód. W matce, pani Justynie, znachodził zawsze niewysłowione szczęście syna, a pan Mikołaj miarę i piękno języka francuskiego w Warszawie wykładając tyle okazał słusznego spokoju, że się do talentów syna nie mieszał.
Musiał być dom Chopinów, w te czasy zbytku tak skromny przecie (stancja dla chłopców z lepszych rodzin), domem wdzięcznym, pełnym porządku, pobłażania i wesołości. A tu tymczasem młody Fryderyk przyciągał był talentem swym świat coraz wyższy. Piękne granie chłopca sławne już było w całym mieście, sławą we wszystkich salonach już dźwięczało.
Salony i salony, i aż sam dwór! Do syna księcia Konstantego, Pawła, wzywany był Fryderyk co niedzielę i w Belwederze popołudnia spędzał na zabawie, muzyce.
Na zabawie, muzyce, u księcia Konstantego — młody chłopaczek Chopin... Czy wiesz, chłopcze, że tu przebywasz w czarnym gnieździe niewoli?! Twoje młodziutkie kroki prowadzi poprzez pokoje belwederskie gwiazda twoja, muzyka. Chłopaczku nasz jedyny!
Wyjdziesz stąd w świat prorokiem, a za sto lat muzyką swą powitasz męża odnowiciela, który przybędzie tutaj z pola bitew zwycięskich.
Ty — wieczne echo Polski, a on — Józef Piłsudski.




MŁODOŚĆ GÓRNA I CHMURNA

„Ideał, któremu nie mówiąc z nim już pół roku służę, który mi się po nocach śni, na którego pamiątkę skomponowałem adagio do mojego koncertu...“
Do koncertu f-moll, jedno z najpiękniejszych adagio jakie zostały napisane, jedno z tych westchnień muzyki, od których dusza truchleje.
Poznali się na popisie Konserwatorium, w domu narożnym przy Krakowskim Przedmieściu i Placu Zamkowym. Widać stąd wieżę Zamku Królewskiego i kolumnę Zygmunta, nad nią niebo niebieskie, bezmiernie wysoko uniesione, ileż bowiem niebo wyżej nad nami polata, gdyśmy młodzi!
Niebo to rzeka odbija, ileż jaśniejsza, gdy w życie dopiero wstępujemy. Rzeka w piaskach, wiklinach płynąca, za nimi domki Pragi — widać stąd jak na dłoni wszystko i że też panna Konstancja, młoda śpiewaczka, córka burgrabiego Gładkowskiego, nie może dojrzeć, że jej Chopin swe serce przynosi każdym spojrzeniem, każdym gestem, jak na dłoni!
Bo im się zdaje, tym wszystkim młodym, jako zawsze w muzycznych szkołach z wiosną, gdy klasy swoje kończą, że to muzyka wzywa ich i powołuje, a nie wiedzą, ile w nich jest muzyki, ile zaś ich młodości, która w powabie sztuki woła, że już czas kochać.
Wybranki innych wielkich poetów, mistrzów, rozsławione już dawno, a o tobie, panno Konstancjo, cicho jeszcze na świecie. Z wielką to krzywdą uroczych twoich zasług, bożeś to ty sprawiła przezierając się w toniach natchnienia Fryderyka, że się wzburzyły rozgłosem namiętności głębokiej.
Konserwatorium na rogu placu Zamkowego w Warszawie: pozostańcie tu jeszcze przy oknie. W całym gmachu stroją się instrumenty — miłość wasza się stroi. Na wszystkich piętrach śpiew i dźwięczne granie, ów śpiew i granie to tylko wasza miłość!
Wiemy już o was wszystko do samego końca, lecz wy dziś czasu swego znać jeszcze nie możecie. Rozmawiaj z nią w framudze tego okna, Fryderyku, wszystko inne, co dookoła widzisz, jest niczym, wszystko, co słyszysz, niczym. Twoja Konstancja wszystkim!
Twoja Konstancja, drżąca w całym twym ciele, brzmienie nowej harmonii w porywie twego tajemniczego słuchu wiezie cię łodzią jedyną, uczynioną ze szczęścia, w głąb oceanu muzyki. Nawet ten stary mur wzdłuż okna, przy którym stoisz z nią, chociaż widzisz jak gruby jest i stary, i chropowaty, i jak dosadnie rzeczywisty — to tylko przywidzenie. Patrz na nią, ciągle na nią, na Konstancję, czyste niebo i jasna woda to wielkie ramy twej panienki jedynej.
Pośpiesza was wasz ludzki czas działania, zdobywania, lecz nie odchodźcie, stójcie! Czas zawsze z wami, czas zawsze za was zdąży! Ile teraz w przycichłych waszych słowach nadziei, tyle nie spełni nigdy... Ile w piersiach radości, tyle nie odda nigdy.
A wam się śpieszy zdobywać, działać, tworzyć. Jużeś był w świat wyskoczył, Fryderyku, do Wiednia.
We wtorek o godzinie siódmej na teatrze cesarsko-królewskim, na świat wystąpiłem — tak był zapisał 11/VIII 1829 roku. W mieście wielkiej tradycji Beethovena, Schuberta, sala teatru cesarsko-królewskiego radością wybuchła i samże dzięcioł fortepianu najpilniejszy, Karol Czerny, pokumał się z pianistą polskim, którego palce spadały na klawisze rosą nowego dnia muzyki.
Jużeś był w świat wyskoczył, Fryderyku, i już ci świat, ten wielki, inny, nowy, nie polski, zagraniczny, europejski, co tam europejski! Jeszcze większy i inny, bezdomny świat światowy nigdy nie da spokoju, choć będziesz tęsknił i rozpaczał za swoją wyspą polską całe życie...
Już chcesz wyjeżdżać znowu, by zwiedzać obce kraje i tam swą sztukę doskonalić, ale to jest nie to, bo cóż doskonalszego od twojej sztuki w tych latach napisanej? Już cię porywa, już cię wygania stąd tajemny duch obcości, głos twego oceanu, z którego czerpiąc nigdy swej duszy do dna nie wyczerpiesz.
Wam się śpieszy zdobywać świat. Konstancja śliczna, jasnowłosa, o szafirowych oczach, już debiutuje w operze „Agnes“ kompozytora Paera. Już ją chcą porwać młodemu muzykowi, tę jego muzę piękną — los jest srogi, śpiewaczka czarująca, a cóż słaby artysta?
Po jej występie oficerowie wtargnęli za kulisy i czynili możliwe wysiłki, by sobie zjednać uroczą śpiewaczkę — a tyś z nich drwiła — pisze młodziutki Chopin w swoim pamiętniku — bom ja tam był!
Bom ja tam był... Ja, twój chłopiec, najlepszy w całym mieście fortepianista, Fryderyk Chopin. Oni mundury, blask, odznaki i oręże, siła, bary, ramiona, żar!
Tyś z nich drwiła, bom ja tam był!
Wam się śpieszy zdobywać świat, Konstancjo. Nim na wspólnym, ostatnim koncercie pożegnalnym odśpiewasz wielką arię, odziana biało z różami na głowie, do twarzy prześlicznie ubranej — patrz na niego, bo go nie ujrzysz więcej! Patrz na niego, patrz, oto jest ten chłopiec, w którego tony przystrojona krążyć będziesz westchnieniem muzyki nieśmiertelnej po całym, całym świecie, i już zostaniesz w tonach owych na zawsze, i mało kto spamięta, żeś z innym życie przeszła. Żeś się dopiero z pamiętników, u schyłku lat, już ślepa, przewiedziała, jak cię kochał ogromnie, i że wspomnienie jego było ci już nad grobem — jak powie w skromnej kontemplacji pamiętnikarz — niewysłowioną przyjemnością.
Uśmiechaj się tu we framudze okna, niech cię widzi, niech kwitnie w blasku twego spojrzenia. Tu, w spotkaniu z tym chłopcem, na wieki trwasz, tu sława twej piękności, nieśmiertelna dziewczyno, a kiedy mu napiszesz na pożegnanie — „mogą cię obcy lepiej nagrodzić, ocenić, lecz od nas kochać mocniej pewnie cię nie mogą“ — napisałaś z miłości swej wysnute wszystko, co o nim, o nas i o świecie nie zmienione zostanie.
Chce jechać, nie chce jechać?...
