Żółty proszek/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Żółty proszek
Pochodzenie
Tygodnik Przygód Sensacyjnych
Nr 93
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 17.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 93.             Czwartek, dnia 17 sierpnia 1939 roku.           Cena 10 gr.
LORD LISTER TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
ŻÓŁTY PROSZEK



SPIS TREŚCI


Żółty proszek
Dom Bernarda Fowlera

Na samym końcu Dwudziestej Czwartej ulicy w New Yorku stał od kilku lat pałac, który swym zewnętrznym wyglądem zwracał uwagę przechodniów.
Zbudowany przez wzbogaconego w czasie wojny spekulanta, nosił na sobie piętno dorobkiewiczostwa i złego smaku.
Stanowił dziwaczną mieszaninę rozmaitych stylów, poczynając od greckiej kolumnady a kończąc na fryzie w stylu włoskiego renesansu.
Wnętrze tego pałacu odpowiadało dokładnie jego zewnętrznemu wyglądowi.
W samym środku hallu znajdowały się potężne murowane schody, stanowiące kopię sławnych schodów z Opery paryskiej. Był to jedyny prawdziwie piękny fragment pałacu.
Kupno tego dziwacznego pałacu przez Bernarda Fowlera przyjęto w New Yorku z niemałym zdziwieniem. Nowy właściciel przystąpił natychmiast do gruntownej przebudowy wnętrza. W krótkim czasie udało mu się doprowadzić je do takiego stanu, że ci którzy widzieli je poprzednio, nigdyby nie uwierzyli w możliwość przeprowadzenia tak zasadniczych zmian.
Fasada pozostała ta sama, lecz wnętrze przekształciło się w pełne smaku mieszkanie znającego się na sztuce człowieka.
Zadawano sobie pytanie, dlaczego Fowler poświęca tyle pieniędzy na przebudowę tego pałacu... Nikt nie potrafił jednak na nie odpowiedzieć. Do pewnego stopnia postępowanie jego wyjaśnił fakt, że nabył ten pałac za piątą część ceny.
Bernard Fowler uchodził za człowieka bogatego. Jakkolwiek niedawno dopiero wypłynął na powierzchnię towarzyskiego życia New Yorku, widywano go wszędzie. Był honorowym członkiem „Hudson Rowing Club‘u“ — najbardziej ekskluzywnej instytucji, miał stałą, wynajętą lożę w Metropolitan Opera. Widywano go w towarzystwie ludzi najbogatszych i najbardziej wpływowych. Bywał zapraszany na przyjęcia do księżnej Exeter, spokrewnionej z kilku panującymi domami królewskimi. W kronikach towarzyskich co pewien czas pojawiało się jego nazwisko.
Uważano go za doskonałego sportsmena i człowieka zasługującego na zaufanie. W domu swym bywał niewiele... Częściej wychodził, niż przyjmował u siebie... Honory domu czyniła wówczas siostra, mieszkająca z nim razem i wiele od niego starsza.
Sąsiedzi, ciekawi trybu życia, niewiele mogliby o nim powiedzieć... Służby miał mało: kucharka-murzynka, szofer i jego pomocnik stanowili całą obsługę obszernego pałacu.
Bernard Fowler był mężczyzną około czterdziestki. Wysoki, szczupły, trochę pochylony naprzód, miał gładko ogoloną twarz i tylko małe czarne wąsiki ocieniały jego górną wargę.
Oczy jego miały dziwny, szaro-stalowy kolor. Rozstawione były tak szeroko, że każdy patrzący musiał zwrócić na to uwagę. Starannie zaczesane rude włosy stanowiły jaskrawy kontrast z kolorem wąsów i nadawały jego bladej twarzy dość specyficzny wyraz. Rzadko kto mógł się pochwalić, że słyszał jego śmiech. Ci, zaś co słyszeli nie zapominali go szybko...
Kobiety uważały go za interesującego mężczyznę. Podróżował wiele w swym życiu i potrafił ciekawie o tym opowiadać. Miał sporo przyjaciół wśród mężczyzn, jakkolwiek nikt nie mógł poszczycić się dłuższą z nim znajomością.
Pewnego pięknego wieczora, w końcu lata, Bernard Fowler znajdował się prawie sam w swym wielkim pałacu. Szofer udał się już na spoczynek, lokaj i kamerdyner mieli wychodne, Sally — kucharka krzątała się jeszcze po kuchni.
Fowler siedział w swym gabinecie, znajdującym się na pierwszym piętrze. Trzy, sięgające podłogi, okna wychodziły na taras nad kolumnadą.
Urządzenie tego gabinetu zdradzało, że właściciel cenił bardziej jakość, niż ilość. Wielkie biurko, fotel i półki z książkami wykonane były z najpiękniejszego starego mahoniu i przez najlepszych mistrzów stolarskich Londynu. Podłogę przykrywał gruby puszysty dywan ze Samarkandy. Lampa z cennego bronzu rzucała stłumione, miłe światło. W głębi pokoju odcinała się od ciemnego tła grupa Laookona, rzeźbiona w zielonym marmurze.
Fowler trzymał w ręku książkę, lecz nie czytał jej. Spoglądał swymi szarymi oczami w głąb pokoju, jak gdyby jakiś szczegół przykuł do siebie jego uwagę. Na dźwięk zegara, wybijającego godzinę, ocknął się. Dwunasta!...
Wielki dom zaległa cisza. Od czasu do czasu słychać było odgłos przejeżdżającego auta. Przez otwarte okno przenikał do pokoju daleki szum Broadwayu...
Fowler odłożył książkę, podniósł się z fotelu i zbliżył do drzwi... Zdawał się nadsłuchiwać przez chwilę, po czym przekręcił klucz w zamku. Zasunął grube rolety i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Była to sypialnia umeblowana w stylu Ludwika XIV. Fowler wyjął z szafy fioletowe domino i włożył je na siebie. Następnie, nie gasząc światła, wyszedł na korytarz... Rozejrzał się dokoła... W całym pałacu panowała cisza. Fowler przebiegł kilka kroków, przesuwając się bezszelestnie w swych pantoflach na filcowych podeszwach... Zatrzymał się przed drzwiami, wiodącymi do biblioteki, otworzył je i wszedł do środka.
Był to pokój stosunkowo niewielki. Ściany jego zastawione były półkami, pełnymi książek.
Fowler zamknął za sobą drzwi na klucz, zapalił światło i zasunął rolety u okien, które wychodziły na ogród zimowy. Ostrożnie począł wodzić ręką po ścianie jednej z półek. Ręka jego trafiła wreszcie na maleńki, ukryty guziczek... Fowler nacisnął go i w tej samej chwili półka wraz z książkami obróciła się na ukrytych zawiasach, ukazując w ścianie niewielki otwór. W otworze tym zamaskowana była winda, niewiele większa od wind, znajdujących się w kuchniach restauracyj i hoteli... Dwie niezbyt tęgie osoby z trudem mogłyby się w niej pomieścić. Fowler wszedł do niej i w tej samej chwili półka wróciła automatycznie na swoje miejsce. Na metalowej tabliczce widniały guziki, oznaczające rozmaite piętra. Fowler nacisnął jeden z nich i winda z błyskawiczną szybkością poczęła zjeżdżać w dół...

