Żacy krakowscy w roku 1549/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żacy krakowscy w roku 1549
Podtytuł Prosta kronika
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Bitwa na ulicy.

Było to roku 1549.
Mężczyzna średniego wieku, ogorzałej twarzy, pospolitych i małoznaczących rysów, szedł ulicą mimo kościoła i bursy wszystkich Świętych w Krakowie. Ubranie jego składało się z kubraka ciemnego podpasanego skórzanym pasem spiętym na błyszczącą klamrę, butów czarnych długich, z których buchaste wywijały się szarawary, i czapki dziwacznego kształtu, z wytartą opuszką. Wiódł on pod rękę kobietę słusznego wzrostu, dobrej tuszy, niegdyś jak widać było z rysów twarzy piękną; ale wdzięki jej teraz już przygasały, lica nabrały barwy jesiennej żółtej, oczy straciły blask, usta z lekka siniały, czoło marszczyło się, policzki tylko zarumienione nieco były, nie rumieńcem młodości i życia, ale czerwonością chorobliwą. — Ta kobieta była to sławna dawniej gamratka krakowska, pani Strelimussa. Strój jej nie różnił się od pospolitego stroju wszystkich mieszczek krakowskich, chyba niezwykłem pomięszaniem kolorów jasnych i wykwintnością na dzień powszedny nie zwyczajną u innych.
Para ta szła samym środkiem ulicy śmiało i bezczelnie, snać pan Tomasz nie miarkował co czynił, albo bardzo był zuchwały, że się tak puszczał dniem jeszcze z tak znajomą kobietą mimo szkoły i bursy, której mieszkańce najsrożej zwykli byli podobnego rodzaju niewiasty prześladować.
Zbliżali się ku bursie; przewodnik nie usunął się w bok, nie zwolnił kroku, nie spuścił głowy, ale kobieta ujrzawszy liczny tłum przed bursą i szkołą właśnie wychodzących żaków, targnęła go. On nie zważał pospieszając. Żacy poczęli głośno i wrzaskliwie swawole sobie właściwe, rozsypali się po ulicy, jęli jedni drugich gonić, ciskać na się, krzyczeć i jak konie młode, tylko co ze stajni na swobodzie brykać.
Wiedząc z doświadczenia, że młodzież ilekroć się z nią na swe nieszczęście w ulicy spotkała, nie przepuściła jej nigdy bez urągań i pocisków, Strelimussa niespokojna, zwróciła się do pana Tomasza i ozwała się:
— Panie Tomaszu, mimo iść żadną miarą nie można, wróćmy się i przejdźmy inną uliczką, tyłami. Widzisz ten tłum żaków — oni nas — błotem zarzucą.
Ale pan Tomasz nie chciał w oczach kobiety za tchórza uchodzić a żaków nie miał za Boże stworzenie i myślał, że się im jedną ręką opędzi, to też idąc dalej odpowiedział:
— Oho! oho! cóż to sobie myślicie? albo to mnie straszna ta hołota, te urwisy, żebraki, b......, żeby ich dwa razy tyle było co jest? Śmiało moja panno pókiś ze mną; zuch to będzie, kto z nich nas choć słówkiem zaczepi! Ho! ho! mrówki to, które podeptałbym jak... Żeby ich nie dwa, czterdzieści razy tyle było co jest, pewnie się nie wrócę. Tirelire jak spiewają we francuskiej ziemi — Ton! ton! śmiało się tylko ujmij za mnie i oczu tak nie spuszczaj! tfu! nigdym się nie spodziewał, żebyś ty otarłszy się miedzy ludźmi przez lat tyle jeszcze się wstydzić i kraśnieć umiała!
Tak dodając odwagi drżącej towarzyszce swojej śmiało się sam zbliżał ku tłumom studentów, mierzył ich pogardliwie oczyma, a niby nie chcący języka ku nim wystawiał.
Lecz zaledwie podeszli tak blisko, że młodzież rozpoznać mogła dokładnie znaną całemu miastu Strelimusse, śmiechy, krzyki, świsty, wrzaski coraz dziwniejsze, głośniejsze, straszniejsze rozległy się długo okropnie po ulicy. Kobieta chwyciła silnie rękę Tomasza i niespokojnie zawołała, zwracając go i targając:
— Wróćmy się, wróćmy, na Boga, wróćmy się panie Tomaszu, ja tego nie wytrzymam!