Myślę, że opuszczam Warszawą po to, żebym nigdy już nie wrócił do domu. Wychodzę z domu, idę na ulicę, tęsknię i wracam do domu? Po co? Po to, żeby znowu tęsknić.
Prawda to, czy nieprawda? Jedno i drugie razem. Kochana wyspa przykuwa jakże silnie, ocean wzywa mocniej!
Pociecha dla was, chłopcy, którzy ruszacie w świat z tym, że wam odmówiono pomocy. Jazda o własnych siłach! Jemu też, gdy się udał o pomoc na wojaż zagraniczny, odmówił rząd ówczesny.
Chopin ruszył o własnych siłach dwoma skrzydłami wzlotu rozgarnąwszy powietrze.
Skrzydła te, dwa koncerty fortepianowe, stworzone wówczas i odegrane w Warszawie, jak przystało dla harmonii obrazu, pośród dwóch zwalczających się obozów muzykalnych, Elsnera i Kurpińskiego, koncerty pożegnane wybornie przez jakiegoś lubownika muzyki, który przekrzyczał wielki entuzjazm sali wołając do Chopina: — Ej, zmiłuj się, jeszcze przed odjazdem daj choć jeden koncert!
Już nie, już nie, już ruszył w drogę dla „zwiedzenia obcych krajów“. Żegnają się na Woli: otóż to jest ta wyspa polska: szare drogi, przysiadłe domy i drzewa szumiące ku oddalom. Koledzy śpiewają kantatę pożegnalną, stoją w około tenory pierwsze, drugie, barytony i basy. Poczta czeka, śpiew się unosi w górę, Fryderyk ściska dłonie, śmieją się jeszcze raz do siebie wszyscy...
Cóż to opiewasz tym śpiewem, młodości beztroskliwa? Chciał tu żyć, lecz odjeżdża, opuszcza co ukochał, znane oddaje na zawsze za nieznane. Świat bezdomny, światowy ogarnia Fryderyka i wyprowadza, i oto jadą we dwóch: Chopin i świat bezdomny, by zwiedzać obce kraje.
Na brzegu krajów owych stało się, co się już później nigdy nie odstanie: O Boże jesteś Ty — pisze Chopin w pamiętniku swoim w Sztutgarcie dowiadując się o walkach Powstania — jesteś i nie mścisz się! Czy jeszcze ci nie dość zbrodni moskiewskich, albo, alboś sam Moskal! Móy biedny oyciec, Móy poczciwiec może głodny nie ma za co matce chleba kupić! Może siostry moie uległy wściekłości rozhukanego łaydactwa moskiewskiego... Paszkiewicz, ieden psiak z Mochilewa, dobywa siedziby pierwszych monarchów Europy... Czemuż choć jednego Moskala zabić nie mogłem! A ja tu z gołymi rękami, czasem tylko stękam boleię na fortepianie.
Ale jeszcze przedtem słów kilka głuchych, jakże bolesnych, na pierwszą wieść o wybuchu powstania postawionych w pamiętniku: gdyby nie to, że oycu może teraz ciężar, natychmiast bym wrócił.
Dlaczegoż nie powrócił, by zabić choć jednego Moskala? Gdyby nie to, że oycu teraz może ciężar, natychmiast bym wrócił. Jakież może być gdyby w takiej sprawie?!
Że oycu teraz ciężar? Jaki? Wikt, ubranie, mieszkanie? Gdy zapada się wyspa wszelkiej cenności, Ojczyzna twoja, synku?
Ocean niezmierzonej muzyki zatrzymał fale, poruchy dźwięczne i łoskot radosny. Rozmiary brzmień spłynęły, zmilkły, w tych dniach straszliwych opuściły Chopina, że znalazł się sam na sam wobec życia na ziemi, bezsilny, poniżony, z pustką w utęsknionym słuchu.
Gdyby nie oycu ciężar! Gdyby nie to, owo, tamto, inne, dziesiąte... Więc, jakże, Fryderyku?!
To tyle ci zostało z opowieści starego preceptora Żywnego o Kościuszce, Łokietku, coś to wygrywał te dzieje zaraz na fortepianie? Więc jakże to?!
Więc niech Ojczyzna ginie, byle by pieśń została?!
Głęboka, czarna rana romantyzmu polskiego... Niósł ją w sobie i Chopin, biedaczek wiarołomny, udręczony tą raną, otruty w swym sumieniu. Nasłuchiwał, czekał i dręczył się. Ludzie mówili wtedy o takich przejściach: tęsknił. To znaczy pragnął uciec od samego siebie, powrócić i zastać się już innym. Lepszym, odmienionym przez los.
Uciec nie było gdzie. Trzeba było, by się ta rana wgłębiała dalej i jeszcze głębiej, aż do samej zasady istnienia. Aby się stała chlebem świętym, a zarazem powszednim. Aby się stała użytkiem każdej pracy. Aby się stała całym tobą, abyś ty stał się nią. Wtedy na zawsze wiesz, że nigdy już nie zdradzisz, boś już po tamtej stronie doświadczenia. Wtedy posiadłeś prawdziwy skarb twej nędzy. Możesz się śmiać, możesz szaleć, wszystko możesz udawać, już wiesz, ile się prawdy w tobie mieści i znasz wszystkie jej grzechy... Wtedy na wierzchu śmiech, wesołość, krój fraka, rozkosz, modne buciki, sława, najdroższe bibeloty, ale w sobie kamienie młyńskie dźwigasz, z drobnej pestki gotóweś świat utoczyć, z czterech, czy pięciu tonów zapomnianej śpiewki wznieść całe prawo piękna.
Tak się stało, gdy po rozpaczy przeżytej w Wiedniu, w Sztutgarcie, przybył Chopin jesienią do Paryża. A tu? Tutaj ocean szumi znowu, przecknęły się porywy tonów, już można schronić się pośród fal niezgłębionych i tylko wyłaniać się na brzeg i popasać bezpiecznie.
Cóż to znowu za wyspa ten Paryż! Tu dopiero jakież koty tłukące butelki, jakież wspaniałe pojedynki kaczorów z gęśmi, jakież lisy, jakież gąsiory i jakież krowy pompatyczne!
Cóż to za wyspa, której marzenie szalone miecie gromadę duchów, Balzaków, Heinów, Berliozów, Lisztów, Rossinich, Meyerbeerów, proroków, Mickiewiczów, Quinetów, Micheletów, chemików, filozofów, wodzów i generałów, powstańców, wszelakiego rodzaju spiskowców, wszelkiej odmiany królów! Cóż to za wyspa od kamiennego torsu Wersalu przez Łuk Tryumfu aż po rozwarte objęcia hieratycznych Tuileriów, spoczywających w nieśmiertelnej powadze nad rzeką.
Kto tu, kto najważniejszy? Duch łaciński, czy krew ludu pomieszana z krwią królów, czy kobieta, która w pałacach nad tą rzeką żyje jak nigdzie indziej, czy wino, czy też genialny rożen kuchni wyśmienitej, dowcipne słowo, czy praca gilotyny, wolność ducha i wolność śmiecia, strzegące tutaj wspólnie godności człowieczeństwa?!
Tu Chopin odżył. Niech romantyczna rana broczy. Im więcej broczy, tym ocean tragiczniejszą muzyką dźwięczeć będzie. Im piękniejsza muzyka oceanu, tym niech będzie życie zabawniejsze. Im ciężej tam w głębinach, tym lżej na powierzchni, ach, co za rozkosz w takowym przeciwieństwie!
Tak sobie to ułożył i urządził w Paryżu. Ale nim się to ułożyło, urządziło, musiał był walkę stoczyć rozstrzygającą, na tej nowej, paryskiej wyspie światowych doczesności z dwoma przedziwnymi stworami, ze smokiem i z profesorem. Ze smokiem owoczesnej muzyki, Lisztem, i z profesorem, ale nie takim, jak poczciwina Żywny, lecz profesorem kusicielem, największą pianistyczną doskonałością ówczesnego świata, Kalkbrennerem.
Chopin chce umieć grać doskonale jak sam Kalkbrenner. A Kalkbrenner powiada: — Tego się będziesz pan musiał uczyć ze trzy lata.
Chopin do domu pisze, z domu krzykiem odpowiadają, cała familia, z dzielnym Elsnerem na czele, że przecie w domu się nie uczył, nie bębnił wcale, a i tak wszystko umiał od razu.
