Śmierć barona Jezusa Maryi Friedla

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hanns Heinz Ewers
Tytuł Śmierć barona Jezusa Maryi Friedla
Pochodzenie Opętani
Wydawca „Kultura i Sztuka“
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Stanisław Adamski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŚMIERĆ BARONA
JEZUSA MARYI FRIEDLA.
Nie, nie, nie jest prawdą, że baron Jezus Marya Friedel popełnił samobójstwo. Raczej on panią Jezus Maryę zastrzelił. Albo też odwrotnie, że ona jego zabiła; tego nie wiem. Wiem tylko, że niema mowy o samobójstwie.

— Życie jego znam dość dobrze, spotykałem go niejednokrotnie we wszystkich krajach; prócz tego słyszałem wiele o nim od znajomych. O szczegółach wprawdzie jego śmierci nie wiem nic więcej, aniżeli inni. To tylko, co było w gazetach i co mi powiedział jego rządca — — właśnie szczegół, że w czasie kąpieli podniósł na siebie rękę.
Oto moje daty.
W jesieni w 1888 r. baron Friedel brał udział w wyścigach z przeszkodami, jako młodziutki rotmistrz żółtych dragonów. Było to w Gracu. Przypominam sobie, jak dumnym był stryj jego, pułkownik dragonów, gdy Friedel pierwszy osiągnął metę. — Patrzcie tylko na tego przepysznego chłopaka! — A byłby się był stał starą babą, gdyby nie ja! — Następnie opowiedział nam jak go tam wyszukał, rok temu przeszło, u swej siostry, starej panny, na Morawach.
Tam, na zamku Aibling, wychowywały chłopca sierotę jedna stara i dwie nieco młodsze ciotki. — Trzy zwaryowane babska! — zaśmiał się pułkownik — A ich rządca, wiecie, ten był czwartym! Taki poeta, co to opiewa duszę kobiecą i w każdej szlampie nawet świętą widzi. Nie chcę być niesprawiedliwym; rzeczywiście, całą on swoją mądrość wpakował w chłopca: wiedział on więcej mając lat piętnaście, aniżeli nasz cały pułk, nie opuszczając panów doktorów. Ach, gdybyż to jednak były jego jedyne wiadomości. Ale te inne, — dreszcz przechodzi człowieka. Haftować nauczył go ten fraucymer i robić koronki i szydełkiem manipulować i na drutach i wszystko inne, co jest jeszcze zachwycającego w tym rodzaju. Był to wzorowy gagacik z marcepanu. Słabo się robiło każdemu, kto nań spojrzał, tak jakby się napił przesłodzonej orszady!
Ależ to było pięciogłose wycie, gdym go stamtąd wydostawał! O włos a byłbym go tam pozostawił, tak nędznie się prezentował; jedynie pamięć na mego brata spowodowała, że okazałem się twardym w postanowieniu. Ale nie spodziewałem się wcale, a wcale, że z tego mazgaja zrobię kiedykolwiek mężczyznę! A dziś! — do dyabła! Czy znajdziecie gdzie bardziej dziarskiego rotmistrza pośród żółtych dragonów? —
Uszczypliwie opowiadał następnie pułkownik o postępkach swego bratanka. Jak to on nawet jego samego przetrzymać, aż do zupełnego upicia się, potrafił, jak to on niedawno pewnego szermierza z „Teutonii“ porządnie pokiereszował. A był tenże fechmistrzem, jak żaden inny w Gracu, takim, któremu szabla chodzi w łapie, gdyby szpicruta. No, a na koniu, — to właśnie widzieliście. A co do kobiet, święta Barbaro, takimi sukcesami nie pochwali się żaden kawalerzysta po obu stronach Litawy.
Trzy córeczki miała jego gospodyni, — gdy we Wiedniu był w szkole wojskowej, — i oto wszystkie trzy spodziewają się macierzyństwa. Alimenta chętnie zapłaci; wspaniałym chłopakiem jest bratanek jego, Jezus Marya!
