Przejdź do zawartości

Żabusia (opowiadanie)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Żabusia
Pochodzenie Menażerya ludzka
Wydawca Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Przeglądu Tygodniowego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Żabusia.

Była jasną blondynką, jasną jak słońce promienne...
Drobna jej, maluchna buzia różowa i biała — śmiała się jakimś dziecinnym, naiwnym śmiechem, żłobiącym w pulchnych policzkach dwa rozkoszne dołki.
Z całej jej postaci zdawała się wydzielać woń, właściwa różowym hyacyntom, a gdy ubrana w różowe „matinée“, przesuwała się ze śmiechem z pokoju do pokoju — jakaś srebrna smuga znaczyła jej przejście, smuga, którą pozostawia po sobie wschodząca jutrzenka.
Śmiała się ona zawsze, ta rozkoszna, jasnowłosa kobietka — śmiała się leżąc jeszcze w kołysce, potem u kratek konfesyonału — wreszcie u stopni ołtarza, gdy wlokła za sobą szumiący tren jedwabnej białej szaty.
Śmiech powitał nawet krzyk jej córki — bo nawet w cierpieniach umiała coś zabawnego wynaleźć.
Była bardzo pobożną i codzień prawie biegała do kościoła.
Miała ładną książeczkę, oprawną w kość słoniową i zbrudzoną na kartkach, które czerniły się modlitwą „Za męża i rodzinę“.
To była jej świąteczna książka — na codzień miała wielkiego „Dunina“, którego czytała, strzelając oczkami na lewo i prawo, lub przechylając główkę na atłasową kołdrę swego eleganckiego łóżka.
Lubiła łakocie i miała pod poduszką kilka daktyli, które jadła, przebudziwszy się w nocy, chichocząc się jak szalona.
Przepadała za wanilią i miała jej zawsze pełne kieszenie, lubiła grać w loteryjkę — przytem szachrowała dość zręcznie.
Córkę swoją — małą, pucołowatą dziewczynkę, przezwała „Nabuchodonozorem“ a męża „Rakiem“. Siebie samą, jakkolwiek miała na chrzcie św. imię Zofii, nazywała „Żabusią“. Często siadywała na dywanie i bawiła się z córką, przyczem następowała zwykle kłótnia o zabawki, które matka z córką wydzierały sobie wzajemnie...
Mąż, dobry, poczciwy filister, urzędnik w jakiemś towarzystwie asekuracyjnem, pokręcał wąsa i uśmiechał się z zadowoleniem.
— Dziecinna! ach! jaka dziecinna ta moja Żabusia!
Ona, z krzykiem zrywała się z ziemi, siadała na kolanach męża i rozpoczynała śpiewać...

Jechał pan
Za nim chłop
A za nimi żydóweczki
Pogubiły patyneczki...

Śpiewając, wyciągała z mężowskich kieszeni pieniądze i z powagą dawała mu dziesięć groszy.
— Masz, Raku, na czarną kawę!...
Resztę pieniędzy chowała do tualetki.
I Rak poddawał się tej tyranii, jakkolwiek dziesięć groszy dziennie, nawet dla urzędnika w towarzystwie ubezpieczeń, chyba za mało!...
Jakże się jednak sprzeciwić tej rozkosznej istocie, która z całą naiwnością patrzy mu w oczy i biały, pachnący karczek do pocałunków nadstawia? Brał Rak ową wytartą dziesiątkę i całował Żabusię, znajdując w tem wiele rozkoszy.
Była więc bożyszczem całego domu.
Kochał ją mąż, pomimo że tyranizowała go nieznacznie.
Kochało dziecko, pomimo że wydzierała mu zabawki i wyrywała włosy, czesząc dwuletnią dziewczynkę à la Mikado.
Kochały sługi, pomimo że grymasiła bezustannie i czasem całe ranki siedziała w kuchni.
Nad wszystko jednak ubóstwiali ją rodzice.
Tych dwoje starych ludzi w Żabusi swej widziało uosobienie cnót i doskonałości wszelakich.
Żabusia — jedyne, wypieszczone dziecko, za wzór była wszystkim kobietom stawiana...
I gdy co wieczór zgromadzano się dokoła stołu, oświeconego wiszącą lampą, Żabusia, wycinająca lalki z tektury lub lepiąca abażury, była punktem koncentrującym wszystkie spojrzenia.
Ku niej zwracano się, uśmiechano, przesyłano pieszczotliwe słowa.
Ona, różowa, biała, wesoła — poddawała się tym pieszczotom, tej wielkiej miłości, jaka ją otaczała, kąpiąc się niejako w cieple przywiązania i rozsiewając dokoła promienie szczęścia rodzinnego. Każdemu odwzajemniała się dobrem słowem, uśmiechem — a drażniąc Nabuchodonozora, głaskała dziecko po głowie; potrąciwszy sługę, uśmiechała się do niej, nazywając „poczciwą idyotką“...
Nie — stanowczo, nikt nie mógł się na Żabusię gniewać, lecz przeciwnie, każdy musiał ją uwielbiać jak wcielenie dobroci, wdzięku i prostoty....