Pokusa jest zbyt wielka: technika, doskonałość!
Zaczynają naukę. Śliczna nauka, którą z lekcji na lekcję pochłania coraz prędzej żywioł oceanu. Kalkbrenner coraz częściej ręce kładzie po sobie i prosi ucznia swego: — Graj co sam wiesz...
Znakomity Kalkbrenner, jak ongiś dziadek Żywny: podziwia talent ucznia.
Ale Liszt? Ale ten smok grzmiącą paszczęką klawiatury pożerający wszystko, Bacha, Schuberta, opery, pieśni, folklory, wszelkie tańce, wszelką muzykę wszystkich części świata? Ale Liszt? Dziki czikos w sutannie, a zarazem rękodzielnik siedmiomilowy, tchnąca papryką stara panna sentymentalna o kopytach Atylli, diabli ogon na klawiaturze, a w oczach łzy duchowne?!
Ten smok siarczysty, gdy się spotkał z muzyką szopenowską, przeraził się i co prędzej zapadł w sitowia.
Na jakiś czas zniknął z estrady i w ukryciu nałamywał wspaniałe palce do tej nowej muzyki. Gdy je nałamał, wyłonił się z sitowi prześwietnym szopenistą i dalejże Chopina ścigać jego własną muzyką.
Fryderyk chodził dokoła tego smoka z cierpliwym pobłażaniem. Wystarczyło pomiędzy nimi zawsze jednego malutkiego zaklęcia, aby ognisty smok przywarował potulnie. Zaklęcie to: mazurek. Tak przezywał Chopina Liszt! Wielki czikos rozumiał, ile w owym tytule, ile w owym gatunku, wprowadzonym drobną ręką Chopina w świat form nieśmiertelnych, było wyższości nad wszystkim, co budowali wówczas inni. Wyższości i geniuszu!
Inni: talenty, kunszt, rozumy, zręczność, płynność... On, Chopin, łaska uświęcająca, do piersi ludu słuchem nieomylnym przywarta. Nie rozkosz to? Tam w głębi oceanu tragedia gra, a tu za parę dźwięków tej tragedii oddaliby ci wszystko i masz wszystko!
Smok przed powiewem onych dźwięków pod ścianami przemyka, wszystko, wszędzie otworem, pałace i salony. Zewsząd cię proszą o naukę księżniczki i hrabiny, kłania się wszędzie najlepsze towarzystwo, stary wiarus za służącego drzwi u mistrza otwiera — Paryż. Paryż, kultura! Nie zważać na szczegóły, ogóły, młodość pogodzi wszystko! Apartament, kabriolet własny, najwytworniejsze fraki, pójdziemy bywać w wielkim świecie.
Zabawa znakomita, sezony i wycieczki, a teraz markiz prosi. Markiz prosi na wieczór, mamy czas cały dzień. Rano w Montmorency. Pojedziemy na osłach, co je dziewczynki wynajmują na rynku. Nikt jeszcze nie wie, ilu tu wodzów polskich, poetów rozbitego narodu spocznie kiedyś na tym cmentarzu w Montmorency. Pojedziemy na osłach dalej przez wielkie, gęste lasy.
Tak, ta starsza dziewczyna! No i cóż z tego, co?! Dlaczegóż nie! Ach, jaki śmiech. No dobrze, mniejsza o to. Teraz masło, mleko i świeży chleb w oberży. Jak w Warszawie, jak w Polsce, jak w Żelazowej Woli. A potem tam w gospodzie wino. Czy nie za dużo? Nie może być za dużo. Potem obiad. Górowski, taki jeden, przyjechał powozikiem, naturalnie urżnięty, jedziemy razem, powozi jak szalony. Polak, Polska, ma się rozumieć — my!
Gdzieś tu na wsi, w niedalekim sąsiedztwie dźwięczy miła pamięć Grettryego, gdzieś tutaj Rousseau pisał czy marzył, może kochał? Ale co tam i po co myśleć teraz o starzyźnie, prędzej, bo będzie późno do markiza!
Czeka rodowy markiz i wszyscy zaproszeni goście czekają na onego proroka polskiego w pięknym fraku, na tego czarodzieja, który tak gra cudownie, że najstraszliwsze przeciwieństwa życia, ducha, miłości i cierpienia układają się zgodnie w muzyce... Gdyby nie oycu ciężar... To właśnie gdyby krwawi zawsze na klawiaturze, ale za to jakiej dodaje mocy i jakiego wyrazu, i jakiej polotności!
Słuchajcież państwo, markizowie, Berliozy. Muzyka, że sam bledniesz i umierasz palcami na klawiszach. A potem, gdy klaskają zachwyceni, mówisz im z półuśmiechem, niby to od niechcenia, że to była któraś tam pieśń bojowa pułku polskich ułanów. Zawsze ten błysk!... A potem dodajesz niedbale do przyjaciela — jutro o tym zapomną.
Cóż jutro, dziś jest szampan! Te przeciwieństwa cudne to jest dopiero życie! Z krwi, bólu toczyć piękno doskonałości, z poszarpanych mundurów i szmat prząść czarujące tęcze, ach, cóż to za zabawa nieprzytomna! Tam w oceanie samo już się układa, co się ułożyć ma z takiej przeciwstawności, a teraz przyjaciele!
Jazda! Z własnego wytwornego mieszkanka własnym kabrioletem, ulicami tej wyspy, która się zwie Paryżem, do Rocher de Cancal. Najlepsza restauracja. Obok przepięknych egzemplarzy płci pięknej na piętro, mimo kępy garsonów, dalej do gabinetu!
Tu przewertować poważne dziełko z wybornym spisem potraw i już, dalej! Więc ostrygi, potem puré z dziczyzny, a potem będzie matlot, cóż, rybka jak marzenie; no a potem szparagi.
Takie menu ułożył, zjedli, ma się rozumieć całe śniadanie w błogim szumie szampana. Tragedie tragediami, ale młodość?
Matlot, szparagi, szampan!
A teraz z cygarami w ustach jazda do Tortoniego. Cóż za kawiarnia!
U Tortoniego kawa!!!




WIEK MĘSKI, WIEK KLĘSKI

Od rana comtessy, principessy, baronessy na lekcjach fortepianu. Nauka w pięknym apartamencie, apartament bardzo wytworny, istne gniazdko modnisia, gdyby rajskie ptaki w ludzkich mieszkaniach przebywać chciały, takie by chyba pokoje, sprzęty i bibeloty wybierały.
Rano nauka: na kościanym biało-czarnym pasemku klawiatury Pleyela różowa rączka comtessy, principessy czy baronessy; pięcioramienna gwiazdeczka. Jak ma grać, palce stawiać, łączyć tony, przerywać, harmonie pedałami posuwać, rozjaśniać, ściszać, akordami malować stany duszy. Niby to od niechcenia, ale z czujnością odkrywczą, między uśmiechem a uśmiechem, ukłonem a ukłonem młody Fryderyk udzielając tych lekcyj czy tu u siebie, czy w mieście na błyszczących salonach tworzy nową metodę gry.
Zwał ją kiedyś sam żartobliwie metodą metod: tworzy szkołę władania instrumentem, która się okazała nie prześcignioną dotąd. Ta nowa szkoła gry nie z palców, nie z muskułów pochodzi, ale ze słuchu, z serca. Nie kołatać, nie stukać, nie szczękać akordami, nie wyczyniać terkotki z palców, lecz radzić się tęsknoty słuchu. Tylko to! Tęsknota, upragnienie, serce na końcach palców.
Comtessy, principessy, baronessy; po południu wizyty, po drodze sklep z nutami, zobaczyć mimochodem co tam inni wydają. Jeszcze dalej po drodze jakieś stare Polaki dobre, nieoceniona Klementyna z Tańskich, albo jaki generał, albo Niemcewicz sam, poeta wiecznotrwały, albo jaki bądź żołnierz, wiarus — do czterdziestu takich wiarusów miewał Chopin na swym garnuszku. Wieczorem zaś salony.
Tych salonów do odrobienia dwadzieścia czy trzydzieści, czterdzieści czy pięćdziesiąt. Comtessy, principessy, baronessy, ambasadory, książęta i ministry, generały, bankiery, króle! Że co?
Że nic.
