Święty Szymon Słupnik (Żuławski, 1908)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Święty Szymon Słupnik
Pochodzenie Poezje
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Żar południowy odegnał tę garstkę
wiernych, co przyszli nakarmić me ciało
i kroplą wody zwilżyć usta moje,
modląc się zasię, abym w Imię Pana,
przez które moc mi nad przyrodą dana
za świętość moją — chore ich uleczył
i wskrzesił trupy, pod słup przyniesione.

Zbudziłem zmarłe, niemocne-m pokrzepił
i znów sam stoję na wyżynie mojej.

Senność ogarnia cały świat; — i miasto,
co jutro może będzie prochem tylko,
znużone grzechem, niebaczne, leniwe
na lazurowej i złotej śreżodze
południa leży, zasnąwszy w upale,
jako drapieżny, jurny tygrys — syty.

Białe marmury i porfiry ciemne,

znikome dzieła próżnej ludzkiej pychy,
na tle ogrodów w słonecznej powodzi
tak błyszczą zdala, tak się lśnią i świecą,
jako klejnoty w więź ujęte cudną,
któremi — niegdyś widziałem! — kobiety
stroją bezwstydnie swe lubieżne łona...

Tam przed bramami miasta, na tych łąkach,
gdzie kwitną modre i różowe kwiaty,
chłopięciem owce pasłem białorune...
Słodki głos kobzy niósł się w dal, na światy,
na wody czyste, na pachnące sady,
gdzie pod złotemi drzewy w jasnej tęczy
stanął Chrystusa cień przedemną blady
i wskazał dłonią to kamienne wzgórze...

Gdzie ten ciernisty pośród skał manowiec —
poszedłem, białych mych odszedłszy owiec,
i Tobie, Panie, w utrapieniu służę,
jak żóraw czujny, jak głaz nieruchomy
a czekający na Twe jasne gromy —,
a owce moje białe gdzieś po świecie
rozbiegłe, skubią łąk Twych wonne kwiecie...

O! jak falują te niwy zielone,
o! jak się kłonią te szumiące gaje!

O, jakiż słodki cień by dały drzewa
głowie mej w ogniu słonecznym spalonej!
O, jakże błoga jest kryniczna woda,
kiedy odwilża spiekłe podniebienie!
O, jak rozkosznie nad chłodnym strumieniem
rozciągnąć członki na puszystej trawie
i rozprostować stawy, co zakrzepły
i jak drewniane zawiasy się zwarły
iż ból dotkliwy targa moje ścięgna,
gdy z trudem ramię podnoszę ku niebu...!

Oto wśród ciemnej zieloności łanów
snują się drogi żółte, w dal wiodące...
Jedna w górzysty wiedzie kraj, w parowy
i w rozszumiałe na skałach dąbrowy,
ponad przeczyste ruczaje, gdzie owce
stadami chodzą po wilgotnej łące, —
a inna biegnie na zachód, ku morzu,
kędy jest przystań lazurowa, cicha...
Tam się zrywają w wieczornej godzinie
statki skrzydlate, białe morza ptaki
i na wiatr żagle rozwiawszy nieścigłe,
lecą za słońcem gdzieś w dalekie kraje,
kędy spiekota nie wypala mózgu,
ni nocna rosa nie żre chłodem ciała,
ani ból kości zdrętwiałych nie łamie...


Żar południowy ogarnia mnie, gryzie,
kąsa i pali... Cisza jest wokoło,
jeno koników polnych gdzieś sykanie,
jeno brzęk pszczoły zbłąkanej i tętna
bolesne bicie w mych zeschniętych żyłach...

Bądź uwielbiony, Panie mój i Królu,
dawco cierpienia i szafarzu bólu...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.