W podziemiach

Winda zjeżdżała w dół tak szybko, że Fowler musiał się trzymać oburącz metalowych uchwytów, aby nie stracić równowagi. Od czasu do czasu mijał coś, co przypominało drzwi, poczym zjeżdżał dalej. Wreszcie winda zatrzymała się przed drzwiczkami, obitymi metalem.
Fowler włożył dziwnego kształtu klucz do otworu zamku i przekręcił go kilka razy. Drzwi otwarły się. Fowler znalazł się w niewielkim, zupełnie ciemnym pomieszczeniu.
Zatrzasnął za sobą drzwi i przekręcił kontakt elektryczny. Zapłonęło jasne światło żarówki.
Była to obszerna piwnica, której podłoga i ściany wyłożone były granitowymi płytami. Spojenia były jeszcze bardzo świeże, co wskazywało na to, że piwnicę tę zbudowano niedawno. Oprócz drzwi, którymi wszedł Fowler, prowadziło do tej piwnicy jeszcze jedno wejście z drugiej strony. Fowler zbliżył się do niego.
Otwarcie tych drzwi nastręczało o wiele więcej trudności, niż otwarcie poprzednich... Trzeba było bowiem nastawić dość skomplikowany mechanizm cyfrowy. Dopiero po upływie dwóch minut drzwi obróciły się powoli na zawiasach.
Fowler spojrzał na zegarek.
— Kwadrans po dwunastej — szepnął do siebie — powinni już być...
Drzwi wiodły do korytarza, którego koniec tonął w mroku. Szerokość jego wynosiła mniej niż osiemdziesiąt centymetrów... Fowler zapalił światło elektryczne, widać było, iż korytarz ten ma conajmniej dwadzieścia metrów długości i biegnie w prostej linii. Fowler zamknął drzwi prowadzące do granitowej piwnicy na zasuwę i szybkim krokiem podążył naprzód.
Kroki jego rozlegały się głośnym echem.
Korytarz kończył się drzwiami, które Fowler otwarł bez trudu. Znalazł się w korytarzu biegnącym prostopadle do poprzedniego.
Po kręconych, kamiennych schodach wszedł na górę. Prowadziły one do niewielkiej piwnicy, słabo oświetlonej wiszącą u pułapu latarnią. Piwnica ta, mocno sklepiona, zbudowana była widać przed wielu, bardzo wielu laty.
Była ona zupełnie pusta, tylko w jednej z jej ścian znajdował się dość znacznych rozmiarów kurek instalacji przeciwpożarowej.
Fowler przyglądał mu się przez chwilę z uśmiechem zadowolenia.
Mam nadzieję, że wkrótce odda mi on właściwą przysługę — szepnął półgłosem, gładząc dłonią jego miedzianą powierzchnię.
Ruszył ostrożnie naprzód, bowiem poziom piwnicy stawał się w tym miejscu nierówny. Co chwila potykał się o sterczące z ziemi ostre kamienie. Zbliżył się do ściany i wspiął na palce... Z trudem sięgnął do rączki małej dźwigni. Szarpnął i w tej samej chwili ukazał się w ścianie niewielki otwór, w którym Fowler zaledwie zdołał się zmieścić. Gdy tylko znalazł się poza obrębem piwnicy, otwór zamknął się automatycznie. Nawet najwprawniejsze oko nie zdołałoby wyśledzić w murze śladów jakiegokolwiek ukrytego przejścia.
Fowler pobiegł wzdłuż nowego korytarza. Na twarz naciągnął kaptur, w którym widniały dwa otwory na oczy. Korytarz wiódł do pomieszczenia, które robiło wrażenie opuszczonego magazynu jakiejś fabryki. Pełno tam było pustych skrzyń, beczek, bel towaru, nie nadającego się do użytku. Szczury, spłoszone pojawieniem się człowieka, z piskiem uciekały do swych nor.
Fowler, oświetlając sobie drogę latarką elektryczną, doszedł do okutych żelazem drzwi. W drzwiach tych znajdowało się małe okienko. Fowler otworzył je i oczom jego ukazało się wnętrze oświetlonego budynku, przeznaczonego widocznie na składy. Przy ścianach stały półki, pozbawione wprawdzie towarów, lecz służące chwilowo za miejsce przechowywania palt i czapek siedzących przy stole mężczyzn.
Było ich sześciu. Światło lampy padało na ich twarze. Sala ta mogła mieć około dwunastu metrów długości i siedem szerokości i posiadała jeszcze jedno wejście, zamknięte obecnie na klucz. Okno, którego część tylko wystawała ponad powierzchnię ziemi, zasłonięte było starannie, aby najmniejszy promień światła nie mógł przedostać się na zewnątrz.
— Nareszcie! — odezwał się na powitanie Fowler.
Głos jego spod grubego kaptura brzmiał dziwnie głucho.
— Witaj, naczelniku!
Jakby na komendę wszyscy podnieśli się ze swych miejsc i wyciągnięciem prawej dłoni pozdrowili swego przełożonego.
Zakapturzony mężczyzna uważnie przyjrzał się obliczom obecnych.
— Widzę nieznaną mi twarz.... Któż to taki?
— Jestem Luigi Caproni, naczelniku... — odparł jeden z sześciu obecnych.
Był to młody jeszcze człowiek o smagłej, ogolonej twarzy i płonących czarnych oczach, zdradzających włoską krew.
— Zostałem właśnie podniesiony do godności kapitana pierwszego stopnia — dodał tonem wyjaśnienia.
— Przykro mi, Luigi Caproni, lecz uważam, że zbyt krótko jesteś wśród nas, abyś mógł brać udział w dzisiejszym zebraniu... Musisz opuścić to miejsce i to natychmiast... To, co mam dziś do omówienia z kapitanami, stanowi sprawę zbyt poważną... Nie wątpię, że po okresie rocznej próby będziesz mógł wrócić do naszego grona.
Na twarzy Włocha pojawił się grymas niezadowolenia. Zbyt długo był jednak członkiem „Bandy Upiornego Oka“, aby nie wiedział, co to znaczy rozkaz zwierzchnika. Dyscyplina panowała tu żelazna i nie czas było na sprzeciwy.
Luigi sięgnął po płaszcz, skinął na pożegnanie pozostałym towarzyszom i oddał przepisowy ukłon naczelnikowi. Bez słowa opuścił miejsce zebrania.
Pozostali przyjęli rozkaz zwierzchnika w milczeniu. Nikomu nie przyszło nawet do głowy sprawdzić, czy wydalony towarzysz istotnie oddalił się, czy nie podsłuchuje gdzieś pod drzwiami... Wiadomo bowiem było, że najmniejsze nieposłuszeństwo Banda Upiornego Oka karała śmiercią.
Dopiero po wyjściu Włocha Fowler odsłonił oblicze.
Mężczyźni wciąż jeszcze stali w pozie pełnej szacunku.
Fowler skinął ręką, dając im znak, że mogą zająć swe miejsca. Zacisnął swe wąskie wargi i krytycznym wzrokiem lustrował swych ludzi. Nikt z nich nie śmiał przerwać milczenia. Wreszcie Fowler przemówił.
Głos jego brzmiał łagodnie. Mówił tak, jak gdyby znajdował się w salonie, lub klubie, a nie na zebraniu organizacji przestępczej.
— Kapitanowie „Bandy Upiornego Oka“! — rzekł. — Zwołałem was tutaj, aby podzielić się z wami wiadomościami pierwszorzędnej wagi... Liczę na waszą pomoc i zrozumienie... Podjąłem się bowiem przedsięwzięcia, które daleko przekracza siły pojedynczego człowieka... Domyślicie się łatwo, że mówię tu o Johnie Rafflesie, naszym najgroźniejszym, śmiertelnym wrogu.
Wydaje mi się, że zbytecznym będzie przypomnieć jaką rolę Raffles odegrał wobec nas. W ciągu stosunkowo krótkiego swego pobytu w New Yorku, zdołał narazić nas na straty nietylko materialne, ale i moralne. Pozbawił nas okupu, jaki należał się nam za porwanie Sigridy Kaldrup, córki milionera. Poniżył nas w opinii publicznej, która drżeć powinna przed nami ze strachu... Nie zapomnieliście chyba o tym, że zaledwie trzy, czy cztery dni temu organizacja nasza straciła przez niego kilku swych najdzielniejszych członków, w tym jednego kapitana, paru pomocników i zwykłych szeregowych...
Zamilkł... Pięciu mężczyzn szeptało coś między sobą niezrozumiale... Oczy wszystkich płonęły nienawiścią ku temu niezwykłemu Anglikowi, który przy pomocy dwóch tylko swych przyjaciół, dokonał tego, czego nie zdołała zdziałać cała policja new-yorska.
— O tym wszystkim wiecie równie dobrze, jak ja — ciągnął dalej Fowler. — Na was spoczywa obowiązek pomszczenia swych towarzyszy... W pierwszym rzędzie mam na myśli ciebie, kapitanie Hansen. Niedawno dopiero z polecenia Nieznanego Wodza zostałeś promowany na stanowisko kapitana pierwszego stopnia bez odbycia koniecznego czasu próby. Od tej chwili wolno ci przebywać na naszych najtajniejszych zebraniach, na których ja sam ukazuję się z odkrytą twarzą.
Arno Hansen, młody Szwed słuchał uważnie, pochyliwszy się trochę naprzód. Należał on do najdzielniejszych i najbardziej ambitnych członków Bandy.
Arno Hansen wiedział o wiele więcej, niż Fowler mógł przypuszczać. Wiedział na przykład kim był Bernard Fowler, zanim wstąpił do Bandy i czemu zawdzięcza swą zawrotną karierę w tej zbrodniczej organizacji.
Młody Szwed powtarzał sobie w duch nazwisko siedzącego naprzeciw niego mężczyzny, którego białe wypieszczone dłonie spoczywały na fałdach fioletowego domina.
Był to człowiek bogaty i zepsuty do szpiku kości. Złe instynkty pchnęły go na drogę przestępstwa. Zły i przebiegły, szybko zrobił karierę na nowoobranej drodze. Z rozkazu wodza, którego oblicza nikt nigdy nie oglądał, okrutnego i groźnego Molocha, Fowler został mianowany naczelnikiem. Rozkaz ten został mu doręczony przez niewiadomego gońca. Rano, kiedy się obudził, tuż koło łoża znalazł maleńki zwitek pergaminu w szczerozłotym rzeźbionym futerale. Był to rozkaz Molocha, podnoszący Fowlera do nowej godności.
Hansen, ambitny Szwed, marzył w ducha o tym, że wkrótce i jego spotka podobny zaszczyt. Postanowił więc za wszelką cenę wyróżnić się jakimś niezwykle śmiałym wyczynem.
Banda Upiornego Oka posiadała swe oddziały we wszystkich większych miastach Stanów Zjednoczonych. Na znaczną ilość członków przypadało zaledwie pięciu naczelników, zajmujących w hierarchii organizacyjnej miejsce tuż po Satelitach, którzy dopuszczani byli przed oblicze Wielkiego Molocha.
Ten krótki zarys ustroju organizacyjnego bandy konieczny był, abyśmy mogli zrozumieć, dlaczego ambitny, młody Szwed spoglądał na Fowlera z nienawiścią tajoną i zazdrością.
Pochylił głowę, jakby dziękował mu za wyróżnienie, w gruncie rzeczy jedynie po to, aby ukryć swój wzrok.
Fowler zaczerpnął tchu i ciągnął dalej:
— Wszelkie usiłowania schwytania Johna Rafflesa zawiodły dotąd na całej linii. Były one bowiem nieudolne i z góry, zdaniem moim, skazane na niepowodzenie. Na mnie przypadła kolej zajęcia się tą sprawą. Plan, który sobie ułożyłem przedstawię wam jeszcze dziś.
Fowler zaśmiał się.
Uśmiech odsłonił jego białe zęby... Usta skrzywiły się w jakimś nieprzyjemnym grymasie... Tylko oczy, zimne i szeroko rozstawione, nie brały udziału w tym śmiechu. Pozostały nadal nieruchome i błyszczące, jak oczy Meduzy...