Jak wszyscy ludzie poprawnie wychowani, mili, swobodni bawić się, tańczyć, śpiewać albo wesoło udawać jakichś innych. Gdy nagle... Oto on: już jest przy fortepianie. Ta sama przecie twarz, lecz nie ta sama. Twarz anielskich przeznaczeń. Nikt nie rozumie jakich, każdy wie, że to są przeznaczenia anielskie. Chopin improwizuje.
Całą drugą muzykę, oprócz pisanej, gra tu, całą drugą muzykę rozsnuwa przez niepowrotność przemijania. Jakby się ściany salonu rozwiewały, sufit opływał niebem a ludzkie sprawy, rzeczy? Wszystko w jednym natchnieniu.
Jedna tylko na świecie za to wdzięczność: w objęciach jej ochłonąć, w jej objęciach stawać się niczym, dla płochego uśmiechu. Posąg ze śnieżnego marmuru, pulsujący upojeniem owocu... Oczy tej żywej rzeźby płoną ciemnym płomieniem, a czoło nie zmącone, gdy z ust, które są hasłem różowym pocałunku, jawi się śpiew. W otoce warg czarownych głos jak promień słoneczny!
Pani Delfina Potocka. Z tych polskich pań, z tych obłędnych piękności, które pośród ruiny kraju i nieszczęścia powabem swym gotowe były obłaskawiać najeźdźców. Rozkoszna Wenus, śpiewająca wśród fal szopenowskiego oceanu, pławi się, nurza żywcem w bujnych, dźwięczących zorzach.
Tupot, śmiech, światło, ruch, rozmowa i dzień, i noc, i wszystko temu sprzyja. Gładkie schody radości. Przez schody te pofrunął płynny taniec, to walc, sypany brylantami, szeptany lekko stopą rozbieganą a nagle, jakgdyby pchnięciem ciosu, przeszyty głosem bolesnego wspomnienia.
Ten ból tak piękny jest, że staje się ozdobą. Całe życie ozdobą! Natchnienie za igraszkę, czarowna myśl za krew, polotny ton za ten marmur pachnący, wszystko idzie za wszystko, radość odpowie ciosem, wymiana zawsze równa, spotkanie na spotkanie, wiek męski, zenit przecie!
Taką pełnią przeciwieństw tchnęły te lata Chopina. Comtessy, baronessy i principessy, estrada, wielki świat? Na bok, na bok z tym wszystkim! Zostawił, nie powiedział nikomu nic i oto jedzie znienacka do rodziców do Karlsbadu.
Każdego dnia był z nimi za całe swoje życie. Ile radości, śmiechu, ileż uroków kochanej wyspy polskiej przywieźli mu ze sobą! Ileż cudów, honorów, dziwów przywoził im z Paryża. Istna groteska czasu: tam w Polsce wszystko bliskie, zwyczajne, osiada szerzej, rośnie głębiej, a on, najbliższy, buja najdalej w bezdomnym, obcym, wielkim świecie światowym grający rajski ptak.
Być rajskim ptakiem, a tu móc jak bezbronne dziecko ułożyć się u stóp i westchnąć, i powiedzieć: — sami wiecie, jak wielkim jestem dzieckiem.
Odetchnąć tak, to ukryć się przed przeznaczeniem pod sercem matki.
Ale kiedy się spotkał z Mendelssohnem, z Schumannem, jak gdyby sam zapalał nad czołem gwiazdę swojego przeznaczenia. Przemijał przez tych wielkich artystów, przez ich muzykę i środowiska, pełne najwyższej miłości ideału, jak ktoś z innego, jeszcze wyższego świata. Z nadziemskiego!
Eol, Ariel, marzenie, powiew nieziemskiej cudowności, sama istota muzyki, błogosławiąca dawnej, rodząca nową w szczęściu boskiej łatwości.
Akwizgran czy też Lipsk: dzieci miały przykazane patrzyć na niego i zapamiętać, że to on, że tak wygląda, że widziały w swym życiu Chopina. Pannom, jak się zwierzały wtedy, jak się zwierzały później, gdy już nie żył, pannom pozostał widok jego i słowa, gesty i spojrzenia, i uśmiech, jako najpoetyczniejsze wspomnienie młodości.
Stary mistrz Schadow na czele zacnych swoich malarzy, stary dzielny muzykus Wieck, ojciec żony Schumanna Klary, świetnej pianistki, Mendelssohn, Schumann! Mendelssohn, który muzyką swą uskrzydlał Szekspira, który jak świeże źródło wiosenne bił w ciężkim, groźnym szumie niemieckiego romantyzmu. A Schumann! Schumann rysujący tonami, Schumann myślący pieśniami, Schumann jak tęcza rozpięty między słowem a tonem, Schumann wszystkimi nurtami swej muzyki nie mogący dotrzeć do istoty własnego przeznaczenia, męczennik nigdy do dna nie wysłowionej prawdy!
Nie tak to było, jak dziś. Nie na sali koncertowej i nie ogromną czcionką cyrkowego afisza zwołani. Schodzili się w domowym towarzystwie i tu jeden w obliczu innych, niby nad studnią pochylonych nad fortepianem, grał swe nowiny.
W takim to najlepszym towarzystwie czekali uroczyście na Chopina u państwa Wiecków. Ale cóż? Czaruś poprzekręcał terminy, zasiedział się u Mendelssohna, nie przyszedł na czas, ci więc obrazili się, wyszli, że niby wielki afront. Został tylko Schumann, ten Schumann, który o Chopinie pisał: — wiesz, co się dziś stało? Wyobraź sobie, drzwi się nagle otwierają i wchodzi On!
Był tu Chopin — drukuje później o tym spotkaniu Schumann — Florestan[2] rzucił mu się w objęcia. Widziałem ich idących pod rękę, a zdawali się raczej unosić w powietrzu, niż iść.
Grał tu Chopin — pisze do swej żony Mendelssohn — nie słyszałem nigdy niczego podobnego.
Mendelssohn, Schumann, artyści, więcej — geniusze. Dzieło ich trwa sto lat i nowym wiekom oprzeć się zdoła pięknością czarowną. Lecz on muzyką swoją zapowiadał, że sam te dalsze wieki tworzyć będzie, że to z jego zasady wyjdzie wszystko, co żywe, nowe i zdobywcze.
Prawdziwi twórcy: gdy ten jeden pośród nich trzech najwyżej wzlata, dwaj inni zachwytem swoim jeszcze mu sił dodają. Jakie narodowości, jakiej wiary, jakich przekonań, jakiejże szczytnej postawy są ci ludzie, którzy w zgodzie cudownej żłobią drogi najpoufniejszym wzruszeniom ludzkości?! Niechże wielcy mężowie, którzy krajami rządzą, morza na własność ludów przelewać zamierzają, narody przeciw narodom wiodą w myśl spornych zasad czy też wierzeń odmiennych, raczą zapamiętać tę chwilę i niechże raczą poszukać w niej wzoru tworzenia wzniosłości.
Możni mężowie i władcy tamtych czasów rozumieli, iż pięknie to, gdy w ich koronach błyszczą najcenniejsze kamienie rozległych ziem i bogactw po społu z blaskiem geniuszów owych ziem. Hrabia Pozzo di Borgo, ambasador cesarza wszystkich Rosyj w Paryżu, zwrócił się do Chopina, by ofiarować twórcy Polonezów i Ballad owo piękne błyskanie w koronie władztwa cesarskiego.
Prémier pianiste de S. M. l‘Empereur de Russie; honorowy profesor klasy mistrzów cesarskiego konserwatorium w Petersburgu. Góry złota! Po tytule, udzielonym przez największego podówczas cesarza, sypnęłoby się tytułów od innych królów i cesarzy na pewno już bez miary. Złoto, zaszczyty, triumfalny przejazd przez kraj ojczysty, przywrócenie do wszystkich praw obywatelskich Chopina-emigranta, znowu wszystko otworem od cesarskiego dworu aż do kochanych progów domowych w Warszawie.
Skrupuły? Iluż Polaków powracało pod berło największego cesarza wszystkich „ludów słowiańskich“? A tu nie powrót nawet, lecz istne przeprosiny ze strony możnowładcy. Za jeden koncert w Petersburgu złota, sławy, orderów i honorów bez miary.
Ale Chopin nosił w swym sercu inną miarę tej światowej potęgi, swą własną miarę polską, która na dwóch granicach imperium rosyjskiego, nad Wisłą i w kopalniach, katorgach syberyjskich broczyła krwią rodaków.