— — Potem spotkałem go w pięć lat później i to nie gdzie indziej, jak w Kołomyi. Był on tam z panią ⁂. Nie wymieniam jej nazwiska, gdyż jeszcze teraz jeździ po całym świecie a wszystkie gazety prowincyonalne zachwycają się jej Medeą. Wówczas jednak imię jej brzmiało, gdyby złoto, w nadwornym teatrze; dziwną przeto dość była ta artystyczna włóczęga po najnędzniejszych dziurach Galicyi i Bukowiny. Poszedłem naturalnie na ten niezwykły wieczór recytatorski; tragiczka wygłaszała Demetriusa Schillera a baron Friedel deklamował nieśmiało swoje przepyszne, dźwięczne wierszyki. Klaskałem zachwycony. Kołomyjanie uważali mnie za autorytet, gdyż byłem w smokingu, wieczór uwieńczył przeto zupełny sukces. Jadłem z nimi potem kolacyę. Widocznem było, że ich wędrówka była zarazem rodzajem podróży poślubnej. Niezwykłą bezwątpienia, gdyż baron otrzymał od swych ciotek okazałą sumkę, teraz właśnie, gdy służbę wojskową porzucił; tragiczka zaś nigdy niczego innego nie czyniła, prócz tego, by obficie zarobione pieniądze, wyrzucać następnie marnotrawnie przez okno. Po cóż więc ta teatralna wędrówka po najnędzniejszych krajach Europy? Nie było to jednak jedyną zagadką. Każdy wie, że ⁂ przez całe życie nie była wcale dla mężczyzn uprzejmą, niejeden przypomina sobie jeszcze skandal, gdy to w ciągu jednej nocy uwiodła piękną księżnę Schöndorf. Było to dwa lata przed tym kołomyjskim wieczorem; niebawem potem wypoliczkowała podczas próby intendenta teatru, gdy zażądał od niej wyjaśnień z powodu jej natarczywości względem jego żony. Nigdy przedtem, ani potem nie słyszał nikt, by owa sławna Medea miała swego Jazona — — teraz jednak spostrzegłem, że chyłkiem całuje barona po rękach. Przypuszczałem, że to alkohol oboje połączył, — tysiące bowiem wesołych anekdot opowiadał sobie Graben o swojej wesołej przy szklance bohaterce. I dziś nie krępowała się, zaczęła od szklanki na wino napełnionej koniakiem. Ale on nie wypił ani kropli; stał się bezwzględnym abstynentem. — Co to mogło być? Dziś rozumiem ten dziwny stosunek, wówczas jednak nie mogłem nic z tego pojąć.
— Potem baron Friedel podróżował bardzo dużo. Spotykałem go czasem, ale zawsze tylko przelotnie. Ustaliłem jednak, że towarzyszył Amundsenowi podczas pierwszej jego wyprawy do bieguna, że następnie jako adjutant pułkownika Villbois-Mareuil brał udział w wojnie z Burami, że pod Mafeking był rannym, a pod Hortbeesfontain dostał się do angielskiej niewoli. W ciągu tych lat wydał on tom poezyi i rzeczywiście zajmującą pracę o Theokopolim. Było to owocem jego podróży do Hiszpanii. Zadziwiło mnie to tembardziej, że zawsze na myśl mi przychodziło niezwykłe podobieństwo barona do ciekawego portretu tego malarza, zwanego przez współczesnych „El Greco“. Bo też rzeczywiście Jezus Marya Friedel był jedynym z ludzi spotkanych przezemnie w życiu, u którego biel od czerni (jak to mówią) oddzielić się nie da.
Następnie spotkałem go znów w Berlinie na posiedzeniu naukowo — humanitarnego komitetu. Siedział naprzeciw mnie, pomiędzy panią Inez Seckel a komisarzem policyi, panem Treskowem. Pił znowu i palił, przysłuchując się równocześnie z zajęciem wykładowi. Było to w owym czasie, gdy Hirschfeldowski podział indywidyów na heteroseksualne i homoseksualne zdawał się ogólnie przyjmować, gdy stronę naukową zagadnienia uważano już za rozwiązaną, a starano się następnie dojść do praktycznych konsekwencyi. Mówiliśmy mało ze sobą, ale przypominam sobie, co mi powiedział, gdyśmy w garderobie palta ubierali: — Ci panowie sądzą, że to wszystko jest tak niebywale proste. Ale, wierz mi pan, — — są wypadki, w których należałoby zastosować zupełnie inną tabliczkę mnożenia.
Wiem dalej, że baron Friedel czas dłuższy bawił u pewnej damy w Sztokholmie, nazwanej wesoło a złośliwie przez Strindberga „Hanna Paj”, a której ten szerokogębny filister z wiejskiej plebanii w mniszem oburzeniu rzuca prosto w twarz zarzut podobnych miłostek, jakie klasycznej przypisujemy Medei. I tu należy ten pobyt barona uważać za niezwykłe intermezzo dla stron obu, nie dające się tak łatwo sprowadzić do jakiejś normy. Następnie zawikłał się znów baron we Wiedniu w jakąś skandaliczną aferę, którą w samym zarodku zatajano, tak że tylko niewiele przedostało się do gazet. Nic o tem prawie nie wiem, dowiedziałem się tylko, że krewni jego odmówili mu nagle skutkiem tego wszelkiego wsparcia, tak, że porzucił on cały ten kram i wyjechał do Ameryki.