Plan Fowlera

Zapanowała cisza. Nikt nie śmiał się odezwać... Wreszcie Fowler zabrał znów głos:
— Już przed kilku miesiącami, w czasie przebudowy pałacu, poczyniłem pewne przygotowania do realizacji mego planu... Zaliczam do nich podziemne przejście do składu, w którym się obecnie znajdujemy. Miejsce to wydzierżawiłem przed dziesięciu laty, uważając, że jest ono położone znakomicie... Nawet i wy, towarzysze, nie potrafilibyście znaleźć stąd drogi do mego domu... Pełno tam przejść tajemnych, ukrytych drzwi, z którymi nawet sam John Raffles nie dałby sobie rady...
Oczy jego płonęły, jak rozżarzone węgle...
— Nikt z was nie wie, którędy tu przyszedłem. Jest to moja wyłączna tajemnica... Policji nigdy nie przyjdzie na myśl, aby nas tu szukać... Gdyby nawet do tego doszło — potrafię wyprowadzić was stąd ukrytym przejściem... Jedno poruszenie tajemniczego mechanizmu, a w jednej chwili woda zaleje korytarze, które położone są poniżej określonego poziomu. Agenci policji musieliby pływać, aby ratować z powodzi swe głowy...
Znów zaśmiał się w ten sposób, że wszyscy odczuli dreszcz przerażenia.
— Wezwałem was tu dzisiaj — ciągnął dalej Fowler — aby omówić z wami plan schwytania Rafflesa i unieszkodliwienia go raz na zawsze.
Skinęli w milczeniu głowami... W głosie Fowlera zabrzmiała złowroga nuta.
— Sprawa jest prosta. Raffles ukrywa się w New Yorku po postacią jakiegoś bogatego gentlemana, który rzuca pieniędzmi na lewo i prawo.... Człowiek ten posiadł sztukę charakteryzowania się w takim stopniu, w jakim nie posiadł jej nikt przed nim, ani nie posiądzie jej nikt po nim... Należy oddać mu sprawiedliwość: Raffles zmienia swą twarz, głos, postać tak łatwo, jak inni zmieniają odzież. Mam nadzieję, że tym razem talent jego w tym kierunku nic mu nie pomoże... Raffles, obracając się w świecie, musi od czasu do czasu przyjmować zaproszenia. Plan mój jest prosty: zaproszę go do siebie.
Hansen podniósł głowę.
— Zaprosić Rafflesa? Przedtem trzebaby go poznać?... — zawołał.
— Pozostaw to mnie — odparł Fowler zimno.
— Czy wiesz, naczelniku, pod jakim ukrywa się nazwiskiem?
— Wiem....
Zebrani spojrzeli ostro na Hansena... Jak śmiał ten młody, świeżo mianowany kapitan, zadawać tak niedyskretne pytania swemu zwierzchnikowi, wodzowi, będącemu w kontakcie z samym Niewidzialnym Hersztem.
Ale Hansen ani myślał rezygnować z dalszych pytań.
— Skoro wiadomo pod czyim nazwiskiem się ukrywa, o wiele słuszniej byłoby, moim zdaniem, nasłać na niego kilku naszych najsilniejszych ludzi... Można by pocichu sprzątnąć go i byłby spokój.
Fowler utkwił w nim spojrzenie swych zimnych oczu. Hansen przez chwilę wytrzymał je, wreszcie odwrócił głowę, jak zwierzę pokonane wzrokiem pogromcy.
— Wybacz mi, Hansen, ale twoje słowa nie wykazują zbytniej przezorności... Kilku ludzi z nożami przeciwko Johnowi Rafflesowi! Czyżbyś tak dalece mało interesował się tą sprawą? Czy nie wiesz, że John Raffles nosi na ciele elastyczny stalowy pancerz, zabezpieczający go przed nożem?
— A rewolwery? — bronił się już o wiele słabiej Hansen.
— Rewolwer wywołuje hałas, drogi przyjacielu i często chybia celu... Ja zaś nie chcę narazić się na ryzyko niepowodzenia... Wolę uciec się do powolniejszych metod, lecz pewniej prowadzących do celu.
— Czy wolno zapytać skąd pochodzi wiadomość o ostatnim „wcieleniu“ Rafflesa?
— Bardzo chętnie, choć uważam tę rozmowę za zbędną — odparł Fowler, strzepując obojętnym ruchem popiół z papierosa. — Niechże więc wszyscy przyjmą do wiadomości że Raffles otrzymał od króla kolei żelaznych, Kaldrupa, wolną rękę w walce z naszą organizacją... Kaldrup pozwolił mu czerpać bez ograniczenia ze swej kasy i Raffles korzysta z tego zezwolenia w jak najszerszym zakresie... Jasnym jest, że od czasu do czasu Raffles musi komunikować się ze swoim mocodawcą...
— Ale któż zna miejsce pobytu Olafa Kaldrupa? — zawołał niepoprawny Hansen.
— Okazuje się, że są tacy ludzie — odparł Fowler z niesmakiem. — Przypadek pomógł mi. Od kilku dni wiem, gdzie ukrywa się król kolei żelaznych. Jeden z mych przyjaciół udał się w pewnych sprawach na pogranicze Texasu...
Przejeżdżając przez jakieś małe miasteczko ujrzał go w aucie.. Omyłka jest wykluczona.. Na szczęście, mój przyjaciel nie zdążył nawet skinąć na niego, spłoszyłby go niepotrzebnie... Po powrocie podzielił się ze mną swym odkryciem...
— Wspaniale się składa — zawołał głośno Hansen.
— Cieszę się, że jesteś tego zdania, kapitanie — odparł Fowler, przeciągając w swoisty sposób samogłoski. — Zdwoiłem więc czujność i rozesłałem mych agentów... Jeden z nich spotkał Rafflesa, wchodzącego do domu Kaldrupa.
— Skąd agent ten domyślił się, że to Raffles? — zapytał Hansen.
Zdumieni odwagą Hansena, kapitanowie spojrzeli trwożnie na Fowlera...
Ale Fowler nie okazał ani śladu zniecierpliwienia.
— Dowiedział się o tym w bardzo sprytny sposób — odparł. — Umieścił w pokoju Kaldrupa aparat rejestrujący rozmowę i z przebiegu jej wywnioskował, że rozmówcą Kaldrupa był waśnie Raffles... Nie potrzebuję wam dodawać, że od tej chwili agent mój szedł tropem Rafflesa, jak prawdziwy pies gończy. Wreszcie udało mu się odkryć siedzibę wroga. Raffles kryje się pod nazwiskiem Jamesa Hudderfielda... Czy te informacje wam wystarczą?
— Żywimy głęboki podziw dla twej mądrości — zawołał szczerze Hansen.
— Cieszy mnie to niezmiernie... Powrócimy więc do mego planu: postaram się nawiązać bliższą znajomość z panem Jamesem Hudderfieldem. Gdy to nastąpi zaproszę go do siebie, aby mu pokazać moją sławną kolekcję broni... Wiem, że Hudderfield jest wielkim znawcą w tej dziedzinie...
— I co dalej? — zapytał Hansen płonąc z ciekawości.
— Gdy raz tylko przekroczy progi mego domu, nie opuści go nigdy — odparł Fowler.
— Ktoś może to zauważyć... Policja może przetrząsnąć pański dom, a wówczas?
— Nic nie znajdzie — dokończył Fowler.
— Proszę mi wybaczyć... Policja potrafi być w niektórych wypadkach cierpliwa...
— Ani cierpliwość, ani spryt nic tu nie pomogą... Policja nigdy nie znajdzie Rafflesa...