Czemuż z gołymi rękami... Gdyby nie oycu ciężar natychmiast bym wrócił... Boleię na fortepianie... Owo bolenie dosięgło już chwały światowej. Już nie był z gołymi rękami. Już Polonezy jego, niby polskie Legiony, wędrowały przez wszystkie kraje Europy. Już Ballady, tajemne zaklęcia polskiego obyczaju, wnikały między wierzenia wszystkich narodów świata.
Przemoc — a pieśń! Miliony i miliony ludzi, miliony i miliony mil, miliony i miliony złota, setki, tysiące rzek, wyspy, morza, żywioły, obszar, ciężar i rozmiar! Naprzeciwko nic prawie: nowa harmonia tonów.
Chopin odmówił wysłannikowi cesarza rosyjskiego, stracił wszystkie korzyści ziemskie, prawo powrotu, prawo obywatelstwa, a że nie chciał przypisać się do innej żadnej ziemi, aniżeli rodzinna, pozostał już do końca jakby wydziedziczony z ziemskiej ojczyzny, obywatelem własnej swojej muzyki.
Wiek męski: spotkanie na spotkanie, zenit przecie! Lecz nawet taki obywatel bezpański, gdy w ramie praw dziejowych zewrze się z wielką mocą, gdy straciwszy na ziemi — w dziejowym przeznaczeniu zwycięży ową przemoc... Lecz nawet taki obywatel w przebiegu dni powszednich szukać zacznie cichej przystani, tęsknić zacznie za spokojną zagrodą... O, ukochana, najmilsza powszedniości, niewolo utęskniona: pozwólże się zakrzątnąć, jakby to było istotą wszelkich wzlotów, najskromniejszą zasadą wszystkich szczytnych poczynań.
Prorok, Samson, bohater, rajski ptak zatrzyma się przed najzwyklejszym progiem i tutaj żebrać pocznie. Z bogacza nędzarz proszący o kruszynę: za opłotkami swojskiego obyczaju panna Maria Wodzińska, wyćwiczona w pomiernym posłuszeństwie.
„Szara godzina“, „kącik Frycka przy fortepianie“ i jeszcze jakaś oględna pora dozwolonych westchnień. Tyle można, a więcej już nie można, o więcej spytać mamę... Potem zaś listy z czułostkowym krętactwem, a obliczone jakby trochę na zdrajcę, że gdyby zdradził, na żadnej stronie żadnej kompromitacji nikt z listu nie wyczyta.
Szaleje za tą panną i Słowacki, i Chopin. Znać się przestali z powodu niej i oni, duchy cudne, wędrujące na zawsze w głąb polskiego marzenia, o taką to panienkę rozeszli się na zawsze w swej ziemskiej znajomości.
„Coś niewypowiedzianie uprzejmego“ — mówi o tej panience szanowny pamiętnikarz — oraz tyle talentów. Grała na fortepianie, haftowała pantofle, malowała portrety, marzyła aby się Chopin nazywał „Chopiński“, to by w współzawodnictwie narzeczeńskim potomkowi starego rodu, Chodkiewiczowi, sprostał.
Te uprzejme talenty wszystkie, uwieńczone talentem powszedniości.
Któż by, jak nie poeta! Taki bogacz położy wszystkie skarby u stóp takowej powszedniej pantareczki i śpiewać będzie pieśni najszczytniejsze, i wierzyć będzie, że w takiej dziewczyninie samą istotę upragnionego życia powszedniego weźmie w swoje ramiona.
Klęczy tu, śpiewa pięknie, a oni, tamci wszyscy, mama, tato, rodzice, krewni ciągną jak na grubego zwierza; jak na ogromną rybę zarzucają sieć wielką. Konwenanse, terminy, obietnice, rozkazy: w zdrowie jego wkraczają, pantofle ciepłe dają, wełniane pończochy zalecają, każą pić eau de gomme na częsty kaszel, o jedenastej w nocy leżeć w łóżku zdrowotnie, a salonów zaniechać. Ze Służewa, tu spod Warszawy, śledzą aż tam, w Paryżu, czy zalecenia spełnia, opukać by go chcieli, płuca do ręki wziąć i jak robótkę lub kaszmirski dywanik przejrzeć, czy nie ma dziur?...
Więc gdy się okazało, że „na długowiecznego nie wygląda“, ach, że nie tylko szafy, może krzesełka ich pięknego salonu nie da rady przetrzymać, gdy zachorował nagle i sam sobie wypisał Marsz Żałobny — wzięli, odcięli się milczeniem i roztropnie zerwali.
Aż spadła na Chopina sama miłość. Jak miłość: nie marzenie, upodobanie, pożądanie, szaleństwo, rozkosz, anielstwo czy diabelstwo (tak wówczas wielce modne), ale miłość! Upragniona i nieoczekiwana, najbliższa a zarazem wbrew wszystkiemu. Zarazem dla wszystkiego. Wspólnota, wrogość, zgoda i przeciwieństwo, wszystko w jednym tylko złączone pożądaniu, by razem trwać.
Ludzie pytają: dlaczego ta, nie inna? Poprzez zmysły, poprzez ich żar, poprzez ich chłód, poprzez zbieżność, rozbieżność, poprzez wierność, niewierność, w cierpieniu, w oburzeniu, w śmierci samej: by razem trwać.
Ludzie mówili, że to dlatego, że Wodzińska ot, taka sobie pantareczka, a pani Sand — sam żywioł. Że on był słaby, marzyciel, w życiu potocznym niedołęga, a ona? Ogień, sam ruch, energia! Po nocach powieść pisała, jedną, drugą, dziesiątą, dziesiątki kilometrów powieści, jakby kto chodnik tkał, stąd, tu z czasów obecnych, aż do progów świetlanej przyszłości.
W nocy powieści takie pisze, całej ludzkości drogi swoim chodniczkiem mości, a we dnie konfitury smaży, w ogrodzie piele, tygodniki bojowe wydaje, gotuje kuchnię wyborną, dzieci uczy, konno jeździ, biedaków od nędzy ratuje, przybłędów adoptuje, wszelakie gospodarstwa sprawia, wszelakie akcje społeczne, publicystyczne, a jeszcze wieczorami na salony wystąpi urocza, czarnooka, w turbanie, w szarawarach, z cygarem w ustach.
Jedni mówią, że urodziwa, Heine woła, że istna piękność, Balzac że nazbyt przysadzista i że owal za pełny, i że już dwa podbródki. A znów inni o urodę nie stoją, nie zauważą nawet, gdyż ich pochłonął ten jakiś ogień szczególniejszy owej damy, bojowej przewodniczki, o której najrozumniej chyba rzecze stary Nestor, Niemcewicz, powiadając: — osobliwsze stworzenie.
Chopin, który grać nie chce nigdy dla pospólstwa, sala na trzysta osób co najwyżej i niechże jeszcze będzie kwiatami przybrana, Chopin, który nad jednym mazurkiem siedzi po sześć tygodni, Chopin, który mocuje swoją Polskę w samej nieśmiertelności, który choć mu pękają płuca, nigdy o sobie nikomu nic nie mówi, Chopin wcielenie miary, szyku i ta pani w tureckich szarawarach, powiadająca o sobie wszystko całemu światu, nie skreślająca nigdy nic w kilometrach powieści swojej (że aż się Musset za głowę łapał, gdy te skrypty oglądał) ta pani Jerzy Sand, socjalistka a zarazem hrabini, utaprana ziemią rodzinną po łokcie!
To tylko miłość sprawi: trwali razem zadając sobie rany, boleści świadcząc lecz służąc sobie ukojeniem wzajemnym, którego nikt nie zdoła na składniki rozłożyć, które właśnie sprawiało, że kwiatem, głogiem, cierpieniami, lecz kwitli wedle siebie najbujniej.
Ta miłość porwała go, uniosła spośród prac, urojeń, z oplotów, kręgów, wysp zawsze tymczasowego życia, na najprawdziwszą wyspę szczęścia. To Majorka.
Zabierasz wszystko, dzieci, powieści, służbę! Nie raziło Chopina, cieszyło, że będzie z nią i z wszystkim co jest jej, z całym taborem jej prac i obowiązków. Kronikarz mówi, że pojechali gwoli zmiany klimatu. Tak. Zapragnęli zmienić klimat stałego lądu na klimat swej miłości: poza krajem, poza krajami, poza wszystkimi ojczyznami, poza sławą, zaszczytem, za całym światem.