— A patrzcie no patrzcie — ozwały się głosy z tłumu, patrzcie jak ta koszlawa cnota uwiesiła mu się na ręku. — Szubienicznik jakiś, heretyk, ha! ha! hu! hu! błotem na nich! — Jak śmieli iść tak koło szkoły! koło nas! — koło kościoła! — jeszcze się dmie łotr jakby siedział na tronie, błotem na nich! hu! hu! błotem na nich!
Za temi słowy nastąpiły plugawsze jeszcze i kilka garści błota przylgnęło na sukni Strelimussy i jej towarzysza. Pan Tomasz podniósł natychmiast głos i niezważając na prośby kobiety, aby milczał, szedł prędzej, stanął nagle nieporuszony i otaczających go łajać zaczął.
— Łajdaki! obszarpańce! — — Cicho! bo was nauczę rozumu! A do szkoły błazny, a do książki gołowąsy!
— Ha! ha! hu! hu! krzyki tylko i łajania zawrzały w tłumie i razem potężny kawał błota zasłonił oczy śmiałemu przewodnikowi. Strelimussa blada, drżąca, wylękła, krzyczała na niego, prosiła aby szedł i szedł prędko, ciągnęła go za sobą, szarpała za ręce — ale napróżno. Pan Tomasz nie uważał na to i stał jak kamień wrosły nogami w ziemię, rozgniewany, rozjuszony, wołając ciągle — ja was nauczę rozumu, ja was nauczę!
— Chodźmy na miłość Bożą — wołała Strelimussa oni nas zabiją!
— Nie bój się przy mnie niczego! krzyczał Tomasz, muszę ich wyłajać. — Łotry! odważyliście się błotem ciskać, czekajcie! ja was nauczę! Jestem sługa siostrzeńca księdza kanonika, słyszycie księdza kanonika! — I wrzeszczał próżno, nie zważając jak go drżąca i przelękniona Strelimussa ciągle bezskutecznie szarpała; a coraz nowe wrzaski, przekleństwa, urągania, śmiechy, zagłuszały go szumiąc bezprzestannie w około.
— Piękna para! śliczna para! — wołali żacy, potańcujcież nam trochę! tu w środku na ulicy! hu! ha! — Nuże patronko niecnot całego miasta! i ty drągalu itd. Ruszajcież się piękne małżeństwo! o! hu! Któren-że to dzień ślub wam dawał? ha! ha! Śliczną masz żonkę panie wąsaty niedźwiedziu! Wdowę po połowie świata! Tańcujcież nam! itd. itd.
Potem gęściejszy coraz sypnął się zewsząd grad kamieni, piasku, błota, trzasek, śmiecia, wody tak żwawo, tak niespodzianie i tak trafnie wymierzony, że w momencie suknie kobiety i jej zuchwałego przewodnika okryte niemi z góry do dołu zostały. Strelimussa drżąca z gniewu i bojaźni, klnąc i chcąc uciekać, napróżno usiłowała wyrwać się panu Tomaszowi i umknąć, on trzymał ją silnie za rękę, stał na miejscu i miotał wszystkie jakie umiał przekleństwa na studentów, którzy wśród śmiechów i krzyków własnych, nie słyszeli nawet jego głosu. Co chwila tłumiły jego słowa kawały błota lgnące na oczach i ustach, na skroni i policzkach; a każde trafne uderzenie witane było od tłumu głośnemi oklaskami i pochwałami. Celowali wszyscy, tryumfował kto trafił, a Tomasz nieporuszony; kiedy nareszcie pomiarkował, że wypadało uciekać, bo nic poradzić nie mógł, ujrzał razem, że z tyłu i z przodu i z boku tłumy młodzieży zastępowały mu drogę. Godne było litości położenie ich, gdyż zapóźno opatrzywszy się, cofnąć się już nie mogli.
Nie licząc słów rozmaitych, które na napastowanych nie wielkie musiały robić wrażenie, błoto i piasek, któremi je obrzucano, liczne kułaki i szturchańce od bliższych, męczyły nieszczęśliwych. Tomasz nawet z groźb i łajania przeszedł do krzyku w litość i pomoc. Liczny tłum rozmaitego stanu osób zwabiony do okien i drzwi śmiechami i okrzykami zgromadzonych, przypatrywał się i powiększał także ile mógł wzrastający hałas i wrzawę. Mieszkańcy wychodzili z domów, przechodnie stawali i patrzyli na tę parę oblężoną od dzieci i do niepoznania obrzuconą błotem i piaskiem. Ciżba i krzyki rosły co chwila, a Tomasz za późno zdawszy się na prośby Strelimussy aby uciekać, nie mógł już nic poradzić, bo wszędzie gdzie się obrócił, spotykał uderzenia, kamienie i błoto którego już gruba warstwa czerniała na tego twarzy i sukni. Trzeba się jednak było ratować jakimkolwiek sposobem, bo znieść dłużej nie mogli.