Stalowa komnata

Hansen należał do ludzi, niedających się łatwo zbić z tropu... Odpowiedź Fowlera podniecała tylko jego ciekawość, ale nie zaspokoiła jej. — Z pół otwartymi ustami wpatrywał się w Fowlera.
Ani przez chwilę nie wątpił, Iż Fowler mówił poważnie... Widać to było po jego twarzy, na której malował się wyraz skupienia... Mimo to nie rozumiał znaczenia jego słów.
Zapanowało milczenie. Ciszę przerywało tylko nerwowe pukanie w stół przez jednego z kapitanów.
— Proszę mi nie brać za złe mojej natarczywości — odezwał się wreszcie Hansen. — Sprawa posiada dla nas pierwszorzędne znaczenie i dlatego chciałbym wszystko rozumieć dokładnie... O ile się nie mylę zamierza pan, naczelniku, zabić Rafflesa?
— Tak — odparł Fowler krótko.
— Pozostaną wtedy dwie drogi: albo wyniesie pan zwłoki jego z domu, albo też postara się pan ukryć dobrze jego szczątki. Obydwie drogi przedstawiają sporo niebezpieczeństw, zwłaszcza, jeśli ktoś będzie wiedział o tym, że Raffles udał się do pańskiego domu... Musimy pamiętać, że Raffles posiada dwuch serdecznych przyjaciół, gotowych za niego oddać życie... Nie spoczną dopóki go nie odnajdą, żywym czy umarłym.
— Nie zamierzam zajmować się ani wywożeniem, ani ukrywaniem zwłok, choćby już z tego jednego względu, że zwłok nie będzie...
— Jak to?
— Nie wyniosę ich z domu, ale też nikt ich nie znajdzie w mym domu... Znikną one tak, jak znika śnieg z pojawieniem się wiosny. Nie chcę dłużej wystawiać na próbę waszej cierpliwości. Jestem zbyt dumny z mego wynalazku, abym go miał zatrzymać dla siebie. Raffles przekroczy próg mego domu, a wówczas wypróbuję na nim moją nową metodę... Oto jak się sprawa przedstawia.
Fowler zapalił papierosa i tonem obojętnym, jak gdyby przemawiał na zebraniu klubowym, począł wyjaśniać...
— Będzie to dla was nowiną, że wiele lat poświęciłem studiom nad chemią. Nauka ta mnie zawsze interesowała i doszedłem do bardzo ciekawych wyników. Śmiało mogę powiedzieć o sobie, że ani jedno z ostatnich ważniejszych odkryć nie jest mi obce. Nie mam zamiaru wdawać się w wyjaśnianie szczegółów, których nie moglibyście zrozumieć. Chcę wam tylko wskazać na istnienie pewnych kwasów, posiadających właściwość rozpuszczania metali. Jeśli ponadto potrafimy doprowadzić powietrze do odpowiednio wysokiej temperatury z człowieka, zwierzęcia lub przedmiotu martwego zostanie garstka proszku, delikatniejszego od popiołu.
Obecni słuchali jego słów, wstrzymując oddech.
— Słyszeliście prawdopodobnie o gatunku jadalnych ślimaków, które się zapieka na patelni, posoliwszy je uprzednio zwykłą solą kuchenną. Zapewniam was, że te biedne zwierzątka znoszą przed śmiercią srogie męki. Ale to jeszcze nic w porównaniu z cierpieniami, których zazna Raffles... Zaprowadzę was do komnaty, którą dla niego przygotowałem. Interesowałem się kiedyś torturami japońskimi i chińskimi, ale to, co wam za chwilę zademonstruję, przewyższa wszystko, co dotychczas wymyślono...
Nie czynię tego z wielkiej do Rafflesa nienawiści, ale nie sposób tego uniknąć.
Zamilkł i powiódł ironicznym trochę wzrokiem po obecnych.
Ci ludzie, od dawna kroczący po drodze przestępstwa patrzyli na niego z przerażeniem. Fowler ciągnął dalej:
— A teraz posłuchajcie: Wprowadzam ofiarę do stalowej komnaty, która robi wrażenie małego, miło urządzonego salonu... Wszystkie metalowe części ukryte są starannie pod dyktą i pod obiciami z materii. Pokój posiada trzy metry wysokości. W samym środku znajduje się niewielki otwór o przekroju, wynoszącym najwyżej jeden decymetr. W otworze tym mieści się grube kryształowe szkło o bardzo wysokim punkcie topliwości. Jest to konieczne z uwagi na temperaturę stalowej komnaty.
Zrobił krótką przerwę, aby sprawdzić jakie wrażenie czynią jego słowa na obecnych.
Gdyby nie ten otwór, nie mielibyśmy możności obserwowania tego, co się dzieje wewnątrz naszej komnaty. Wprowadzamy więc naszego gościa do środka, sadowimy na krześle lub fotelu i szybko zatrzaskujemy za nim drzwi... Drzwi te mają zamek tak skomplikowany, że nawet sam Raffles, posiadający najlepszą na świecie kolekcję wytrychów, nie potrafi sobie z nimi dać rady. Ponadto od zewnątrz zamykają się one na ciężkie metalowe zasuwy.
— Bardzo ciekawe — mruknął z podziwem Hansen, który słuchał z natężeniem. Na jego twarzy malowało się podniecenie.
— Siedzi więc nasz gość, jak mysz w pułapce. Każdy inny na miejscu Rafflesa przeląkłby się nie na żarty... Ale Raffles natychmiast bierze się do dzieła... Widzę go, czyniącego daremne wysiłki, aby się uwolnić... Przede wszystkim rozsunie zasłony u okien i wtedy przekona się, że pod zasłonami nie ma okien!... W ścianie, w niewielkiej szczelinie, niewidocznej dla niewtajemniczonych oczu, stoi małe naczynie z tajemniczym proszkiem... Proszek ten mojego wynalazku, jest zupełnie nieszkodliwy w normalnej temperaturze. Dzięki specjalnej instalacji elektrycznej, znajdującej się nazewnątrz komnaty, mogę doprowadzić stalowe jej ściany do temperatury 1,200 stopni.
— Ależ to jest temperatura pieca elektrycznego! — zawołał Hansen.
— Zupełnie słusznie — odparł Fowler. — Istotnie, ściany naszej komnaty mogą osiągnąć tę samą temperaturę, jaką posiadają piece przeznaczone do produkowania sztucznych diamentów! Ale tak wysoka temperatura nie jest nam konieczna, gdyż już przy 120 stopniach powyżej zera proszek w naczyniu zaczyna wydzielać coś w rodzaju pary... Para ta działa powoli, lecz pewnie. Pod jej wpływem człowiek zamknięty w komnacie staje się ociężały i senny, następnie traci całkowicie zdolność poruszania się... Zachowując pełną świadomość traci władzę nad swymi członkami... Wytwarzające się gazy coraz dalej posuwają swą niszczycielską działalność... Wreszcie zamiast człowieka, zostaje na podłodze jakaś bezkształtna masa... Śmiejecie się? Sądzicie, że mówię nieprawdę. Przekonacie się wkrótce... W międzyczasie temperatura ścian wzrasta i staje się to, co się stać musiało... Szczątki naszego gościa zamieniają się na popiół... Cała procedura odbywa się znacznie szybciej, niż w krematorium.
Fowler tak się przejął swym opowiadaniem, że papieros wypadł mu z ręki... Zapalił drugiego i począł dalej rozwijać swój szatański plan...
— Przy 200 stopniach obicia ścian odpadają... Przy 300 rozpada się umeblowanie... Przy 1000 rozpoczyna się proces spopielania! W pół godziny później nie ma już śladu ani z odzienia naszej ofiary ani z obuwia... Jeszcze kilka chwil i na stalowej podłodze leży już tylko kupka szarego prochu. Żaden chemik nie zdoła w prochu tym odnaleźć zawartości spopielonych części ludzkich lub zwierzęcych! I cóż powiecie do mojego wynalazku?
Przerwał, czekając na efekt swych słów.
Jak zwykle, pierwszy odezwał się Hansen.
— Jakże to możliwe, że ściany stalowe nie topią się przy tak wysokiej temperaturze? — zapytał. — Zawsze sądziłem, że punkt topliwości stali wynosi od 600 do 700 stopni.
— Zwykłej stali, chciałeś dodać, mój przyjacielu — odparł z uśmiechem Fowler. — Ale moje ściany zrobione są ze stali chromowej z domieszką pewnego chemicznego produktu, którego skład jest moją wyłączną tajemnicą... O ile wiem, w chwili obecnej dwaj Francuzi pracują nad podobnym wynalazkiem... Owa stal prasowana na kształt grubych płyt, jest z punktu widzenia praktycznego zupełnie nietopliwa... Czy jeszcze masz jakieś pytanie, Hansen?
— Jak długo trwa ta procedura?
— Od chwili zamknięcia aż do całkowitego „zniszczenia materii“, jeśli mi wolno tak się wyrazić — około trzech godzin...
— Przypuśćmy, że w trakcie tego nadejdzie policja i rozpocznie rewizję?
— Niech przyjdzie! Komnata stalowa położona jest tak, że niełatwo ją znaleźć. Droga wiodąca do niej, może być w każdej chwili odcięta...
— Zdradzić ją musi niezwykle wysoka temperatura, panująca w komnacie...
— Mylicie się... Temperatura nie przedostanie się nazewnątrz, ponieważ ściany izolowane są grubą powłoką azbestu, a następnie podkładem żelazobetonu.
— Całe dni upłyną, zanim temperatura wewnątrz komnaty obniży się do tego stopnia, aby można było wejść do środka... Tymczasem niebezpieczne szczątki będą leżały sobie spokojnie na podłodze.
— Dzięki wynalezionemu przeze mnie systemowi wentylacji komnata ochładza się w ciągu jednej godziny. Ale gdyby nawet tak nie było, cóż to ma za znaczenie.
— Policja mogłaby natrafić na jej ślad i interesować się jej przeznaczeniem... Może poddać badaniu chemicznemu znaleziony popiół.
— O to bądź spokojny! Nawet najdokładniejsza analiza nie odnajdzie w tym popiele szczątków ludzkich czy zwierzęcych... Żaden sędzia na tej zasadzie nie odnajdzie winnego. Czy pamiętacie sprawę Landru? Tam przynajmniej sędzia miał dowód w postaci notatnika z nazwiskami, które naprowadziły go na ślad... My postępujmy sprytniej! John Raffles zniknie z powierzchni tej ziemi bez śladu i nikt nie dowiedzie nam winy! Mój plan jest bez zarzutu, o czym sami przekonacie się za chwilę.
Zebrani spojrzeli na siebie z przerażeniem:
— Czyżby między nami znajdował się ktoś, kogo... — szepnął jeden z nich.
Nie śmieli dokończyć rozpoczętego zdania.
— Uspokójcie się — odparł z uśmiechem Fowler. — Próby swoje przeprowadzam nie na ludziach, a na zwierzętach. Do tego celu służą psy, króliki i świnki morskie... Proszę za mną!
Pięciu mężczyzn szybko powstało ze swych miejsc. W milczeniu opuścili pokój, w którym odbywało się posiedzenie i ruszyli w ślad za naczelnikiem. Minęli starą sklepioną piwnicę z olbrzymim kranem pożarowym i zapuścili się w głąb długiego jasno oświetlonego korytarza, wyłożonego gładkimi kaflami.
Fowler minął miejsce, w którym ukryte były w ścianie drzwi, prowadzące do jego pałacu i poszedł dalej... Po chwili zatrzymali się przed ślepym murem, który zdawał się zamykać przejście. Było to złudzenie: Fowler schylił się, wyjął z kieszeni coś, co przypominało wyjątkowo cienki nóż i włożył jego ostrze w ledwie dostrzegalną szczelinę. W tej chwili w napozór jednolitej ścianie zarysowały się kontury drzwi, które otwarły się przed zdumionymi członkami bandy. Drzwi te przypominały średniowieczne odrzwia przy zwodzonych mostach. Ukryty w ścianie mechanizm wprawiał w ruch dźwignię, która podnosiła je do góry. Mężczyźni, pochylając się lekko, minęli próg...
Gdy wszyscy znaleźli się w ciemnym tunelu, Fowler, który szedł ostatni, pchnął nogą ciężkie drzwi. Zamknęły się one za nimi z głuchym trzaskiem. Posuwali się naprzód w zupełnych prawie ciemnościach. Drogę znaczyło słabe światełko latarki Fowlera. Po upływie pięciu minut zatrzymali się.
— Jesteśmy już teraz na terenie mojego pałacu — szepnął cicho Fowler. — Komnata stalowa znajduje się już blisko.
Podniósł latarkę do góry. Ukazały się żelazne kręcone schody. Za przykładem Fowlera cała piątka poczęła ostrożnie schodzić w dół. Zatrzymali się wreszcie przed mocnymi drzwiami, obitymi żelazem.
— Posuwamy się wciąż wzdłuż ścian mego stalowego więzienia — rzekł główny kapitan. — A teraz uwaga!
Światło elektrycznej latarki padło na zniszczony dywan, którym wyłożona była podłoga dość długiego korytarza. Korytarz ten robił wrażenie przejścia pomiędzy zamieszkałą a niezamieszkałą częścią domu. Na ścianach wisiały tanie obrazki w złoconych ramkach... Fowler stuknął palcem w drzwi.
— Któżby odgadł, że są one ze stali? — zapytał. — Nikt. Dają odgłos, jak gdyby były drewniane... A jednak te drzwi prowadzą do stalowej komnaty.
Przekręcił klucz w zamku. Drzwi otwarły się. Fowler zapalił elektryczne światło. Oczom obecnych ukazał się niewielki pokój, którego ściany obite były ciemną, czerwoną tapetą. Podłogę okrywał puszysty dywan tej samej barwy. W pokoju tym brak było mebli.
— Dla zwykłych prób nie warto mi niszczeć umeblowania — dodał Fowler tonem wyjaśnienia. — Mogę was zapewnić, że w dniu „wielkiego przedstawienia“ — dekoracja będzie wyglądała tak, jak to wam opisywałem. Proszę, wejdźcie do środka, chłopcy!
Wahając się nieco przy przekraczaniu progu, pięciu mężczyzn weszło do stalowej komnaty. Czerwone ściany oświetlone ostrym światłem żarówek czyniły przykre wrażenie. Fowler wsunął rękę za grube portiery, które całkowicie zdawały się zakrywać okno. Po chwili znalazł to, czego szukał: pociągnął za rączkę niewidzialnej dźwigni i w tej samej chwili w ścianie ukazała się szczelina o szerokości dwuch i długości pięciu decymetrów. Szczelina ta przypominała trochę otwór skrzynki do listów. Fowler wsunął rękę i po chwili wyciągnął ostrożnie kryształowe naczynie, wypełnione po brzegi szafranowo-żółtym proszkiem.
Mężczyźni mimowoli cofnęli się do tyłu.
— Oto mój wynalazek, towarzysze — rzekł Fowler.
Na twarzy jego ukazał się wyraz dumy.
— Proszę się nie obawiać — dodał po chwili z uśmiechem. — Dopóki proszek ten wystawiony jest na działanie normalnej temperatury, dopóty nie wykazuje żadnego szkodliwego działania. Możnaby go nawet jeść, nie psując sobie żołądka. Ale jeśli podwyższymy temperaturę... wówczas pokaże, co potrafi...
Ustawił z powrotem naczynie na tym samym miejscu, zamknął drzwi, zaciągnął starannie rolety i zwrócił się do obecnych:
— Tym razem przedmiotem naszego doświadczenia będzie pies... Zapewniam was, że los tego psa nie jest godny zazdrości! Musicie sobie wyobrazić zamiast niego człowieka: Gdy tylko Raffles znajdzie się w obrębie tej komnaty, zamknę drzwi... Poczekajcie chwilę, zaraz do was wrócę — dodał.
Wyszedł z pokoju. Kapitanowie pozostali w środku, spoglądając na siebie z pewnym niepokojem.
Fowler wrócił po kilku minutach, prowadząc ze sobą duńskiego doga. Biedne zwierzę skakało wesoło, nieświadome tego, co czekało je w najbliższej przyszłości.
Fowler zamknął psa w stalowej komnacie. Wszyscy obecni znaleźli się na korytarzu.
— Za mną, kapitanowie — rzekł Fowler, zamknąwszy ciężkie zasuwy. — Za chwilę zobaczymy ciekawe „widowisko“.
Minęli korytarz i poczęli wspinać się po dość stromych schodach.
Wkrótce znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu oświetlonym słabą lampą elektryczną. Na jednej ze ścian widać było drewnianą rączkę jakiegoś mechanizmu. Fowler podniósł ją w górę.
— Puściłem w ruch instalację elektryczną — rzekł tonem wyjaśnienia. — Poczynając od tej chwili, metalowe ściany zaczynają się rozgrzewać.
Nowe poruszenie drewnianej rączki i w środku podłogi ukazał się niewielki opatrzony szkłami otwór, przypominający kształtem lornetkę.
— Znajdujemy się w odległości 20 metrów od sufitu stalowej komnaty. Odległość ta, oraz warstwa grubego betonu, połączonego z azbestem, zabezpieczają nas całkowicie przed gorącem.
— Nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli objąć wzrokiem całość pokoju przez ten niewielki otwór — odezwał się znów Hansen z powątpiewaniem.
— Zastosowałem tu skomplikowany system soczewek i luster — odparł Fowler. — Moja luneta nie biegnie prosto, ale załamuje się pod określonymi kątami. Możecie się przekonać, że widać przez nią cały pokój znakomicie.
Głowy pięciu kapitanów pochyliły się kolejno.
Duński dog kręcił się niespokojnie po stalowej komnacie... Widocznie tęsknił za obecnością ludzi i od czasu do czasu płaczliwym skomleniem objawiał swój smutek. Widząc wreszcie, że skargi jego pozostają bez echa, położył się na ziemi i wyciągnął przednie łapy. Przez kilka chwil leżał prawie nieruchomo. Fowler spojrzał na zegarek.
— Za chwilę wstąpi w niego nowe życie — rzekł z okrutnym uśmiechem.
Słowa jego sprawdziły się. Po upływie kwadransa pies podniósł nagle głowę, obiegł kilkakrotnie cały pokój i począł ujadać gwałtownie.
— Nic dziwnego — rzekł Fowler. — Temperatura stalowych ścian dochodzi obecnie do stu stopni.
Biedny pies pędził dokoła pokoju, jak oszalały. Wkrótce zbrakło mu sił i legł bezwładnie na ziemi.
Wówczas stała się rzecz dziwna. Patrzącym na tę okrutną scenę zdawało się w pierwszej chwili, że pies poczyna się rozpływać w ich oczach. Ciało jego wyciągnęło się nadmiernie i po przez skórę poczęły wyglądać kości. Nagle za plecami Fowlera rozległ się ostry przeciągły śmiech. Hansen obejrzał się zdumiony. Śmiech nie ustawał...
Hansen zatrząsł się ze zgrozy: zrozumiał, że nieszczęśliwy nagle postradał zmysły. Człowiekiem tym był Derrick Ransom, jeden z kapitanów bandy.