Wyspa i słońce, palmy, skały i ptaki. Wolność, lot, upojenie, przeszłość w murach odwiecznych zastygła, przyszłość w wiecznym kwitnieniu drzew. My sami, jedni, jedyni na świecie, my sami — samo szczęście.
Nie śpieszże się, człowieku, dosięgać szczęścia swego. Tu bowiem czeka na ciebie czas przełomu, w którym choćbyś osiągnął wszystko i przymusił, by przeciwieństwa wieczyste układały się zgodnie, zaprawdę przed oczyma twymi pójdą zgodnie, ale na drogach przeznaczenia rozminą się, rozejdą i wrogo przeciw sobie powstaną. To jest ten czas, że im bliżej podszedłeś, tym dalej cofnąć się będziesz musiał. Że gdy się szczęściem wypełnisz aż po brzegi, dostrzeżesz, żeś jest pusty. Albowiem szczęście twoje nie zdoła nigdy sprostać harmonii, którejś pragnął od siebie. Dążysz, gonisz, krok twój rozbrzmiewać będzie na świecie tryumfami, ale tryumfy te klęską dźwięczą w życiu.
Ta upragniona wyspa istnym piekłem! Wśród balsamów południa rajski ptak spływa krwią. Gorączka i krwotoki. Żywiony pieprzem, czosnkiem, wedle mniemania mieszkańców wyspy człowiek zapowietrzony, tchnący dokoła śmiercią. Stronią od niego, palą po nim posłanie, pościel i sprzęty, bielą ściany. Tonie w deszczu i grzęźnie w błocie, przerażony wśród starych murów woła, że mieszka w trumnie, poetessa w ciężkich posługach walczy o jego życie.
Rajski ptak zamieniający się w puchacza pośród cudownych murów odwiecznego klasztoru, z którego okien cudowny świat ucieka znowu dalej, wyżej, znowu nieosiągalny, niedościgły na zawsze.
Przybił do wyspy idealnej i oto nigdy już dalej nie wyruszy, powracać tylko będzie raz po raz z każdej drogi i już nie masz w tym życiu nowych, prócz wielkich dróg powrotnych...
Powracał stąd pomiędzy swoich dawnych ludzi nie jak człowiek, jak cień. Powracał na przygodnym okręcie, pełnym nierogacizny, pośród nieustannego kwiku świń, nieporównany żeglarz tylu nowych harmonii, ułożony na dnie okrętu jak zhańbione marzenie.
A tu na lądzie zaraz mu śmierć zabiegła drogę. Zwłoki przyjaciela Chopina, samobójcy Nourriego, największego śpiewaka tych czasów, który cudnym swym głosem pieśniom Schuberta światowe drogi wyśpiewywał a z Chopinem tak chętnie wychodził na estradę. Więc temu śpiewakowi wspólnych tryumfów młodzieńczych grał Chopin w Marsylii na organach jakieś ważne, przepiękne rozważania o gwiazdach. Ci, którzy mieli szczęście słuchać owego grania, mówili, że w tej muzyce już słyszeli jakby się dusza Chopina odrywała od ziemi i harmonią nieziemską podążała w zaświaty.
Czy pani Sand wiedziała, że swym żarem, fantazją, pasją życia broni go jeszcze przed tymi zaświatami? Czyli też przeczuwała, że żyjąc bujnie, czynnie, pracowicie, a zarazem szalenie, staje się tylko wymownym przeciwieństwem owych tonów dalekich, wysokich, szczytnych, za którymi szedł teraz Chopin coraz śpieszniej?
Stracili pierwszą swoją miłość na Majorce. Gdy wrócili do Francji i w Nohant na wsi u pani Sand, i w Paryżu już inną rozpoczęli i inną prowadzili, przedziwną miłość zaboru i ofiary, wyzysku i opieki, rozpaczy i czułości.
Jak gdyby Chopin wiedział i pamiętał, że szczęście jego nigdy nie sprosta harmonii, której czekał od siebie. Łamał to szczęście, doświadczał go okrutnie, marnował każdej chwili. To on w tej grze bolesnej stał się zaborem, wyzyskiem i rozpaczą. To on przeniknął biernym urokiem życie swej ukochanej zagrażając jej spokojowi każdej chwili, żądając ciągłych ofiar, chorym wdziękiem przymuszając do nieustannej opieki i czułości.
Jak gdyby chłonął z tej kobiety nieopisaną bujność, jak gdyby gwoli wzniesienia własnej doskonałości, ciszy i nieśmiertelnej powagi potrzebował był takiego zgiełku, szamotania, jarmarcznego nieomal zamętu.
Przy pani Sand stworzył przecież całą drugą połowę swego dzieła. W tym rozgardiaszu powieściowej sławy, przyjaciół, dzieci, ogrodu, kuchni, stajni wzbijał się sztuką swoją jak najwyżej. Przy tej kobiecie stał się jakby pozorem, urojeniem małżonka, urojeniem ojczyma, urojeniem jakowejś gospodarskiej trzeźwości, urojeniem, czy też może ironią powszedniego człowieka, pozorem wcale drobnej a zgiełkliwej szarzyzny i może nawet wygodą pospolitej ucieczki, którą mógł był odbijać chlubnie w głębinie swoich natchnień. Widać, że potrzebował był, że musiał swoim mierzchnącym trwaniem nasuwać się, zachodzić na taką bujność, na taki wrzątek ruchu, pośpiechu, światła i niby wzniosły, czarujący pasożyt chłonąć tę bujność i ruch, i zgiełk, i światło.
Dzieci pani Sand temu kres położyły. To nowe życie, które wzrastając z niczym się nie liczy i umie ciosy zadawać doskonałe! Ostatnie lato w Nohant spędzał prawie samotnie. Córka pani Georges Sand, pięknooka Solange, przemyka konno za oknami dworu ze swoim kawalerem. Syn z matką wyjeżdżają powozem w okolicę. Chopin został na górze w pokoju z swym papierem nutowym i z pieskiem zwanym Marquis.
Już do nikogo otworzyć ust. Chyba rozmawiać z pieskiem. Dzieci to wymusiły, że tu w Nohant odprawił Chopin swojego służącego Polaka. Zawsze tak było przecież, że miał przy sobie jakiegoś tam wiarusa i zawsze ot, tak sobie, na marginesie światowego życia, prowadził się był Chopin z jakimś takim polskim żołnierzem dawnym. Niby że wielki świat i taki mistrz wytworny...
Lecz kto wie, czy to prawda o tym mistrzu i świecie? Może tylko muzykant wędrujący, wsparty na ramieniu powstańca? Muzykant wędrujący i dawny żołnierz, kochane, wierne, polskie człowieczysko, z którym mistrz gada zawsze po nocy, gdy z salonów powróci, bo przecie mają we dwóch swoje ojczyste sprawy, których nikt inny nie potrafi zrozumieć.
Nie ma już tu wojaka, chyba rozmawiać z pieskiem. Dopatrywał się Chopin teraz w onym piesku osobliwej mądrości. Jakaż to była mądrość? Mądrość stworzeń idących swoją zwyczajną drogą, gdy duchy swoją tajemną odchodzą w inny świat. Po stronie życia piesek Markiz, a po drugiej, tajemnej, już nic prócz oceanu, co to zaszumiał nagle, gdy malutki chłopaczek palce kładł na klawiszach... Co to wtedy, tam jeszcze, w Żelazowej Woli, Wojtek z Bartkiem na wozie po worki przyjechali, czy też gdy mama pianę w kuchni biła, drzewa znów przeszumiały, kura przebiegła ścieżką...
Cóżeś wysłowił z tych wszystkich cudnych szumów, co by zdołało ukoić twą samotność? To jest ten czas, że im bliżej podszedłeś, tym dalej cofnąć się będziesz musiał. Że gdy się szczęściem wypełnisz aż po brzegi, dostrzeżesz, żeś jest pusty. Albowiem szczęście twoje nie zdoła nigdy sprostać harmonii, którejś pragnął od siebie...
Uciekać stąd, powracać! Paryż, Paryż i Paryż: comtessy, principessy, baronessy, ambasadory, książęta i ministry, generały, bankiery, króle! Tupot, śmiech, światło, ruch, strome schody radości... Nie, już nie pobiegł przez te schody. Schodził po nich powoli, znosili go niemal.