W kilka lat później usłyszałem przypadkiem nazwisko jego w redakcyi niemieckiej La Plata — Gazety w Buenos Aires. Rozpytałem się i dowiedziałem się wówczas, że baron Friedel przez pół roku był u nich zecerem, przedtem zaś by rządcą estancyi u pewnego Niemca. W końcu widziano go woźnicą w Rosario; ale i stamtąd wnet się oddalił i przebywa teraz kędyś w Paragwaju.
W tym to kraju spotkałem go znowu i to wśród osobliwych okoliczności. Należy nieco o tych ludziach opowiedzieć, którzy nazywają Paragwaj „ziemią obiecaną“. Tworzą oni komiczne społeczeństwo, o którem warto kiedyś napisać osobną powieść. Raz przybył tu jeden, któremu za ciasno było w ojczyźnie, taki, co to wszystkich żydów żywcem pożreć pragnąłby i przypuszcza, że świat zbawi, jeśli głośno: „Heilo“ krzyczeć będzie. Miał on rudą brodę i rude włosy, a jego duże, błękitne oczy jasno patrzyły na świat, — ach, żaden człowiek nie był mi nigdy bardziej sympatyczny od doktora Förstera, rzekł mi raz przyjaciel mój, sędzia Philipsohn. Co do tego miał słuszność; musiało go się lubieć z powodu jego radosnej wiary we wszystkie możliwe ideały, oraz z powodu jego dobrotliwej, serdecznej głupoty; nikogo bardziej od niego, pośród tych wszystkich, którzy przywędrowali, by znaleźć tu łąkę utopii od dawna szukanej. Z nim wywędrowała Elżbieta, sucha, o niebieskich pończochach żona jego, — ta powróciła po latach i żuje obecnie w papierach pozostałych po jej wielkim bracie, gra rolę opuszczonej Pityi i oblagowuje beztroskliwych mieszczuchów wielkimi słowami: — Mój brat! — Ale ten nie żyje już i nie ma nikogo, ktoby go uwolnił od tej siostrzanej miłości. Jeszcze dotąd drwią tam z niej z Paragwaju; niekulturalni tam ludzie i nie mający respektu wobec kapłanki strażującej w świątyni w Wajmarze. Opowiadają o niej anekdotki —
I o nim opowiadają historyjki, o jej mężu, rudym Försterze. I wtedy także śmieją się czasem, ale tak przez łzy, jak to się śmiejemy czasem na tragikomedyi. Ach, prawdziwe to nieszczęście! Tyle wielkiego, prawdziwego zapału, pięknego i głupiutkiego, jak zawsze, gdy jest on uczciwym; tyle odwagi i pracy i dzieciństwa. Nowe Niemcy w błogosławionym kraju, wolne, wielkie, wspaniałe, — jakże silnie biło serce tego człowieka! A potem załamanie się, a w końcu — kula w łeb.
On był wodzem. Ale przed nim, z nim i po nim przybyli tu inni, hrabiowie i szlachcice, oficerowie i junkrzy, dziwne towarzystwo: ludzie, dla których młode Niemcy były zbyt odległe, którzy pragnęli tu znaleźć swój ukochany, ciasny świat — w Ameryce. Spotkałem tu rotmistrza huzarów nad rzeką Tebicuary, kopiącęgo studnię. Obok stał przyjaciel jego, kirasyer i komenderował. A żaden z nich nie miał pojęcia, jak należy studnię kopać, bawili się tak, jak dwaj chłopcy, pragnący wywiercić dziurę do środka ziemi. Innym razem wszedłem do jakiegoś sklepu: — Proszę o kieliszek koniaku. — Ale hrabia meklemburski nie poruszył się nawet na swem krześle, zaczytany w jakimś prastarym numerze gazety „Reichsboten“. — Dajże mi pan przecie koniaku! — Nie ruszył się. — Do dyabła! — krzyknąłem — chcę dostać koniaku! — Teraz zdecydował się na odpowiedź, obrażony mym krzykiem: — Nalej-że go pan sobie! Przecież stoi tam butel! — Cudowni są ci ludzie z zamarłych czasów w tym pra-lesie. Dostatnio lub ubogo żyją z kapitaliku, przywiezionego ze sobą, przebijając się wśród trosk przez życie, trudniąc się po trosze uprawą roli lub chowem bydła, i stając wobec wszystkiego, czego od nich życie tam zażąda, jak małe dzieci. Śmiać się człowiek musi — ale przytem wilgotnieją mu nieco oczy.