Zaproszenie

To, co Bernard Fowler opowiedział swym towarzyszom owej niezapomnianej nocy, było prawdą.
Raffles istotnie współdziałał z milionerem Kaldrupem w sprawie zwalczania Bandy Upiornego Oka. Od czasu do czasu odwiedzał swego możnego przyjaciela, który, obawiając się zemsty bandytów, ukrywał się w małym miasteczku na pograniczu Texasu. W czasie jednej z tych wizyt zauważył go szpieg Fowlera i począł go śledzić... Nie opuścił go ani na krok, w czasie jego powrotu do New-Yorku i tam stwierdził, że Raffles pod nazwiskiem Jamesa Hudderfielda mieszka w jednym z najelegantszych hoteli na Piątej Ulicy.
Fowler nie należał do ludzi odkładających do jutra wykonanie swych planów. Postarał się natychmiast o nawiązanie kontaktu z owym tajemniczym Jamesem Hudderfieldem. Udało mu się to łatwo. Znajomość zawarta została na polu wyścigowym...
Wyścigi, ostatnie w tym sezonie — zgromadziły całą elitę towarzyską New Yorku. Fowler wśród panów towarzyszących Rafflesowi spostrzegł swego dobrego znajomego z klubu. Zbliżył się więc do tej grupy i wszczął pogawędkę na temat koni. Przyjaciel nie omieszkał przedstawić go stojącemu obok Jamesowi Hudderfieldowi. Był to mężczyzna w średnim wieku z mocno wystającym brzuszkiem i złotych okularach na dużym niekształtnym nosie... W sferach towarzyskich uchodził za bogatego giełdziarza, który dorobił się majątku na szczęśliwych spekulacjach. Fowler nie domyśliłby się nigdy, patrząc na tego dobrodusznego jegomościa, że jest to ten sam człowiek, który dał się tak mocno we znaki bandzie Upiornego Oka. Wiedział jednak, że Raffles posiadł umiejętność charakteryzowania w stopniu takim, jak nikt na świecie i przeto nie dziwiła go ta nowa jego transformacja.
Między obydwu panami nawiązała się szybko nić sympatii.
W pięć dni po pierwszym spotkaniu, Fowler zaprosił Rafflesa do swego pałacu. Mówił, że chce mu pokazać swoją sławną kolekcję broni. James Hudderfield uśmiechnął się dobrodusznie i skwapliwie przyjął zaproszenie. Obiecał, że przyjdzie jeszcze tego samego wieczora.
Rozmowa ta odbyła się w zacisznym kąciku wytwornego klubu „Białej Róży“.
Dochodziła godzina druga. Pożegnawszy się ze swym nowym przyjacielem, mister Hudderfield zjechał windą do hallu klubowego, ubrał się i wyszedł.
Na ulicy czekało wspaniale auto. Za kierownicą siedział szofer Murzyn w błyszczącej liberii. Auto ruszyło szybko przez tętniące życiem ulice New Yorku. Minęli śródmieście, przejechali przez kilka spokojniejszych ulic i pomknęli szybko szosą. Auto zatrzymało się przed nowym domkiem, wybudowanym przed kilku zaledwie miesiącami. Hudderfield rzucił baczne spojrzenie dokoła. Nie widząc nic podejrzanego, wysiadł z auta i, minąwszy ogródek, znalazł się przed domem... Na jego widok mężczyzna stojący w oknie zerwał się i wybiegł mu na spotkanie.
— Jakże się cieszę, że cię widzę, Edwardzie... Czas dłużył mi się niezmiernie...
— Rozumiem, że pobyt na tym odludziu nie należy do przyjemności, Charley, ale nie przesadzajmy... Wszystko ma swój kres. Jakże się ma nasz przyjaciel? Co u niego słychać?
— Nic nowego... Milczy, jak zaklęty. Na wszystkie pytania ma jedną odpowiedź: nic nie powie i prędzej umrze, niż zdradzi swych towarzyszy.
— Sądzę, że się rozmyśli — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Zaraz do niego pójdziemy... Ale a propos: otrzymałem na dziś wieczór zaproszenie Fowlera do jego mieszkania... Chce mi pokazać swoją kolekcję broni.
Brand zbladł.
— Prawdziwy szatan z tego człowieka! Gdybyś wiedział, co ja przeżyłem w ciągu tych kilku godzin, spędzonych w jego towarzystwie...
Raffles ścisnął serdecznie rękę swego przyjaciela.
— Wszyscy trzej narażamy życie, Brand, ale to, czegoś ty dokonał, przekracza granice poświęcenia... Gdybym był wówczas wiedział, co to za człowiek, nigdybym ci nie pozwolił narazić się na takie niebezpieczeństwo.... Na szczęście nic ci się nie stało... Wydobyłeś od niego samego szereg niesłychanie cennych informacyj. Gdybyśmy tylko mogli opanować owych pięciu kapitanów...
— Z całą pewnością zbiorą się dziś wieczorem — odparł mu Brand. — Będzie chciał podzielić się z nimi wiadomością o rychłej realizacji swego planu.
— Masz rację... Trzeba to będzie wziąć pod uwagę. Zawiadomię policję, która otoczy kordonem nie tylko pałac Fowlera, ale i owe opuszczone składy. Przed tym jednak musimy zamienić kilka słów z Hansenem.
— Niewiele można z niego wydobyć, Edwardzie... To twardy i uparty człowiek.
— Tym lepiej... Lubię ludzi z charakterem. Jakie to szczęście, że udało nam się schwytać go tydzień temu, gdy uciekał przed obławą policyjną... Wydaje mi się jednak, że wcześniej czy później trzeba go będzie wydać w jej ręce.
— Czy policja go poszukuje w dalszym ciągu?
— Oczywiście... Ten człowiek ma na sumieniu sporo grzechów. Kradzież z włamaniem, dwa kidnapperstwa i jedno podstępne bankructwo. To chyba dosyć?
Obaj przyjaciele poczęli schodzić w dół po szerokich kamiennych schodach. Zatrzymali się przed drzwiami zamkniętymi parą potężnych zasuw. Brand ostrożnie otworzył drzwi i zajrzał do środka. Na krześle pod ścianą siedział zakuty w kajdany mężczyzna. Raffles przekroczył próg mrocznego pomieszczenia.
— Szkoda czasu na daremne rozmowy, Hansen — rzekł. — Czy gotów jesteś udzielić nam pewnych wiadomości o organizacji bandy Upiornego?
— Nie dowiecie się ode mnie ani słowa — odparł Arne Hansen spokojnym i zdecydowanym tonem.
— Czy znasz Bernarda Fowlera?
Szwed milczał.
Z lekkiego skrzywienia ust Raffles wywnioskował, że owo nazwisko istotnie po raz pierwszy obiło się o uszy kapitana.
— Czy możesz nam wskazać nazwiska wszystkich kapitanów? Słuchaj, Hansen, milczenie nie da Ci żadnego pożytku... I tak znamy ich nazwiska: Derrick Ransom, Ole Jörgen, Phillip Dane, Jean Duplessis i Harold Piper.
Hansen drgnął... Widać było, że samo brzmienie dobrze znanych mu nazwisk przeraziło go nie na żarty. Zacisnął pięści, lecz nie powiedział ani słowa.
Raffles wzruszył ramionami.
— Widzę, że niepotrzebnie przedłużyliśmy ci o tydzień życie — rzekł spokojnie. — Nic nie powstrzyma mnie od wydania cię jutro w ręce policji. Dziś wieczorem mam pewne porachunki do załatwienia z jegomościem, którego nazwisko słyszałeś dzisiaj po raz pierwszy. Jutro zmienisz miejsce swego pobytu. Nie sądzę, aby twoja nowa siedziba miała ci się więcej podobać od tej piwnicy... Czy masz jej coś do zarzucenia? Dostałeś pod dostatkiem wina i jadła...
Hansen mruknął coś niewyraźnie.
— Nie wiadomo, co jutro przyniesie — warknął spoglądając spode łba na Rafflesa. — Nie bądź zbyt pewny siebie.
— Dziękuję za ostrzeżenie, przyjacielu — odparł Raffles z uśmiechem.
Wyszli na korytarz, zamykając starannie za sobą drzwi.
— Ciekaw jestem czy on wie o tym, że przebrałem się za niego i jako Arne Hansen brałem udział w zebraniu kapitanów? — zapytał Brand. — Na szczęście jesteśmy trochę do siebie podobni... Reszty dokonała twoja umiejętność charakteryzacji.
— Przypuszczam, że nie — odparł Raffles. — A propos, czy wysłałeś telegram szyfrowy do Kaldrupa?
— Natychmiast po twoim wyjściu...
— Dziękuję ci... Obawiałem się, że moja nieostrożność mogłaby go narazić na niebezpieczeństwo. Gdzie się on znajduje obecnie?
— Poradziłem mu w tymże telegramie, aby udał się natychmiast na granicę meksykańską. Z pewnością zastosował się do mej rady...
— A więc z tej strony nie mamy chwilowo czego się obawiać... Możemy spokojnie przystąpić do ustalenia planu na dzisiejszy wieczór.
— Drżę na myśl o nowych niebezpieczeństwach, na jakie się narażasz, Edwardzie... Gdybym nie zdobył owych wiadomości, byłbyś niewątpliwie dał się zamknąć w stalowej komnacie — odparł Brand.
— Na szczęście posiadam przyjaciół którzy gotowi są poświęcić za mnie życie — odparł wesoło Raffles, kładąc rękę na jego ramieniu. — Powróćmy do naszego tematu... Fowler prosił mnie na wieczór, a więc nie mogę zjawić się u niego wcześniej, niż o dziesiątej... Wie, że mieszkam w oddalonej dzielnicy... Prawdopodobnie zwoła swych kapitanów na godzinę ósmą. Będzie ich przypuszczalnie czterech, bo nieszczęsny Ransom, który zwariował, nie może być brany pod uwagę.
— Straszne, niezapomniane widowisko — wzdrygnął się Brand. — Zupełnie jak w opowieści Edgara Poe...
— Tak, to musiało być przykre... — odparł cicho Raffles. — Do czego też ludzie dochodzą w swym okrucieństwie. Ale trzymajmy się tematu. Będzie więc trzech kapitanów, bo o ile wiem, na miejsce Ransoma nie wybrano jeszcze nikogo.
— Zapominasz, Edwardzie, że musi być czterech... Przecież ja, jako Arne Hansen, zgłoszę się również na wezwanie... — rzekł Brand.
— Masz rację... Doskonale się składa. — W ten sposób wprowadzimy sojuszników do twierdzy wroga... Przypuszczam, że dziesięciu lub dwunastu agentów policji wystarczy nam w zupełności do przeprowadzenia naszych planów w pałacu, reszta zaś obsadzi składy. Musimy być ostrożni: kapitanowie mogą przedostać się do pałacu podziemnym przejściem, o którym mi wspominałeś... Prawdopodobnie w ciągu dnia nadeszło zawiadomienie, że przyjąłem zaproszenie Fowlera na dzisiejszy wieczór. Musisz się więc błyskawicznie szybko przebrać, i biec do mieszkania Hansena, którego rolę znów odegrasz dziś wieczorem.
— Wystarczy mi na to kwadrans czasu! — zawołał Brand. — Czy dasz znać policji?
— Tak, to należy do naszego planu działania... Możliwe, że twoja pomoc nie będzie mi wcale potrzebna. Nie wiem, jak przedstawia się u niego kwestia służby?... Przypuszczam, że zwolni wszystkich na dzisiejszy wieczór i sam mi drzwi otworzy. To sprytna sztuka... Będzie wolał nie mieć świadków mojego u niego pobytu... Z początku zajmie się mną, jak uprzejmy gospodarz i pokaże mi swoją kolekcję broni... Od samego początku będę się starał wykorzystać odpowiedni moment, aby go obezwładnić... Nie przewiduję przy tym specjalnych trudności, bo Fowler będzie sam... Gdy mi się to uda, dam umówiony znak policji. Komu w drogę, temu czas! Ruszaj, Brand!
Brand opuścił pokój i Raffles pozostał sam. Resztę popołudnia spędził na czytaniu i pisaniu listów.
— Siódma godzina! — zaniepokoił się, spojrzawszy na zegarek. — Późno, a nie mam jeszcze żadnej wiadomości od Branda... Czyżby przytrafiło mu się coś złego? Bez względu na to, co się stało, muszę pójść do Fowlera... Na wszelki wypadek zabiorę z sobą Hendersona.