Ten ból tak piękny jest, nic już nie ma prócz niego...
Zagrał to raz ostatni na estradzie paryskiej Pleyela: wszędzie kwiaty, piękne kobiety, wspaniały blask brylantów. Przy klawiaturze cień, jak gdyby cień we fraku. Ale oto z poruchu dłoni już niemal przezroczystych wybucha jeszcze raz samo szczęście muzyki!
Cień tchnie resztkami światła.
Gdzie szukać nowej prawdy i gdzie jakiej stałości? W Paryżu rewolucja. Wiosna Ludów. Chopin spoziera na nią oczyma obojętnej mądrości. Cóż mu tam rewolucje? Gdyby Ojczyznę jego mogły zbawić? Nie wierzy, by zbawiły. W tym patetycznym zgiełku świata już tylko wciąż powraca. Powraca przez salony, powraca poprzez ludzi, powraca przez uczucia.
Tu gdzieś w pysznym przedsionku spotkał ją raz ostatni, tę swoją miłość wielką, zadając cios ostatni sobie i jej: potworny i wzajemny. Gdy się spotkali niespodzianie i mijali w przymusie zimnej obojętności a on, wsparty na ramieniu obcego człowieka, oznajmił o czym pani Sand poróżniwszy się z córką wciąż jeszcze nie wiedziała — właśnie wczoraj zostałaś pani babką.
Ostatni cios w ich młodość, miłość, okrutny, ironiczny. Za ciosem litość: — Córka pani, która powiła jej wnuczkę, jest zdrowa, ma się dobrze.
Urojony małżonek i urojony ojczym, urojony gospodarz, urojona powszedniość... Może takim bolesnym ciosem rozbije tę powszedniość?! Gdy jednak ukochana Georges Sand podbiegła i mówić, pytać chciała nie o córkę, o jego biedne zdrowie, choć prawie chodzić nie mógł, nie zawołał lektyki, odszedł. Warto mu było wytrzymać ból oddechu dla tego bólu serca, który zadał ich wspólnej a dozgonnej miłości.
Dlaczegoż ją tak ranił, ową miłość? Ranił, wiedziony chyba ostatnim instynktem: że z tych ran, że z tych cierpień powstanie jakaś nowa wzajemność i jakieś nowe życie. Że tego życia wystarczy dla piękna dni ostatnich. Nadzieja, czy też to było ostatnie już zwątpienie?!
Takie powroty w miłości, takie powroty w sztuce: wrócił teraz do pierwszej swojej myśli, którą miał wyjeżdżając z Warszawy, kiedy wyruszył, by zwiedzać obce kraje. Sądził wówczas, że przez Paryż zawędruje do Anglii. Jako młody chłopaczek marzył zapewne o tryumfach bajecznych.
Nadpływają teraz tryumfy owe niby chmury złociste. Gdzie się schować przed nimi? Tryumfy i dostatki. W Londynie apartament wspaniały, w apartamencie owym trzy fortepiany piękne czekają ręki mistrza. Łóżka mu wyścielili puchem edredońskim. Salony i pałace, powóz do dyspozycji, koncerty na salonach, stuki-djabłów wstępowych i sam Wellington, stary pies monarchiczny; książąt, lordów, bez końca, a pań? Panie angielskie ścielą mistrzowi drogę miłością i opieką.
Sława moszczona złotem, sława moszczona zaszczytem, uwielbieniem. Już nie warto! Już tylko powrót ironiczny wzdłuż dawnej, pierwszej myśli naiwnej o sławie. Trzy fortepiany, lecz kiedyż na nich grać? I cóż komu z edredońskiego puchu, kiedy w nim spać nie może. I cóż z powozu, gdy tylko niemoc wożą w nim dookoła! I cóż komu z opieki, i cóż komu z miłości tutaj, gdy inna pozostała daleko, przerwana tak boleśnie!
Sława! Sława... I cóż komu ze sławy, gdy po złotych jej stopniach wstępować już nie może. Przemija już, przemija. Kiedy napotka daleko w obcym mieście swą własną nieśmiertelność — ślepego muzykanta, grającego pod starym kościołem mazurki szopenowskie, z pobłażaniem uśmiecha się do swej nieśmiertelności.
Przemija już, przemija. Gdy go złożą nareszcie w olbrzymim starym zamku, otoczą ciszą, usłużnie zładzą wszystko do pisania, cień płacze w owej ciszy: — Moja sztuka gdzie się podziała, a serce gdziem zmarnował!
Uciekł stąd i powrócił ostatni raz na swą paryską wyspę. Principessy, hrabiny, księżne i baronessy otoczyły go szumem wytwornym. Lecz cóż mu po tym szumie, kiedy nie ma przy sobie ukochanej kobiety. Już nie opuszcza łoża, ale wciąż jeszcze czeka, wciąż jeszcze nasłuchuje... Czeka, by sobie, jej, raz jeszcze zadać cios; że nie, że nie, że się nie zejdą nigdy, choć przecież wierzy, wierzy, że nie umrze, jak tylko w jej ramionach, jak byli ułożyli, kiedy tę miłość wielką zaczynali.
Cóż ta paryska wyspa? Powrócić jeszcze głębiej, powrócić jeszcze bliżej. Cóż tam te wszystkie wyspy! Ty jedna wróć, malutka, pierwsza, ukochana, rodzinna, gdzie byłem prawie niczym, zwykłym malutkim chłopcem, a dokoła przędło się ciche, zwykłe, najukochańsze nic.
I cyprysy mają swoje kaprysy — pisze z łóżka do kraju do ukochanej siostry prosząc ją o przybycie.
Przyjechali i już siedzą przy łóżku. Naparstek, haftowanie, profil siostry jak matki, najukochańsze nic błyska na końcu igły, podczas kiedy już coraz bliżej, zewsząd nadciąga śmierć.
Ten krzyk nie wyjawiony, nie zdradzony nikomu, że jakże śmierć, kiedy miłość mówiła, że tylko ona, miłość, wyda mnie z ramion swoich, że nie opuści do tej chwili ostatniej?!
Jakaż śmierć, kiedy ocean szumi wielką, dumną harmonią?! Ale w harmonii owej słychać znowu te ciche, smutne, pokutne słowa: gdyby nie oycu ciężar, natychmiast bym wrócił. I słychać żal, i duma z łoża się podnosi zraniona boleśnie, a usta wymawiają: gdybyż na polu bitwy...
Ocean szumi jeszcze, słychać porywy, tony, gdy oto w tony owe wpadają własne słowa, własne a niespodziane: — Matka! Moja biedna matka!
Ocean szumi jeszcze, gdy oto wiara ojców nachyla się nad łożem i zapytuje — wierzysz, jak cię matka uczyła?
Jak mnie matka uczyła.
I oto nagle nadchodzi siła inna, moc ogromna, straszliwa, moc czarna i bezmierna. Ocean szumy swoje cudowne zatrzymuje, słuch, ta muszla nieśmiertelnego tonu, pustoszeje żałośnie. Ręka pisze ostatnie słowa — by mnie ziemia nie zadusiła, otwórzcie ciało, bym nie był pochowany żywcem.
To jedno jeszcze wiesz: nadciąga zemsta przeogromna, wieczna zemsta na tych, co kwitną i płoną w lotnych tonach, czarny żywioł wali się zewsząd i gniecie, dławi, miażdży. W tym lęku wydał z siebie ostatnią boleść ziemską, w tym lęku zniknął cień.
Ludzie, Ojczyzno jego ukochana, kraje, drzewa, żywioły, gwiazdy nad naszymi domami, nad każdą wyspą i nad wszelką wędrówką: ile widzieliście tu cierpień, pomyłek i upadków, rozpaczy i żałości, tyle znajdziecie głębi.... A ile wiosny, wesela i radości, tyle znajdziecie prawdy w jego nieśmiertelnych tonach.




PAMIĄTKI

Ludzie mówią, o rzeczach: rozumu nie mają i martwe są. Sądzę, że jest inaczej: mają swój rozum, odmienny od ludzkiego, rozsądniej osadzony w pojęciach czasu i ustosunkowany poważniej do zmiennych kolei losu. Rzeczy skupione bywają, obojętne czy roztargnione, mogą trwać całe lata w zamyśleniu, ale kiedy powezmą nagle postanowienie, nic tego nie odmieni.