W tym kraju wszędzie przyjmą cię gościnnie. Czy to przyjedziesz do Niemca, Francuza, Anglika, Hiszpana czy Włocha, każdy z nich raduje się, że jesteś jego gościem w małej jego posiadłości. Gdy dają ci, co mają najlepszego, mówią, że to tylko dobre, lada nicpoń panem czuje się nagle w estancyi; należy tylko jak najdłużej w gościnie zabawić, a najlepiej wcale nie wyjeżdżać. Można naturalnie zamieszkać nawet u Niemców o krwi błękitnej, nieco inaczej się jednak u nich mieszka, gdyż oni są ludźmi lepszego gatunku. Zaszczytem dla ciebie jest nie lada, jeżeli cię raczą przyjąć, ale wcale nie czynisz im zaszczytu, jeżeli się u nich pojawisz. Prócz tego otrzymuje się u nich wszystko w złym gatunku, lecz za to musi się za wszystko bardzo słono płacić. Lecz oni domu swego nie nazywają hotelem, — pfuj, to nie jest w dobrym tonie. Pensyonatem zwą go, pensyonatem — bo takim może zarządzać każda baronowa. Właściciel pensyonatu nie troszczy się wprawdzie wcale o to, czy masz buty wyczyszczone, ale za to bierze pieniądze. Prawie każdy ma tu taki pensyonat — w którym co dziesięć lat pojawia się jakiś gość.
W pensyonacie znalazłem się i ja, u hrabiny Melanii. Jaką ona była, łatwo to określić; udajcie się tylko kiedy rankiem do ogrodu przy zwierzyńcu, to zawsze ujrzycie w nim taką damę, jadącą konno. Na głowie ma obrzydliwy, mały cylinderek i odziana jest w czarną amazonkę, której wynalazca musiał być zapewne największym wrogiem kobiet, jakiego kiedykolwiek wydała ziemia. Jest jasną blondyną; kanciasta i sucha; typowa żona niemieckiego oficera. Jeżeli się raz taką jedną widziało, będziesz się wszystkim kłaniał przy spotkaniu. Nigdy nie jest się pewnym, czy to ta, którą znasz, czy zupełnie obca, — tak wszystkie są do siebie podobne. To też, gdy hrabinę Melanię ujrzałem, sądziłem z całą pewnością, że już kiedyś miałem zaszczyt; lecz ona lepiej wiedziała, — nie miałem jeszcze zaszczytu.
Mogła uchodzić za trzydziestopięcioletnią, a w kraju tym przebywała już najmniej dwadzieścia pięć lat. Była majętną i mogła żyć bardzo wygodnie, ale żyła bardzo skromnie, a nawet źle. Zajmowała się gospodarstwem w sposób taki, w jaki rodzice jej niem się zajmowali, klęła jak marynarz i jeździła konno. Czarna amazonka i damskie siodło, oto wszystko, co było u niej z kobiecości. Jeżeli wydawała rozkazy, to brzmiało to jak komenda jakiegoś pruskiego oficera; głośno, ostro zawołała, tak, że głos jej rozległ się po wszystkich pokojach: — Maryo! — Marya zjawiła się wnet, i tym razem nie myliłem się, znałem ją: był to nie kto inny, tylko Jezus Marya Friedel. Ubrany w czarną amazonkę jak hrabina, przeprowadzał właśnie dwa wierzchowce przed mem oknem. Hrabina chwyciła cugle i pomogła mu dosiąść konia. Friedel dostał się na siodło, — damskie siodło, ma się rozumieć. Wówczas dosiadła i hrabina swego konia — i oboje popędzili do lasu.
A więc hrabina Melania była następczynią Medei i sztokholmskiej reformatorki. Jeśli pierwsza była komedyantką, a druga nauczycielką — to ta była porucznikiem. A z pewnością o tyle bardziej mężczyzną, o ile żołnierz jest bardziej mężczyzną od kandydata, odbywającego praktykę, lub od młodziutkiego bohatera. I odwrotnie. Baron Friedel był tu o tyle bardziej kobietą, że nawet nosił ubranie kobiece i uchodził za pokojówkę hrabiny.
Tego dnia nie widziałem go już więcej, ale nazajutrz spotkałem go na werandzie. Poznał mnie natychmiast, a ja ukłoniłem się mu. W tejże chwili odwrócił się i uciekł jak oparzony. Ale w półgodziny później zjawił się w moim pokoju — — w męskiem ubraniu. — Czy długo zamierzasz pan jeszcze tutaj zabawić? — Odpowiedziałem, że nie mam żadnych planów i że mogę tak dobrze jeszcze dziś wyjechać, jak i za kilka tygodni. Wówczas prosił mnie, by mógł się do mnie przyłączyć; najbardziej by pragnął, byśmy natychmiast wyjechali. Usprawiedliwiałem się, tłumacząc, że moje pojawienie się tutaj było zupełnie przypadkowem, że w żadnym razie nie zamierzałem przeszkadzać mu w jego tusculum u amazonki. Może więc spokojnie pozostać, odjadę sam, jeśli obecność moja go zawstydza.
Wtedy rzekł: — Nie, to nie. Ale jestem teraz znów zupełnie inny. Muszę dziś odjechać bezwarunkowo. Nie mogę tu pozostać dłużej ani godziny.