Szaleniec

Punktualnie o godzinie dziewiątej wieczorem auto Rafflesa zatrzymało się przed dziwacznym pałacem Fowlera na Dwudziestej Czwartej ulicy. Przy sterze siedział Henderson. Trudno go było poznać, bowiem był on przebrany za Murzyna i skóra jego lśniła jak wypolerowany heban. Tylko olbrzymi wzrost, potężne bary i muskuły prężące się pod liberią, mogłyby nasunąć bacznemu obserwatorowi przypuszczenie, że to ten sam, wierny poczciwy olbrzym Henderson...
Raffles rozejrzał się. Spostrzegł od razu, że wśród zwykłych przechodniów kręci się sporo przebranych agentów policji.
Auto odjechało... Wjechało ono w najbliższą przecznicę i zatrzymało się za rogiem. Raffles zbliżył się do bramy pałacu i zadzwonił. Odgłos dzwonka rozległ się głuchym echem w potężnym hallu. Nikt nie otwierał drzwi.
Raffles usiłował zajrzeć do środka po przez matową szybę okienka, znajdującego się po lewej stronie drzwi. Zdołał tylko stwierdzić, że w hallu pali się elektryczna lampa. Zadzwonił raz jeszcze... Nikt nie odpowiadał. Ogarnęło go zdumienie, które wkrótce przekształciło się w niepokój.
Czyżby ten łotr podłożył lont pod pałac i sam uciekł? Czy to było możliwe? A może spostrzegł, że przejrzano grę i że Hansen nie jest ich prawdziwym kapitanem, a tylko przyjacielem człowieka, którego pragnęli zgładzić za wszelką cenę? A może Brandowi groziło w tej chwili niebezpieczeństwo? Gdzież on jest?
Wszystkie te pytania, jak błyskawice, krzyżowały się w mózgu Rafflesa. Nie ulegało wątpliwości, że cała służba została przez Fowlera zwolniona na ten wieczór, gdyż inaczej z pewnością by mu otworzono. Raz jeszcze zajrzał przez matowe szyby do środka. Zdawało mu się, że widzi niewyraźny zarys ludzkiej postaci, biegnącej niespokojnie tam i z powrotem po schodach.
Po przez grube, doskonale uszczelnione drzwi, do uszu jego dochodziły stłumione jakieś krzyki. W pierwszej chwili chciał wezwać na pomoc agentów, lecz porzucił tę myśl. Lepiej przekonać się samemu, co to wszystko miało znaczyć? Nagle rozległ się przenikliwy krzyk. Raffles nie wahał się dłużej. Tam w środku działo się coś niezwykłego... Podniósł do góry rękę: Momentalnie wyrosło przed nim, jak z pod ziemi, pięciu agentów. Dowodził nimi brygadier, który spojrzał na niego ze zdziwieniem:
— Czy coś nie jest w porządku? — zapytał.
— Dzwoniłem kilka razy i nikt nie otwiera mi drzwi — odparł Raffles. — Ponadto z wnętrza domu dochodzą jakieś podejrzane odgłosy. Jestem zdania, że należy za wszelką cenę dostać się do środka.
Policjantowi ta propozycja nie trafiała bynajmniej do przekonania. Spojrzał na ciężkie drzwi, wzrokiem oceniając opór jaki by trzeba było zwalczyć. Drzwi te śmiało mogłyby stanowić bramę więzienną lub bronić dostępu do twierdzy. Z zakłopotaniem drapał się w głowę.
— Wtargnąć przemocą?... Najście domu?... Nie mogę brać tego na swoją odpowiedzialność, mój panie!... Nie mamy nawet narzędzi do wyważenia tak mocnych drzwi! Musiałbym najpierw porozumieć się z inspektorem...
— To będzie za długo trwało — przerwał mu Raffles niecierpliwie. — Nie wiadomo, co się tu w międzyczasie może zdarzyć. Czy pan nie słyszy tych wrzasków? Ktoś biega po schodach tam i z powrotem, krzycząc jak opętany...
Brygadier słyszał je równie dobrze, jak Raffles... Mimo to, na twarzy jego widać było wahanie.
— Biorę na siebie odpowiedzialność za wszystko — rzucił Raffles zdecydowanym torem. — Jestem pewien, że tam dzieje się coś strasznego... Musimy działać! Niech pan wyśle jednego ze swych ludzi do starych składów... Zawiadomi on inspektora, aby był w pogotowiu...
— A może by wypróbować któryś z naszych wytrychów? — zaproponował niepewnie brygadier.
Tutaj wytrych nic nie pomoże — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Jest to wyjątkowo skomplikowany zamek... Ponadto mogę się założyć, że te drzwi zamknięte są od wewnątrz na zasuwy — Trwało by to zbyt długo... Niechaj jeden z pańskich ludzi stanie pod kolumną, na której opiera się balkon... Po jego barkach postaram się wdrapać na górę i otworzyć jedno z okien.
Sam odszukał agenta, który wydawał mu się wyższy i silniejszy od innych. Był to człowiek zręczny i znający się na rzeczy. Pomógł Rafflesowi wskoczyć na ramiona. Raffles uchwycił się dolnego brzegu balkonu i podciągnął w górę. W chwilę potem, przesadził balustradę i znalazł się na balkonie. Skurczył się w sobie i zbliżył się do wysokiego francuskiego okna. Otworzył je z łatwością. Przez otwarte okno dostał się do pokoju, oświetlonego tylko światłem ulicznej latami. Z pokoju przedostał się do korytarza. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i zatrzymał się, nadsłuchując uważne. Dokoła panowała śmiertelna cisza.
Raffles zorientował się od razu, gdzie znajdują się owe monumentalne schody, wiodące do hallu. Były one oświetlone dwiema arabskimi lampami, zawieszonymi na długich łańcuchach. Zaledwie zdołał postawić nogę na najwyższym stopniu, gdy uczuł, że ktoś rzucił się nań z niesamowitą wprost siłą. Szyję jego oplotły jakieś żelazne palce, dławiąc mu oddech.
Raffles omal nie stracił równowagi... W ostatniej chwili zdołał zbliżyć się do poręczy i uchwycił się jej lewą ręką, prawą natomiast zadał napastnikowi potężny cios w okolicę żołądka... Cios ten był tak silny, że powinien był obezwładnić od razu każdego przeciwnika... Tymczasem przeciwnik Rafflesa zdawał się być mniej czuły niż inni, gdyż cios ten spowodował jedynie rozluźnienie uścisku żelaznych palców dokoła szyi Tajemniczego Nieznajomego.
Raffles wykorzystał tę chwilę... W momencie, gdy gotował się do nowego ataku, rozległ się znów ten sam przeraźliwy, ścinający krew w żyłach krzyk. W hallu dał się słyszeć odgłos kroków szybko uciekającego człowieka. Napastnik zbiegł...
Wszystko odbyło się tak błyskawicznie szybko, że Raffles z trudem zdołał zebrać myśli... Mimo to, udało mu się stwierdzić, kim był ów napadający w ciemnościach wróg... Brand opisał mu jego wygląd dokładnie. Człowiek, którego śmiech wstrząsnął nim do głębi, był nieszczęśliwym szaleńcem, Derrickiem Ransomem.
W pierwszej chwili Raffles chciał biec za nim, przyszedł jednak do wniosku, że chwilowo należy pozostawić go własnemu losowi. Zeszedł na dół, zbliżył się do drzwi wejściowych i odsunął ciężkie zasuwy. Drzwi zamknięte były ponadto na łańcuch, który Raffles usunął.
— Wejdźcie do środka — szepnął cicho, po otworzeniu drzwi. — Wariat ukrywa się w tym domu. Jest to jeden z kapitanów bandy, który musiał wślizgnąć się tu wczesnym wieczorem, prawdopodobnie drogą wiodącą od strony opuszczonych składów... Obawiam się, że uwięził gdzieś Fowlera. Nie mogę sobie wytłumaczyć inaczej jego nieobecności...
Agenci szybko weszli do hallu.
Zamknięto z powrotem drzwi przed tłumem ciekawych, którzy zebrali się, aby podziwiać zręczność człowieka, wspinającego się, jak akrobata, po gładkiej kolumnie.
— Musimy ich odszukać — ciągnął dalej Raffles i to nie tylko Fowlera ale i owego wariata! Trudno przewidzieć, co może zrobić za chwilę szaleniec. W tych warunkach o nieszczęście nie trudno!
Chciał wbiec na schody, gdy nagle jakiś podejrzany szmer od strony podłogi przykuł jego uwagę. Zatrzymał się w miejscu. Agenci policji również uczynili to samo.
— Co to takiego? — zapytał jeden z nich.
— Nie mam pojęcia... Nigdy nic podobnego nie słyszałem — odparł brygadier.
— Zupełnie, jak szum wodospadu...
— Albo jak morze uderzające o skały.
— A może to odgłos przejeżdżającej kolei pod miejskiej?
Nagle Raffles, który dotychczas przysłuchiwał się tajemniczym odgłosom przyłożywszy ucho do podłogi, wyprostował się:
— To kran! — zawołał.
— Czy... wie pan w jakim miejscu umieszczony jest kran? — zapytał brygadier.
— Tak.
Wszyscy ruszyli szybko schodami w dół... Hałas płynącej pod ich stopami wody stawał się z każdą chwilą głośniejszy. Kilka razy do ich uszu dobiegi krótki urywany śmiech szaleńca, który widocznie obserwował ich z ukrycia. Wreszcie znaleźli się na początku korytarza, o którym wspominał Brand Rafflesowi, mówiąc, że kończył się kamiennymi drzwiami, otwierającymi się jak zwodzony most. Za tymi drzwiami dopiero znajdowała się stalowa komnata, szatański wynalazek zbrodniczego Bernarda Fowlera.
Korytarz był słabo oświetlony... Panował w nim nieznośny upał, taki jaki tylko porównać można z temperaturą w hucie szklanej lub hali maszyn wielkiego okrętu.
Minęli już prawie całe owo długie przejście i nagle ujrzeli szaleńca.
Derrick Ransom miotał się, zrywając z siebie ubranie. Raffles spostrzegł, że drzwi, o których wspominał Brand stały otworem. Przyspieszył kroku.
W tej samej chwili szaleniec przeskoczył próg i ciężkie kamienne drzwi poczęły powoli zamykać się za nim. Gdy Raffles zbliżył się, było już zapóźno. Stał przed gładką kamienną ścianą, której nie sposób ruszyć było z miejsca.
Brygadier zaklął, wyciągnął po niewczasie rewolwer. Byli odcięci...