∗             ∗
Była ona uosobieniem kobiecości.

Miała tyle tkliwości w spojrzeniu, w głosie, w ruchach łaszącej się kotki, że rozkosz było patrzeć, gdy na paluszkach skradała się, aby uszczypać drzemiącego męża, lub nasypać pieprzu w otwartą buzię córki...
Śmiała się potem rozkosznie i wdzięcznie przeginając, zasypywała pieszczotami przerażonego męża, lub skrzywioną dziecinę... mówiła przytem cieniuchnym głosikiem:
— Nie gniewać się na Żabusię!...
Więc mąż uśmiechał się do tego biało-różowego zjawiska, dziękując Bogu, że dziecinne usposobienie żony pozwoli mu nie lękać się o naruszenie z jej strony wierności małżeńskiej...
I rzeczywiście — kręcąca się po domu z wesołą piosenką na ustach, ubijająca piankę w kuchni, przyszywająca guziki do mężowskiego palta lub nicująca krawaty, była uosobieniem kochającej żony i „milutkiej“ kobiety.
Miewała jednak chwile, w których przychodziły jej na myśl poważniejsze refleksye.
Naprzykład po przeczytaniu „Pani Bovary“ — zamknąwszy książkę, usiadła u nóg męża.
W ręku trzymała kawałek newchatelu, lecz nie gryzła go, ale pogrążyła się w zadumie.
Mąż, czytając „Kuryera“, nie przerywał ciszy.
— Wiesz, Raku — wyrzekła nareszcie — ta kobieta to zdradzała męża... niegodziwa, prawda?
— Hm — odparł zagadnięty — jeżeli mąż był niedołęga...
Lecz nie mógł dokończyć.
Żabusia porwała się nagle jak szalona.
— To nie upoważnia! — wołała — i ty, Raku, jesteś niedołęgą a przecież cię nie zdradzam!...
— O — protestował mąż.
— Niema... o! — upiec na rożnie taką kobietę... nic ją nie usprawiedliwia!... to potworne!... w dodatku pani Bovary miała dziecko, o takiego Nabuchodonozora!...
I tu Żabusia, porzuciwszy ser, chwyciła w objęcia córkę, która głośnym krzykiem zaprotestowała przeciw temu gwałtowi.
Rodzice tymczasem spoglądali po sobie.
O! tak! — oni wychowali Żabusię w świętych, tradycyjnych przepisach cnoty i surowości. Ona wie, czem się brzydzić na świecie, co jest nikczemnością, fałszem i podłością...
To anioł!
Anioł domowego ogniska, który śmiechem swym troskę z czoła męża spędza, jest chlubą i podporą rodziców, troskliwą i czułą matką!...
To anioł ta Żabusia, kręcąca się w tej chwili po pokoju z szelestem jedwabnego szlafroczka...
Uosobienie wdzięku, miłości, niewinności, cnoty!...
Nagle Żabusia zatrzymuje się w tańcu.
Spogląda na zegar i, kołysząc się zwolna, podchodzi ku mężowi.
— Żabusię głowa boli! — mówi, sadzając córkę na kolanach męża. — Żabusia pójdzie na spacer...
— Będę ci towarzyszył... — woła mąż.
— Niechcę! — protestuje z miluchnym dąsem — pójdę sama! Rak tu zostanie i będzie Nabuchodonozorowi cacka ustawiał!...
— Ależ!...
— No! sprzeciwiasz się?
— Nie... tylko kawa!...
— Pójdziesz jak wrócę... wtenczas dam ci dziesiątkę, inaczej, z czem Rak do cukierni pójdzie?...
Mąż jeszcze próbuje opozycyi.
— Żabusia tak chce! — woła młoda kobieta, uśmiechając się zalotnie — Żabusia bardzo prosi, główka ją tak boli!...
Rodzice uważają za stosowne interweniować.
— Ależ idź, drogie dziecię!... przejdź się! — mówi ojciec.
— Pobladłaś, cierpisz widocznie — dodaje matka.
I za chwilę przez pokój, w którym jest zgromadzona cała rodzina, przesuwa się Żabusia w nowym, sukiennym kostiumiku, okładanym szenszylami.
Wygląda jak młodziuchne dziewczątko w tym obcisłym żakieciku, a nowe buciki skrzypią za każdym krokiem.
Całuje ręce rodziców, mężowi nadstawia usta do pocałunku, córkę głaszcze po głowie i żegnana, obdarzona pieszczotami, staje jeszcze na progu, przesyłając pocałunki końcami palców, ubranych w duńską rękawiczkę.
— Pa!... pa!... — woła — pa, Raku! pa, Nabuchodonozorze!... pa, mamusi i ojczusiowi... a niech Rózia za pół godziny samowar nastawi i po sucharki pójdzie!... pa!...
I cicho znika we drzwiach, pozostawiając po sobie gamę srebrzystego śmiechu i wspomnienie uosobienia niewinnego wdzięku kobiecego.