— Byliśmy potem przez pół roku ciągle razem. Polowaliśmy w Chaco. Przyznaję chętnie, że baron Friedel lepszym był jeźdzcem odemnie i że daleko lepszym był myśliwym, aniżeli ja. Czasem przydarzały się nieco niebezpieczne awanturki, a to z przyczyny, że nie pozostawił on w spokoju żadnej indyjskiej dziewczyny, jeśli choć w części zadowolić mogła wymagania Europejczyka. Jedną nawet włóczył ze sobą na siodle przez kilka dni. W Assuncion oczekiwała go w konsulacie miła wiadomość. Ostatnia z jego ciotek umarła i oto stał się dziedzicem bardzo znacznego majątku. Odjechaliśmy razem do Europy; w Boulogne zadowolony byłem, że wysiada na ląd, gdyż na parowcu zachowywał się niemożliwie. Zgrywał się w karty i pił, co nocy hulał na pokładzie, dopóki nie usnął w pokoju dla palących. Przy wspólnym obiedzie kobiety chętnie przyjmowały jego obcesową natarczywość, ale dwoje dziewcząt z dolnych kajut poskarżyło się kapitanowi — — powstał wielki harmider, a w następstwie tego wiele niemiłej paplaniny. Mimo tego wyszukał on jeszcze sposobność, by uwieść, podczas wycieczki łodzią na Maderę, młodą żonę kupca, podróżujące wspólnie z nami; uczynił zaś to tak bezczelnie, tak widocznie niemal, że do dziś pojąć nie mogę, jak to się stać mogło, że nikt prócz mnie tego nie zauważył. Przychodziło mi wówczas na myśl, że dzieje się tak pod wpływem jakiegoś przezwyciężyć się nie dającego przymusu, pod wpływem potężnej, płomiennej chęci, by utwierdzać ustawicznie samego siebie pewnością o swej męskości. Przyznać trzeba, że to utwierdzanie siebie całkowicie mu się udawało.
Było to na rok prawie przed jego śmiercią. Kula dosięgła go na zamku Aibling, dokąd usunął się zaraz po swym powrocie do Europy. Żył zdala od wszelkiego ruchu, samotnie, w ścisłem tego słowa znaczeniu. Usługiwali mu jedynie podeszli służący, czasem wyjeżdżał konno do swych bukowych lasów, a pozatem większość dnia spędzał w swej zamkowej bibliotece. Dowiedziałem się o tem wszystkiem od niejakiego Józefa Kochfischa, jego rządcy, który mi także dał na kilka tygodni zapiski swego pana do dyspozycyi. Piszę; zapiski, — gdyż jest to, zdaje się, jedyne słowo, odpowiadające nazwą w części tej dziwnej pisaninie. Zapewne zamyślał baron z początku pomieścić w tej czarno oprawnej księdze swój pamiętnik, wkrótce jednak miejsce jego zajął rodzaj dziennika, który znów po niewielu stronach przerywany był szkicami, wierszami i wszelkiemi możliwemi uwagami. Potem znów przeplatało się to dalej chaotycznie. Dalszą właściwością tej książki było to, że zawierała dwa rodzaje pisma. Zaczynała się stojącem, silnem pismem barona, dobrze mi znanem; panowało ono wyłącznie przez cztery tuziny początkowych stron. Nagle okazała nowa strona delikatne, zgrabne pismo kobiece, zajmujące następnych stron dwadzieścia, poczem następywało znów silne pismo barona Friedla, by bardzo szybko ustąpić znów pismu kobiecemu. Im dalej przewracało się kartki, tem częściej następowały zmiany pisma; w końcu zmieniały się tak często, że nieraz w jednem zdaniu oba rodzaje się znachodziły. Co do treści ustaliłem, że wszystkie wiersze, z wyjątkiem dwu, — dalej dobrze opracowany szkic o muzykalnem w sztuce L. Hofmanna, oraz kilka doskonałych przekładów z Alfreda Vigne’go, pisanych było wyłącznie pismem kobiecem. Natomiast, prócz innych, okazywały następujące ustępy wyłącznie pismo barona: szereg epizodów z wojny burskiej, bardzo wnikliwe, niemal matematycznie dokładne wykazanie wpływów Hofmanna na Francuzów w XIX. wieku, następnie krytyka poezyi Walta Whitmana, na którym autor nie pozostawił ani jednego suchego włoska, w końcu długo i szeroko rozprowadzone, w najdrobniejszych szczególikach uzasadnione — — studym szachowe, będące nowym zupelnie waryantem do rozwiązania Ruy Lopesa.
Może dorzuci jeszcze nieco światła jeden z wierszy, napisany pismem barona, drugi wiersz bowiem jest zawadyackim i pijackim. Przytaczamy go w całości:

DO PANI WARENS.
Niech mi wyjaśnią twoje siwe oczy,

twój mądry całus, pełen wszechmądrości,
jak może iskra, płonąca pośrodku,
w najdalszych krańcach zapalać płomienie?

Dziewczę całujesz, — i oto wraz chłopiec
wstał z pocałunku. Pierzchł, by chwycić ciepło
córeczkę twoją w wesołe ramiona,
przynosząc onej ogień, dar północy.

Lecz patrz: — jej całus, szczęście niebywałe,
niweczy wszystko, by zmianę znów stworzyć;
wyrwał się, pierzcha — i wraca o świcie,
wraca — kobietą, — do ciebie kobiety! —

Okazuje się tu pewnem, że tytuł powstał na mocy przypomnienia z Rousseau’a. Nie mam najmniejszego punktu zaczepienia, by uzasadnić, czy treść wiersza oparta jest na indywidualnem przeżyciu, czy też uważać go należy w całości za obraz; myślowa koncepcya sama w sobie dozwala jednakowoż głęboko wtargnąć w życie duchowe pisarza i potwierdza właściwie obraz seksualnej psyche barona, tak, jak ją sobie, na podstawie tego, co z jego życia znanem było, od dawna wyobrażałem. Obraz ten rzeczywiście okazuje się dość niezwykłym, ale nie jest znów tak dalece godnym zastanawienia, jakby się to na pierwszy rzut oka wydawać mogło. Przedewszystkiem życie seksualne barona nie było znowu czemś tak nadzwyczajnem, ani też bezwzględnie wyjątkowem, zainteresować mogło jedynie ostrem zarysowaniem swej formy. Twierdzę bowiem na podstawie obserwacyi, że szczególniej wśród artystów nie znałem niemal ani jednego osobnika, którego by w ścisłem tego słowa znaczeniu nazwać można było jednopłciowym. Szanując bardzo naszą męskość, zaznaczam, że nie przeszkadza ona wcale temu, by zawsze i wszędzie kobiecość przez nią nie przezierała. I chwała Bogu, — gdyż połączone by to było z wielką szkodą, gdyby było inaczej. A jeszcze i drugi moment, zaznaczający się u barona tak jaskrawo, a mianowicie równopłciowe odczuwanie kobiecej części jego duszy, okazuje się również tylko przy powierzchownem rozważaniu czemś niezwykłem — — w rzeczywistości zaś musi być uważane za zupełnie naturalne i całkowicie normalne. Albowiem, jeżeli w jakiemś ciele całkowicie męskiem mieszka psyche o czysto męskiem odczuwaniu, — używam terminu „psyche“ jako obrazu, by być łatwiej i szybciej zrozumianym, — jeżeli więc mieszka psyche, która przy danych okolicznościach, odczuwa po kobiecemu, to odczuwanie to na ogół nie będzie tak silne, by pokonać wszystkie zapory, przeszkadzające ze względów naturalnych zbliżeniu się jej do mężczyzny. Tendencya instynktu pozostaje więc tak przedtem jak i potem zwróconą na kobietę, a gdy tenże wobec psyche odczuwa siebie samego jako kobietę, to oznacza to tylko pozornie jednopłciowe odczuwanie; w rzeczywistości pozostaje pierwotna tęsknota do kobiety, która właśnie w swem własnem kobiecem odczuwaniu — jedynie kryje się pod maską jednopłciowości. Widzę przeto w przypadku barona Friedla nic więcej, jak tylko ostro zarysowany przykład fenomenu, który, nie w tak ostrej wprawdzie formie, dość często obserwowałem. Potwierdzeniem słuszności moich twierdzeń zdaje się być fakt, że za objekt, przy tej seksualnej metamorfozie wybierana bywa partnerka, psyche, odczuwająca z swej strony bardziej, lub mniej silnie po męsku — — a w jaskrawym przykładzie mego przyjaciela, partnerkami temi są zdecydowane lesbijki. O jednej z tych dam stanowczo stwierdzić mogę — — nie popełniam tu żadnej niedyskrecyi, gdyż otrzymałem od niej na to zezwolenie, — — że nigdy w całem swem bogatem życiu nie uczuwała ona żadnego pociągu do mężczyzny, z wyjątkiem właśnie pociągu do barona Friedla. Można w tym pociągu kobiet, gardzących mężczyznami, do jednego lub drugiego mężczyzny, przypuszczać, co okazuje się prawie zawsze, ukryte w nich drzemiące, kobiece odczuwanie, lub też przyjąć, że te kobiety w kobieco odczuwającym mężczyźnie właśnie dlatego odczuwają kobiecość, — — zapewne i jedno i drugie zapatrywanie ma tu znaczenie. Jakkolwiek by zaś było, ta niezwykła miłość, przypominająca mi bajkę Platona o trzech rodzajach płci w praczasie i stwierdzająca ją w zupełnie innem świetle, staje się, skoro na jaw występuje, dość rozweselająca. Dla beztroskliwego mieszczucha najzwyczajniejszą rzeczą na świecie jest miłość mężczyzny do kobiety; bliżej rozpatrywana okazuje się ona nagle nadzwyczajnie skomplikowaną: miłość mężczyzny, czującego się kobietą i który jako taki nie mężczyznę, ale kobietę kocha — do kobiety, która znów odczuwa po męsku, a jednak nie kocha kobiety tylko mężczyznę! A ten tak zagmatwany problem rozwiązuje się jednak w swej praprzyczynie w sposób zupełnie naturalny: normalne odczuwanie obustronne; do czego dołącza się tylko lekka domieszka inwersyi.
Wobec tego wszystkiego byłyby dla mnie przygody barona Jezusa Maryi Friedla, choćby były jak najlepszym materyałem dla psychologa życia seksualnego, byłyby dla mnie nie bardzo zaciekawiające, gdyby w ich objawach nie znalazło się kilka punktów, upewniających mnie, że podział jego psyche na męski i kobiecy pierwiastek daleko przechodzi po za granice, dotąd objaśnić się dające. Prawie wszystkie te punkta znajdują się na końcu książki, pisane są przeważnie pismem barona, lecz czasem także pismem kobiecem. Wypada wyjaśnić wzajemny związek tych punktów, chociaż często z punktów tych wcale on organicznie wyprowadzić się nie da, gdyż tkwią one gdyby śliwki w cieście. Warto zaznaczyć, że z całej ostatniej części tych zapisków wyziera szczególna fantastyczność, która i na mnie, acz nie mógłbym powiedzieć dlaczego, wywarła wrażenie, że zrodziła ją walka przeciwnych instynktów seksualnych. Zapewne to właśnie wyda się w tych miejscach niejednemu poetycznem, podczas, gdy baron, — taki, jakiego znałem, — mimo głębokości odczuwania i wnikliwości umysłu, nie przekraczał granic dyletantyzmu.