W niebezpieczeństwie

Stali bez słowa, spoglądając na kamienną powierzchnię.
— Musimy za wszelką cenę przedostać się na drugą stronę! — zawołał Raffles.
— Może uda nam się otworzyć te drzwi z tej strony? — zapytał brygadier.
— Możliwe, ale my nie mamy czasu, aby bawić się w odszukiwanie mechanizmu poruszającego tę ścianę — odparł Raffles. — Wracajcie do domu, przynieście wszystko to, co mogłoby się nam przydać do wyważenia drzwi... Idźcie do kuchni, pokojów służbowych, wszędzie! Wracajcie szybko, bowiem każda chwila jest droga. Ja pozostanę tutaj na wypadek, gdyby szaleńcowi zachciało się otworzyć te drzwi po raz wtóry... Dałbym wam wówczas znać za pomocą umówionego sygnału.
Agenci rozbiegli się i wrócili po chwili, niosąc grube żelaza, kilofy, topory, świdry i młoty.
Rzucili się na drzwi, lecz Raffles powstrzymał ich.
— Przywołam tu jeszcze jednego pomocnika! Zaczekajcie...
Przebiegł całą długość korytarza, wrócił do hallu, zbliżył się do jednego z okien i gwizdnął przeciągle.
Nie minęły trzy sekundy, gdy przed dom zajechało auto. Raffles otworzył drzwi wejściowe. Ukazał się w nich Henderson w szoferskim stroju, scharakteryzowany na Murzyna.
— Znalazła się robota dla mnie, mylordzie? — zapytał, zamykając za sobą ostrożnie drzwi.
— Znalazła się i to dość trudna, James... — Panu Brandowi grozi wielkie niebezpieczeństwo. Chodźmy!
Hendersonowi nie trzeba było powtarzać słów zachęty. Szybko zbiegł ze schodów, minął korytarz i stanąwszy przed drzwiami obrzucił je uważnym spojrzeniem. Wzrostem przewyższał agentów o jakieś dwie głowy. Chwycił stalowy kilof i począł podważać nim drzwi. Rzucił go wkrótce i chwycił młot. Silne jego uderzenia rozlegały się głuchym echem w podziemiach. Granit odpadł w kilku miejscach. Po upływie kwadransa utworzyła się szczelina tak niewielka, że z trudem mógł w niej umieścić ostrze kilofa. Oparł kilof i naprężył muskuły. Kilof zgiął się jak dziecinna zabawka, ale drzwi nie drgnęły. Henderson wziął drugi kilof, który wkrótce uległ temu samemu losowi. Agenci policji z podziwem spoglądali na tego Herkulesa, w które go ręku stal gięta się jak miękki wosk.
— Obawiam się, że w ten sposób do niczego nie dojdziemy — rzekł wreszcie Henderson, prostując się. — Te drzwi muszą być z drugiej strony zamknięte na zasuwy. Musimy spróbować innej drogi.
Znów wziął do ręki młot i począł rąbać ścianę korytarza w tym miejscu, w którym osadzone były drzwi. Szło mu o wiele łatwiej... Błyszczące kafle padały z trzaskiem i wkrótce ukazały się potężne zawiasy, umocowane w ścianie. Henderson schwycił je i począł z całych sił ciągnąć je ku sobie. Zawiasy wygięły się, pozbawiając drzwi oparcia. Jeszcze jeden wysiłek, przy którym żyły Hendersona nabrzmiały jak liny okrętowe, i drugi zawias został wyrwany. Teraz kwestia otwarcia drzwi nie przedstawiała większych trudności. Henderson oparł się o nie plecami, napiął muskuły i drzwi ustąpiły. Gorąco buchnęło ku nim tak nieznośne, że zatrzymali się w miejscu, nie wiedząc co dalej czynić. Henderson tak był pochłonięty walką z drzwiami, że nie spostrzegł nawet iż na rękach porobiły mu się pęcherze. Drzwi bowiem, a zwłaszcza żelazne ich części, rozpalone były od gorąca. Mimo to, Raffles wiedział, że stalowa komnata znajduje się w odległości kilkudziesięciu metrów.
Szaleńca nie było widać, ale od czasu do czasu do uszu obecnych dochodziły jego dzikie krzyki i nieprzytomny śmiech....
— Naprzód, ciągle naprzód — wołał Raffles, choć zdawał sobie sprawę, że każdy krok zwiększa czyhające na nich niebezpieczeństwo.
Począł szybko biec naprzód korytarzem, z którego buchało gorąco. Hendersonowi, który chciał iść za nim, dał znak, aby zatrzymał się w miejscu.
Informacje otrzymane od Branda okazały się tak ściśle, że Raffles nie stracił ani chwili cennego czasu na szukanie drogi. Szybko znalazł drzwi, prowadzące do wyżej położonych korytarzy. Czepiając się poręczy, z trudem wdrapał się na kręte schody. Przez chwilę zatrzymał się na niewielkim występie, który znał z opisu Branda. Mimo, że ściana w tym miejscu parzyła, oparł się o nią, aby odpocząć. Nagle doszedł do jego uszu przeciągły, nieprzytomny śmiech.
Otworzył ostatnie drzwi i, jak oniemiały, zatrzymał się w progu. Przed nim roztaczał się dziwny widok. Drzwi prowadziły do pokoju, przypominającego jakąś rupieciarnię na strychu... Na jednej ze ścian umieszczona była marmurowa tablica z guziczkami i kontaktami. W podłodze widniało coś w rodzaju peryskopu. Nad peryskopem stał pochylony człowiek w jednej tylko koszuli... Był tak pochłonięty obserwowaniem tego, co działo się na dole, że nie zauważył nawet pojawienia się Rafflesa. Oparłszy podbródek na ręku, spoglądał przez otwór, wybuchając od czasu do czasu nieprzytomnym śmiechem. Raffles ostrożnie zbliżył się do niego od tylu i spojrzał w dół:
Widział, jak obicia skręcały się w wąskie sznurki i strzępami zwisały ze ścian... W samym środku stalowej komnaty leżała jakaś bezkształtna masa... Tylko resztki odzienia i obuwia nasuwały przypuszczenie, że leżącym był mężczyzna odziany we frak.
Był to Bernard Fowler.
Raffles drgnął... Widocznie jakiś nieostrożny ruch ściągnął nań uwagę wariata, gdyż w tej samej chwili Derrick Ransom zerwał się i rzucił na Rafflesa. Atak był tak nieoczekiwany i szybki, że Tajemniczy Nieznajomy omal nie stracił równowagi. Wywiązała się walka. Raffles zdawał sobie doskonale sprawę z zagrażającego mu niebezpieczeństwa. Derrick należał do ludzi niezwykle silnych a szaleństwo czyniło z niego jeszcze groźniejszego przeciwnika. W chwilę po tym, obaj mężczyźni leżeli na ziemi.
Rafflesowi udało się w pewnym momencie klęknąć. Ransom leżał pod nim. Raffles wymierzył mu silny cios pięścią w podbródek. Szaleniec jęknął i zamknął oczy. Raffles podniósł się i drżąc z podniecenia zbliżył się do ściany, na której znajdowała się tablica rozdzielcza.
Przekręcił główny kontakt... Instalacja działała bez zarzutu. W tej samej chwili zostały puszczone w ruch aparaty chłodzące... Temperatura z każdą chwilą stawała się znośniejsza. Ale napróżno Raffles rozglądał się za czymś, co mogłoby stanowić część mechanizmu wodnego. Tymczasem woda z coraz większą siłą wypełniała podziemia pałacu... Jej głuchy szum aż tutaj dochodził do uszu Rafflesa... Raffles z rozpaczą myślał o losie tych, którzy znajdowali się w niżej położonych korytarzach. Raz jeszcze spojrzał przez peryskop w dół: Bernard Fowler nie żył.
Nie troszcząc się o los zemdlonego szaleńca, Raffles szybko opuścił izbę i zbiegł ze schodów. Chciał jak najprędzej przedostać się do hallu i połączyć się telefonicznie z główną komendą policji.
Nagle pod jego stopami rozległ się podziemny huk, jak gdyby wystrzał potężnych baterii. Dom zatrząsł się w posadach.
Na dole waliły się ściany pod naporem olbrzymich mas wodnych.