Nie daleko miejsca potyczki, ba naprzeciw prawie, stała plebanja, a w niej mieszkał prałat, zacny ksiądz Jędrzej Czarnkowski. Ze drzwi tego domu zwabieni ciekawością, wyszli także słudzy jego. Póki zmierzch nie dozwolił im rozpoznawać w pośrodku znajdujących się osób, śmieli się razem z innemi: lecz gdy jeden z nich w chwilowem uciszeniu się rozpoznał głos Strelimussy, zastanowił się i namarszczył.
— Hola! zawołał do swoich, jakem zacek bracie Gierwazy, to nasza sąsiadka Strelimussa w tych opałach.
— E, kto? zapytał drugi mały przez nos, zataczając się i przymykając oczy.
— Jakbyś nie znał! przysłuchajno się jeno, a wnet głos rozpoznasz, ta to niedaleka ztąd od pani Julianny tłusta, biała, co ją zwą Strelimussą. Ta hołota, mazgaje, bursarze te, co nam okna wybijają, śmią jeszcze białogłowy bezbronne napastować na ulicy! Już to nie pierwszy raz.
— Tak! nie pierwszy raz! — napastować na ulicy! — odezwał się drugi pijany, ho! napastować!
— Nauczmyż rozumu tych urwipołciów!
— Bardzo dobrze!
— Kijów! — kijów, — a ty, weź swoje zardzewiałe szablisko!
— Biegaj waszeć — stoją maczugi dwie żelazem kute, co ja z niemi chodzę, kiedy mnie gdzie ksiądz nocą posyła, jest tam i dwie pono szable, tylko jedna bez ręki, potrzaskamy im łby uczciwie!
— Potrzaskamy, uczciwie! zawołali wszyscy, i dorwawszy się kijów i szabel, zagrzani trunkiem, poduszczając się wzajemnie, rzucili się na tłum studentów pastwiący się dotąd nad bezbronną parą.
Ukazanie się dwóch zbrojnych w ogromne maczugi i szable barczystych i silnych chłopów, dodało odwagi panu Tomaszowi, który puściwszy Strelimussę razem z niemi wpadł na bursarzy. Inni widzowie trzymający w duchu stronę oblężonych, którzy sami nie śmieli się na tłum posunąć, przy tej pomocy rzucili się z czem kto miał w ręku na studentów. Walka była nierówna, bo choć liczba bursarzy przewyższyła kilka razy napastników, niemając jednak żadnej broni, zaraz uciekać, kryć się po domach i rozbiegać zaczęli. — Nie zdołali jednakże umknąć wszyscy przed sługami ks. Czarnkowskiego, którzy znienacka ich napadli i bić bez miłosierdzia zaczęli. Pierwszy który tę wyprawę doradził, posunąwszy się naprzód, machając szablą na prawo i lewo kilku poranił: drugi niemniej narobiwszy ran i guzów ścieląc sobie pod nogi studentów, zajadły szedł dalej nie spotykając żadnego oporu.
Tomasz także mszcząc się za siebie i towarzyszkę swoją, dorwawszy się kija z gniewem bez litości gonił za studentami. Nie było się jednak czem nasycić, bo wkrótce prócz kilku rannych i zabitych leżących na placu nikt nie pozostał. Strelimussa nakrzyczawszy się przez cały czas walki, porwana tłumem ledwie się oswobodziła z zamięszania, klnąc świat cały powróciła do domu opłakiwać utratę sukni i całego ubioru. —
Nim się jeszcze czas mieli rozprószyć studenci, w oknie plebanii, a potem we drzwiach pokazała się postać jakaś ubrana w suknie księże, którą wszyscy za samego księdza plebana wzięli. Ta zachęcać się zdawała do boju krzykami i poruszaniem kija któren w ręku trzymała. Okoliczność ta podwoiła jeszcze zapał sług do boju, sądzili bowiem, że sam pan ich rozkazuje bić bursarzy i nieprzepuszczać im. Robili więc co tylko mogli z siebie i póki tylko było kogo bić, bili bez miłosierdzia.


~~~~~~~~~~~~~~~



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.