∗                         ∗

Strona 884. Pismo barona.
Szare, lądowe kraby ziemią sunęły, wówczas gdy wieczór zapadał. Jest ich niezmiernie wiele, zda się, że ożyła skorupa ziemi; wszędzie widać poruszające się te obrzydliwe stworzenia. Wszelkiej wielkości były tam, małe, nie większe od mego paznokcia i inne o zmarniałych nożycach, śmiesznie drobne, i inne znów, duże jak talerze, o jednej z nożyc nieforemnie wielkiej, większej aniżeli całe zwierzę; kraby — pająki, gęsto owłosione z oczyma na szypułkach; jadowite kraby szczeciniaste, płaskie, podobne do olbrzymich pluskiew. Wokół ziemia była poryta a głębokie jamy wyrzucały z swych wnętrz coraz to nowe stworzenia. Nie mogłem niemal jechać, ściągnąłem cugle mej klaczy, szukającej ostrożnie drogi.
Coraz więcej krabów wydostawało się z ziemi, coraz więcej. A wszystkie dążyły w jedną stronę, ku zachodowi, ku słońcu. Żaden z nich nie zboczał ani na prawo ani na lewo. jak po nitce ciągnęły ośmionogi dalej, coraz dalej. Wiedziałem dobrze, z jakiego powodu się tak spieszą; tam, kędyś na zachodzie, leżała gdzieś padlina, przez sępy porzucona, — a oto wieczór zapadał. Albo też, — tak, tak pewno było! Pędziły na cmentarz, na cmentarz w San Ignacio; dziś rano właśnie pochowano trzech rybaków, zmarłych na błotną febrę. Wczoraj jeszcze ich widziałem, wszystkich trzech, hałasujących po pijacku przed knajpką gauchów. Jutro zaś, zanim słońce wstanie, w porytej ziemi leżeć będą li nagie ich kości — — ciało, które kształt ich tworzyło, rozpadnie się na miliony części i rozdzieli się po milionach żołądków tych szarych, wstętnych krabów.
O, jakże są wstrętne! Żaden Indyanin nie dotyka tych nieczystych stworzeń, plądrujących jego cmentarze. Tylko murzyn pożera je. Chwyta je, tuczy a potem gotuje z nich swą wstrętną zupę. Lub też chwyta je, odłamuje szczypce i wysysa je. A na bezbronne zwierzę rzucają się inne kraby i pożerają je żywcem; nie pozostanie zeń ani kawałeczek — — krach, krach, pęka pancerz i skorupa — —
Ta kobieta, wiem o tem, jest jako taki wielki, wstrętny krab. Żali jestem już padliną, którą ona wietrzy, odgrzebuje i pożera, aż do nagich kości? O tak, — ciało moje musi ona mieć, aby żyć mogła. Ale uważ; nie dam się pożreć! Przeciwnie będzie, — szczypce ci odłamię, jak to czyni murzyn, i wyssę z nich krew — —

Strona 861. Pismo barona.
Byłem raz w teatrzyku Royal w Buenos Aires. Siedzieliśmy w głębi loży: Walter Gelling, dwie kokoty i ja. Piliśmy szampana, zesunąwszy firanki i hałasowaliśmy. Czasem tylko — rzucił który z nas okiem na scenę, najczęściej na to tylko, by rzucić w jej stronę jakieś bezczelne słowo, — — w tem objawiał się nasz dowcip. Ta „elastyczna“ — ach, ta była przyjaciółką Whitheya. Przypijaliśmy do niej, wrzeszczeli, życzyli jej bliźniąt na urodziny, — tak że aż zachodził się śmiechem tłum w parterze. Gdy Loo-pink-the-Loop weszła na scenę Gelling był już tak pijany, że zaledwie mógł ryczeć; służący teatralni wynieśli go, a kobiety odwiozły go do domu. Piłem dalej sam.
Potem pojawiło się trzech chłopaków amerykańskich: głupi, obrzydliwi nicponie z Bowery, śpiewający błazeńskie pieśni. Publiczność szydziła, wrzeszczała i łajała ich, odsyłając ich do czorta, ale chłopcy mimo to powrócili na scenę. Teraz nie śpiewali już, lecz tańczyli, wybijając twardymi obcasami swój taniec marynarski. Coraz szybciej wirowały ich nogi, coraz silniej deptały posypane piaskiem deski. Wziąłem program, by poszukać ich nazwisk, — byli to „trzej Dickensi“.
Ale gdy znów na scenę spojrzałem, nie było już na niej tych „trzech Dickensów“. Jedynie sześć nóg skakało tam po scenie, wybijając takt w wściekłem tempie, uderzając w podkówki i uwijając się po scence. Sześć nóg, sześć smukłych, czarnych nóg.
Zasłona spadła, a ludzie poczęli klaskać., Niczego nie spostrzegli i teraz również nie widzieli niczego, gdy — jedna po drugiej — sześć nóg wyszło przed rampę i ukłoniło się. Sześć czarnych nóg tych „trzech Dickensów“.
— — Kto to ukradł im ciała? Ależ nie, tak być nie mogło, — chciano tych nóg, a nie tych ciał. Ciała były bez wartości, — obrzydliwe głowy, wąskie piersi i małpie ramiona, — nikt nie chciałby ich sobie przywłaszczyć. Ale tych sześć nóg: stalowe struny, wysmukłe, karne. Wspaniałych sześć nóg!
— Hotel mój był przy ulicy Mayo, liczba 25. Obok w plugawym teatrzyku hałasowano jeszcze; wszedłem do wnętrza. Troje dziewcząt było na scenie, — „Graciela — Trio“ objaśniał program. Blondynki, o znudzonych minach dziewczęta, w długich błękitnych sukniach jedwabnych, stały na uboczu sceny. Śpiewały swą pieśń, a przy bisowaniu zwrotek podrzucały suknie wysoko w górę. Spodnic nie miały wcale, w wysokich, czarnych trykotach tkwiły ich nogi. Wysmukłe, karne, stalowe nogi — — o wiedziałem dobrze, że należą one do „trzech Dickensów“.
Uczułem wielką trwogę, przeczułem, że i mnie ktoś okraść może. Nietylko nogi, — — wszystko! Ale trwało to tylko chwilę, potem musiałem się roześmiać. Na myśl mi przyszło: co będzie, jeżeli Dickensi ubezpieczyli się od kradzieży? Zapewne dały im dziewki swe chude nogi starych bab, a same wytańcowują po świecie wspaniałemi nogami Dickensów. Ale w jaki sposób udowodnią Dickensi kradzież. Towarzystwo ubezpieczeń będzie się wzbraniać zapłacić im odszkodowanie, — i dojdzie do procesu!