Niech nikt nie wierzy martwocie przedmiotów. Ileż to razy zdarza się nam wejść do mieszkania i stanąć bez wyraźnej przyczyny w połowie drogi; gdyż zauważyliśmy niespodzianie, że poprzez przezroczystość powietrza połączyła wszystkie przedmioty jakaś wspólna, stanowcza decyzja...
Staramy sobie zawsze później inaczej to tłumaczyć. Człowiek ciągle chce wszystko wszędzie objaśniać samym sobą. Że to on, że to on! Tak chciał, wiedział, rozumiał, pragnął. A tymczasem nieprawda. To rzeczy tak postanowiły, ludzie zaś byli tylko wykonawcami. I tak to idzie razem ku dziwnym końcom: ludzie krzątają się, miotają, a rzeczy oczekują spokojnie, niezmącone w swym tkanym, czy kamiennym, czy drewnianym istnieniu.
Tak właśnie w swoim tkanym, drewnianym i kamiennym sercu postanowiły razem zgodnie wszystkie pamiątki po Chopinie, gdy umarł biedny, schorowany, nieszczęsny: — nie chcemy istnieć więcej, nie będziemy!
Skąd taki wyrok srogi? Czy dlatego, że wielce ceniły swojego przyjaciela, więc by z nim razem ginąć? Czy też postanowienie swoje wzięły z przyczyn wieczystych Chopina? Tutaj żyłeś, a inną ziemię kochałeś. Za tą inną tęskniłeś. Tam twoja pieśń powraca ciągle, tam trwa, tam wiecznie dąży. Nie będziemy połyskliwą, zbytkowną obecnością przeszkadzały tej pieśni w twym udręczonym kraju. Niech sama spełni wszystko.
Wykonały, co były ułożyły treścią swojej drewnianej, tkanej, kamiennej, metalowej i wszelkiej innej materialnej istoty. Któż to je zaraz przygarnia po śmierci ich łagodnego Przyjaciela? Miłość spóźniona, już nie odwzajemniona: panna Sterling, szlachetna Szkotka, która tak wzniośle kochała Fryderyka.
Gdyby się wszystkim owym rzeczom pysznym, pańskim, zbytkownym, klejnotom, sprzętom, kamieniom zechciało tylko zostać, trwałyby po dziś dzień w muzeum Imienia Fryderyka Chopina w Paryżu, które przezacna Szkotka pragnęła tam urządzić. Stałyby sobie za szkłem, czy poza ogrodzeniem dywanowego sznura, w dostojnym zanikaniu przypominając te cudne burze dźwięków, którymi dobry przyjaciel nasycał ich kamienne, drewniane i metalowe dusze.
Nie zgodziły się na to, orzekły co innego: nie chcemy więcej istnieć, nie będziemy!
Ludzie nic o tym nie wiedzący czynili jednak swoje. A na co się to zdało? Rzeczy nie przekonali. Przewodziło im wtedy serce Fryderyka, które wyjęte z piersi stało się też przedmiotem.
O sercu postanowił sam Chopin, aby je zawieziono do Polski. Matka je przewoziła w sukniach, ukryte przed władzą rosyjską, bo jego serce, niesione jawnie, całą Ojczyznę mogłoby w jednej chwili zająć takim płomieniem, żeby się z tego płomienia rozlała krew daleko i szeroko.
Serce to, już nie źródło, już tylko przedmiot zbożny, sprawiło, że po namowach, sporach, wahaniach, różnych zwłokach wmurowano je, jakby zarządził sam: do świątyni, skąd już na wieki słyszy rozgwar rodzinnego miasta.
A wszystkie inne papiery, listy, książki i cudowności od króla francuskiego, od królowej angielskiej, od książąt i magnatów, a papiery nutowe, nad którymi Fryderyk spędzał swój nieśmiertelny czas tworząc, jako sam mówił żartobliwie, swoje nudy pisane, a jak my wiemy dziś — przeznaczenie muzyki?!
Nie masz na świecie pośród najlepszych ludzi zgody niezamąconej. Nie masz jej i wśród rzeczy, chociaż tak zacnie wychowanych jak te, które wychował Chopin. I tu się samowola okazała: kilka spinek, indyjski dzwonek z brązu, różaniec, kilka krzeseł, piękna szafka na buty, dwa zegarki, albumy, jakieś widoczki, lustro: uznały, że nie, że nie chcą ginąć, wolą zostać i trwać.
Więc ocalały samowolne i żałosne wyjątki. Ogół inaczej postanowił: zginął.
Jakże się to spełniło? Krewni spuściznę po Chopinie przenosili, składali, niby to gromadzili. Całą skrzynię pełną projektów kompozycyj zostawili na strychu; a inne rzeczy w pokojach domu, na który dybał pożar. Gdy kraj Chopina podniósł się do nowego Powstania, wypełniło się wszystko.
Nie chcemy więcej istnieć, nie będziemy! Wszystkie nuty, wszystkie drewniane, kamienne i metalowe istoty Przyjaciela zgodnie razem spłonęły.
Najtrudniej przyszło wykonać przeznaczenie listom miłosnym Chopina. Najtrudniej w całym życiu było obojgu, i pani Sand i jemu, z tą bolesną miłością. Szła na przekór całego ich istnienia, wszystkich przekonań, wierzeń. Chociaż poprzez zerwanie trwała do końca dni, choć poprzez gniew i śmiertelną obrazę płonęła ogniem zatracenia, nie zdążyła się zniszczyć.
Jak błądzenie miłości tak i błądzenie listów. Wszystkie wpadły na celnej komorze w ręce rosyjskiej żandarmerii, która, jako papiery podejrzane, pisane w obcym języku, zatrzymała na pogranicznej stacji do zbadania. Zatrzymała, lecz zbadać zapomniała i wszystko najtajniejsze, najpoufniejsze z jego życia zostało w ręku władzy i ludzi, których nienawidził dozgonnie.
Więc leżą te papiery tutaj na żandarmskiej komorze kilka lat. Nigdy do dna nie wysłowiona, rażona tylu ciosami miłość, pośród raportów i doniesień szpiclowskich. Aż kiedy autor Damy Kameliowej, młody Dumas, jechał tamtędy i zatrzymali go z powodu formalności, i czekał, i nudził się na tej granicy, daje mu żandarm, ot dla zabicia czasu, wszystkie te zatrzymane listy obojga kochanków nie wiedząc czyje ani do kogo pisane.
I cóż sekret miłości?! Wszystko, co napisane, zostało przeczytane. Dumas wyjechał, listy zabrał, odesłał pani Sand. Kartka jedna po drugiej... Daty, słowa, pamiątki. Czasie niepowstrzymany, zawsze obecny, żywy, a jednak przeminiony. Czasie nie zachodzący nigdy, a zmierzchły już na zawsze. Nie wyczerpany nigdy, a zawsze bezpowrotny!
Ostatni raz słowa miłości waszej ogląda światło ognia, na wieki raz ostatni znalazły się przy sobie kartki waszego pisma. Gdy pani Sand wrzuciła je w płomienie, ujrzeli się zapewne ostatni raz na ziemi w łunach swojej udręczonej miłości.
Wiedziały listy jak postępować trzeba. A co postanowiły rzeczy, sprzęty, tkaniny natchnioną swoją wolą przedmiotową, to również wykonały.
Nie chcemy istnieć więcej, nie będziemy! Aby to, co największe, grało na zawsze samo, samo jedno, jedyne: nie wyczerpane nigdy, niczym nie tłumaczone, nigdy nie zastąpione: jedna tylko muzyka niech sama spełni wszystko.







  1. W pracy tej posługiwałem się znaną powszechnie literaturą naszych i obcych badaczów, dotyczącą Chopina. Uważam za swój miły obowiązek wyróżnienie spośród tej literatury dzieł Ferdynanda Hoesicka. Poświęcone Chopinowi dzieła i przyczynki Hoesicka, nacechowane żarliwą miłością tematu, a zarazem wzorową sumiennością, pomogły mi znakomicie i przy usiłowaniach zrozumienia epoki szopenowskiej jak i próbach systematycznego ujęcia postaci Mistrza.
  2. Pseudonimem Florestan nazywał w swych pismach muzycznych Schumann samego siebie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.