∗             ∗
Przeciągły pocałunek przerwał ciszę.

Wśród bladego światła przyciemnionej lampy, zamajaczyła nagle drobna postać kobieca, powstająca z otomany.
Kaskada jasnych włosów rozsypana na zarumienione ramiona, drżała złotawym blaskiem; oczy, błyszczące fosforycznym ogniem, migotały u tej kobiety jak dwa błędne ogniki, usta namiętnie rozchylone, zgniecione w świeżym pocałunku miłosnym, zachowały jeszcze wilgoć zmysłowej ekstazy.
Wszystko w tej postaci tchnęło zmysłowością, szałem bachantki, poddającej swą pierś pod uściski satyra.
Stanęła, wyciągając ręce wysoko nad głową, przechylając się w tył, wciągając jakby w siebie cząstkę miłosnego dreszczu.
Stojący przed nią mężczyzna zapalał właśnie papierosa.
— Mogłabyś zostać chwilę.
— O! nie, nie — odparła kobieta — muszę wracać, aby podejrzeń nie ściągać...
I zaczęła szybko nakładać żakiecik i resztę ubrania. On jej pomagał, szukając po całej pracowni porozrzucanych drobiazgów, które przed chwilą zrywali oboje drżącemi od namiętności rękami.
Kapelusz zapadł gdzieś po za wielkie stalugi, trzeba było go szukać... odsuwać draperye.
Oczy ich spotkały się, ręce splotły w uścisku. Cała bezgraniczna, zmysłowa potęga zadrgała w tem jednem spojrzeniu. Gorąco aż biło od tych dwojga młodych ludzi, ukrytych w cieniu odosobnionej pracowni malarskiej na ustronnej ulicy.
— Kiedy cię zobaczę?... — zapytał mężczyzna, cały drżący pod wpływem dotknięcia jej rąk rozpalonych.
Ona wzruszyła ramionami.
— Niewiem kiedy się wyrwę, niełatwo mi to przychodzi...
On wstrzymywał ją jeszcze, obejmując miłosną pieszczotą.
— O! ale... niedługo!
Kobieta spojrzała mu znów w oczy.
Zielone błyski strzeliły z pod jasnych rzęs.
— Szaleńcze! — wyszeptała zdławionym od wzruszenia głosem — czyż ja mogę istnieć, nie widząc cię dni kilka?...
A do progu już zwrócona, dodała pieszczotliwie:
— Kochaj twoją... Żabusię!...
Portyera zapadła, kobieta znikła, pozostawiając po sobie całą smugę płomiennej namiętności, drgającej w powietrzu.
Mężczyzna postał chwilkę, uśmiechając się jakoś ironicznie.
Poczem otrząsnął się, położył na otomanie i gwiżdżąc walca, zapalał zgasłego papierosa.

∗             ∗

Nabuchodonozor tęsknił bardzo do mamy. Tęsknił i Rak, tęsknili i rodzice, siedząc dokoła stołu, na którym nakrywano do herbaty.
Na białym obrusie rozstawiono filiżanki a stary ojciec upominał pokojówkę:
— A uważaj, aby samowar gotował się dobrze, bo pani pewno zmarznięta powróci...
A matka układała sucharki, chowając lepiej lukrowane na spód, aby tylko dla Żabusi się zostały.
— Zimno jest, gdzie też ona tak długo bawić może? — wyrzekł wreszcie mąż.
— Wstąpiła pewnie do kościoła — w adwent lubi przecież tam chodzić wieczorem — odrzekła matka.
— Jeszcze się zaziębi.
— Bóg ją od złego uchroni!...
Nastało milczenie.
Tylko Nabuchodonozor podciągał noskiem, bo cierpiał katar okropny.
Nagle drzwi się otwarły z trzaskiem.
We drzwiach stanęła... Żabusia.
Cała była jeszcze różowa, w oczach grały dogasające namiętne blaski.
Wszyscy rzucili się do niej z krzykiem:
— Żabusia!...
Ona witała kolejno każdego, rozsypując całusy jak grad cukierków. Opowiadała przytem wiele o zimnie i o modlących się ludziach po kościołach.
— Organy pięknie grają, świec masy płoną a Żabusia siedziała w kąciku a potem na spacer pięknie poszła...
Zrzuciła żakiecik i przygładziła rozrzucone włosy.
— Herbatki! prędzej — wołał ojciec.
— Ja naleję!... — dodawała matka — biedactwo przeziębło, gotowa zachorować...
Ale Żabusia siedziała już na kolanach męża i śpiewała:

Jechał pan
Za nim chłop...

Nabuchodonozor uszczęśliwiony, opierał swą główkę o suknię, patrząc w oczy matki, w której gasły kolejno zmysłowe ogniki.
— Masz dziesięć groszy — wołała Żabusia, dając mężowi monetę — idź, zabaw się ty teraz... biedny... Raku!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.