Zakończenie

Brand otrzymał zawiadomienie Fowlera w kilka minut po przyjściu do domu, w którym mieszkał pod nazwiskiem Arne Hansena.
Miał przed sobą jeszcze kilka godzin czasu. Rozkaz wzywał do zjawienia się w opuszczonych składach dopiero o godzinie ósmej wieczorem.
Było już zupełnie ciemno, gdy Brand, kompletnie przebrany i scharakteryzowany, znalazł się w pobliżu starych składów.
Minął ciemny korytarz oraz wąskie schody i stanął przed drzwiami sali zebrań. Zastał tam tylko Harolda Pippera.
— Hallo, Haroldzie — zawołał żywo — będziemy mieli ciekawy wieczór...
Czarne oczy Pippera zalśniły jak rozżarzane węgle. Zapalił papierosa i roześmiał się głośno:
— I ja tak sądzę! Tym razem Raffles wpadł nie na żarty. Muszę przyznać, że mnie to nieco dziwi. Uważałem go za człowieka przezorniejszego....
Brand grał swą rolę znakomicie... Ani przez chwilę nie zapominał o dwunastu rosłych agentach policji, którzy lada chwila mieli otoczyć opuszczone składy i po wtargnięciu do sali zebrań, schwytać czterech szefów bandy na gorącym uczynku.
Mimo to, myśl o niebezpieczeństwie, na które narażał się Raffles, nie dawała mu spokoju... Znając swego przyjaciela wiedział, że gdyby doszło do walki pomiędzy nim a Fowlerem, Fowler byłby zwyciężony.
Jedno uderzenie potężnej pięści Rafflesa kładło na ziemię najsilniejszego mężczyznę. Brandowi nie pozostawało nic innego, jak czekać spokojnie na dalszy rozwój wypadków. Zgodnie z instrukcją Fowlera, kapitanowie mieli się zebrać koło zwodzonych drzwi podziemi i tam czekać na umówiony sygnał. Nie było wykluczone, że główny kapitan zjawi się tam osobiście, aby udzielić im ostatecznych wskazówek. W walce bowiem z człowiekiem tego rodzaju, co Raffles, należało zachować wszelką ostrożność. Miało to się stać około godziny wpół do dziewiątej. Aż do tej chwili siedzieli spokojnie w sali ekspedycyjnej starych składów.
— Zbliża się umówiona chwila — rzekł Ole Jörgen wstając ze swego miejsca. — Za chwilę będzie wpół do dziesiątej.
Wszyscy podnieśli się i skierowali w stronę obitych żelazem drzwi. Jeden z kapitanów wyjął z kieszeni klucz i otworzył je. Drogą, którą już raz przebyli, zeszli w głąb korytarza, wyłożonego białymi kaflami. Zatrzymali się przed zwodzonymi drzwiami, które główny kapitan otworzył kiedyś w ich obecności. W milczeniu czekali na sygnał. Minęło dziesięć minut.
— Co się stało? — szepnął niespokojnie Jan Duplessis. — Dlaczego nie ma sygnału?
— Musiało go coś zatrzymać... — rzucił Harold Pipper.
— Może Raffles zjawił się wcześniej i kapitan nie chce zostawić go samego — snuł domysły Filip Dane.
— Nonsens! — mruknął Duplessis. — Czy nie można zostawić gościa samego na kilka minut?
— Każdego innego można, ale nie Johna Rafflesa — odparł Ole Jörgen powoli. Ale i on nie wiedział, czemu przypisać brak umówionego sygnału.
— Cóż to mogło znaczyć?

Pytanie to zadawali sobie wszyscy. Brand zaniepokojony był niemniej od innych. Czyżby było możliwe, aby Raffles zdążył tak wcześnie obezwładnić Fowlera? Nie zgadzało się to z jego planem, bowiem dopiero o godzinie dziewiątej miał się zjawić w domu Fowlera.
Przez kilka chwil stali w niepewności, nie wiedząc co dalej czynić.

— Musimy za wszelką cenę przedostać się na drugą stronę — zawołał nagle Ole Jörgen ku zdumieniu swych kolegów.
— Czy przypuszczasz, że nasz kapitan znajduje się w niebezpieczeństwie? — zapytał Harold Pipper.
— Tak, czy inaczej musimy zobaczyć co się stało. Nie chcecie chyba pozostać bezczynnie? —
— Ma rację... — przyłączył się Deen. — Musimy udać się na miejsce.
— Łatwo powiedzieć, trudniej będzie wykonać — zawołał Duplessis — czy macie przyrząd, którym Fowler otwierał te drzwi? Jak znajdziecie sprężynę ukrytego mechanizmu?
— Musimy spróbować — zawołał Jörgen. — Nie możemy tu pozostać skoro tam może toczyć się walka.
Nagle jakiś dziwny szmer dał się słyszeć w pobliżu.
— Co to takiego? — zapytał ktoś cicho.
— Nie wiem o czym mówisz — odparł Duplessis.
— O szumie, który słyszę!... Coś, jak gdyby odgłos gradu...
— Cóż to nas obchodzi? — odparł Deen. — Zabierzmy się do naszej roboty.
Dziwny szmer, który zwrócił uwagę najpierw Jörgena wciąż wzrastał na sile. Spoglądali na siebie z coraz większym zdumieniem:
— To już nie grad, niech mnie kule biją! — zawołał Duplessis. — To już szumi jak prawdziwa nawałnica morska.
— Albo potężny wodospad — zawołał Jörgen.
Na dźwięk tego słowa Filip Deen krzyknął głośno i schwycił za rękę stojącego najbliżej Branda.
— Kran... Z całą pewnością kran!
Nie zdążył dokończyć rozpoczętego zdania, gdy nagle stało się to, co przewidywał.
Woda, która zdążyła już wypełnić niżej położone korytarze, siłą swego naporu wywaliła drzwi i zalała miejsce, w którym się znajdowali.
— Do pioruna! Kto mógł odkręcić kran? — zawył z wściekłością Deen.
Pięciu mężczyzn z trudem poczęło posuwać się przeciwko rwącemu prądowi. Nie zdążyli ujść nawet trzech metrów, gdy Duplessis, który biegł przodem i oświetlał drogę latarką, potknął się. Latarka uderzyła o ścianę i zgasła... Pozostała tylko latarka Deena, paląca się słabym, mdłym płomykiem. Wystarczyła jednak, aby ukazać przerażonym oczom mężczyzn ogrom grożącego im niebezpieczeństwa. Strumienie wody parły naprzód z siłą wodospadu.
Korytarz zapełniał się wodą z minuty na minutę. Za wszelką cenę należało wydostać się stąd, w jakieś miejsce wyżej położone. Aby tego dokonać trzeba było wspiąć się po schodach, od których dzieliła ich jeszcze niemała przestrzeń. Z rozpaczą i wściekłością poczęli walczyć z falami. Jeden przez drugiego wyrywali się naprzód, odpychając resztę, aby tylko zdobyć kilka centymetrów przestrzeni. Deen pierwszy padł ofiarą. Mały i wątłej budowy, nagle zwalił się z nóg. Krzyknął rozpaczliwie i starał się uchwycić nóg najbliżej stojącego Jörgena. Jörgen odepchnął go tak, jak się odpycha niebezpieczne zwierzę. W chwilę po tym, prąd porwał Deena i z wściekłością rzucił nim o ścianę korytarza.
Światło zgasło... Zapanowały ciemności, wśród których rozlegał się szum wody i krzyki walczących z żywiołem mężczyzn.
Głosu Deena nie było już słychać. Rzucony o ścianę stracił widocznie przytomność i utonął. Inni wciąż jeszcze spychali się i przeklinali głośno. Brand na szczęście znalazł się po drugiej stronie korytarza, w miejscu, do którego nie zdążyła jeszcze dotrzeć reszta. Dzięki temu mógł posuwać się naprzód swobodniej, nie będąc narażony na przeszkody ze strony swych towarzyszy niedoli. Z największym wysiłkiem dotarł do pierwszego stopnia. Uchwycił się poręczy, jak prawdziwej deski zbawienia. Teraz sprawa przedstawiała się o wiele łatwiej.

Czepiając się poręczy wdrapał się po schodach na piętro i dotarł do piwnicy, w której umieszczony był kran. Tutaj woda sięgała mu tylko do pasa. Spostrzegł, że kran, który chciał zamknąć, znajdował się całkowicie pod jej poziomem. Dał nurka pod wodę... Niestety... Nigdzie nie widać było kurka... Brand domyślił się, że mechanizm regulujący dopływ wody umieszczony był widocznie w innym pokoju. Brand wypłynął na powierzchnię. Drżał z zimna... Wyczerpany walką z prądem, ledwie mógł utrzymać się na nogach. Czuł, że dłużej nie wytrzyma w tej rozpaczliwej sytuacji. Jeśli pomoc nie nadejdzie, będzie zgubiony... Nagle wzrok jego padł na ścianę piwnicy. W świetle żarówki płonącej u pułapu, spostrzegł, że ściany zastawione były drewnianymi półkami. Poziom wody podnosił się nieznacznie, lecz nieustannie... Myślał już o tym, że mógłby przepłynąć przestrzeń aż do sali, w której odbywali swe posiedzenia. Ale i tę myśl należało porzucić. Sala ta była już teraz prawdopodobnie pod wodą. Nagle błysnęła mu w głowie nowa myśl. Wyższe półki wystawały chwilowo jeszcze ponad poziom wody. Brand podpłynął do ściany, chwycił się zbutwiałego drzewa, podciągnął na rękach, i wdrapał się na jedną z desek. Deską ugięła się pod jego ciężarem, trzeszcząc groźnie. Brand ułożył się na niej. Pomiędzy nim a sufitem pozostawała jeszcze przestrzeń jednego metra.

Sam nie wiedział, jak długo tam leżał wyciągnięty na kruchej i niepewnej desce. Wydawało mu się, że trwało to w nieskończoność. Woda podnosiła się z każdą chwilą, a powietrza było coraz mniej, tak, że z trudem mógł oddychać. Nagle, gdy ubranie jego, które zdążyło przeschnąć, poczęło znów nasiąkać wilgocią i gdy czuł się niepowrotnie zgubiony, dał się słyszeć głuchy huk i woda poczęła odpływać z zadziwiającą szybkością. Ciśnienie wody rozwaliło ściany jednej z niżej położonych piwnic... W ten sposób woda znalazła naturalne ujście i poczęła odpływać.
Wkrótce po tym, agenci policji, którzy okrążyli stare składy, wtargnęli do podziemi poprzez salę zebrań i zjawili się w piwnicy...
Brand stracił przytomność... Wyniesiono go bezwładnego w chwili, gdy do pałacu przybyła straż z pompami.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM.
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  46. KONTRABANDA BRONI.
  47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
  48. PRZYGODA W MAROKKO
  49. KRADZIEŻ W HOTELU.
  50. UPIORNE OKO.
  51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
  52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
  53. NIEZWYKŁY KONCERT.
  54. ZŁOTY KLUCZ.
  55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
  56. BRACIA SZATANA
  57. SPRZEDANA ŻONA.
  58. CUDOWNY AUTOMAT.
  59. PAPIEROŚNICA NERONA.
  60. CHIŃSKA WAZA.
  61. SEKRET PIĘKNOŚCI
  62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
  63. TAJNY AGENT
  64. AFERA SZPIEGOWSKA.
  65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
  66. WALKA O DZIEDZICTWO
  67. TANIEC DUCHÓW
  68. SYN SŁOŃCA
  69. PONURY DOM
  70. DRAMAT ZA KULISAMI
  71. TRZY ZAKŁADY
  72. ZĄB ZA ZĄB...
  73. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  74. SKANDAL W PAŁACU
  75. HERBACIANE RÓŻE.
  76. MOLOCH
  77. SYRENA
  78. PORTRET BAJADERY.
  79. KSIĄŻĘCY JACHT
  80. ZATRUTY BANKNOT.
  81. PORWANY PASZA.
  82. ELEKTRYCZNY PIEC
  83. SPOTKANIE NA MOŚCIE.
  84. BŁĘKITNE OCZY.
  85. SKRADZIONE SKRZYPCE.
  86. TAJEMNICZA CHOROBA.
  87. KLEJNOTY AMAZONKI
  88. TAJNY DOKUMENT.
  89. TAJEMNICZA DAMA.
  90. W SZPONACH WROGA.
  91. SKRADZIONE PERŁY
  92. ZATOPIONY SKARB.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia i reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej, Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.