Pospieszyłem do hotelu i napisałem list do trzech Dickensów. Ofiarowałem się im za świadka — —
∗                         ∗

Strona 914. Pismo kobiece.

WIELKIE OGRODY.

Ani ten w Cintry, ani ten na Ischia, ani też ten Estów. Ani ten pełen cieni w Phislehurst, ani ten na Laeromie, ani szweryński. Ani ten czarodziejski ogród Haitis, stworzony przez pewnego poetę niemieckiego, gdy bawił się w konsula w krainie murzynów.
Nie, nie, żaden z tych. Wszystkie razem raczej, — a jednak żaden z nich. Każdy po raz jeden — jeśli padnie właściwe słowo; jeśli to co było, pożre to, co jest, jeśli przeszłe stanie się przyszłością, jeżeli piękne kłamstwa brudne prawdy pokonają.
Może wówczas!
Znużona jadę późno o wieczorze. Pomiędzy polami i wzdłuż lasu — gdzie oczy poniosą. Wtem jawi się mur, długi szary mur, i wysokie drzewa po obu stronach. Za nim, za nim są Wielkie Ogrody.
Czasem pęka mur; na małej przestrzeni jedynie sztachety ukrywają ciche tajemnice. Wtedy mogę je przejrzeć. Dalekie drogi, równiutkie łąki a nigdzie końca. Gęste zarośla, wśród których śpią sny, ciemne stawy, których łabędzie nocą śpiewać będą. A żadnego dźwięku, najmniejszego, najcichszego dźwięku.
Jeżeli teraz bramę ujrzę, zesunę się z siodła, potem pocałuję chrapy mego bułanka. Różdzką uderzę lekko w ciężkie żelazo, — teraz, wiem, otworzy się krata. Powoli, cicho — a żaden z zawiasów nie zazgrzyta. Lekko rozchylą się potężne skrzydła — i oto przyjmą mnie tęskniące ramiona Wielkich Ogrodów.
Z dali, pośród platanów zdąża piękna kobieta. Gdy idzie, dzwonią jej kroki jako dzwonienie śnieżyczek, gdy oddecha, świeci jej oddech, gdyby mgła srebrna. Gdy się uśmiecha, zapominają słowiki o swym śpiewie, gdy mówi, padają perły z jej warg. Chłopcze, — mówi do mnie, — kochany chłopcze. — A ja jestem tak radosną, że ona mnie małą dziewczynkę chłopcem zowie.
— Kochany chłopcze, — mówi ona i całuje me ręce. Nie masz niczego, co by tyle powiedziało, jak to, gdy ona ujmuje me ręce i całuje je. Całkowita cisza spoczywa w oczach pięknej kobiety i całkowita, słodka cichość ucałuje mnie, zaraz — jeśli tylko bramę zobaczę — —
Nigdy nie znajdę tej bramy. Czasem jedynie pęka mur; na krótkiej przestrzeni sztachety jeno kryją słodkie tajemnice i wtedy mogę je przejrzeć. Gęste zarośla, ciemne stawy — — dalekie, w dal idące drogi i nigdzie końca. Potem znów mur, długi szary mur, i wysokie drzewa po obu stronach.
Znużona jadę późno o wieczorze, Pośród pól i wzdłuż lasu — — kędy oczy poniosą.

∗                         ∗

Strona 919. Pismo barona.
Wiem dobrze, że to był dowcip, i byłbym się śmiał serdecznie z tego, gdyby się to było komu innemu przydarzyło. Ale jeszcze dziś nie mogę zapomnieć bezczelnej obrazy, jeszcze dzisiaj nie, po dziesięciu latach. I jeśli kiedykolwiek hrabinę znów zobaczę, lub też kpiarza, który jej tę myśl podsunął — — przeorzę ich twarz szpicrutą.
Niech mnie kaci porwą — — hrabina Isabeau nie była przecież żadną świętą! Primavesi z jedenastego pułku huzarów miał ją i polski skrzypek i pan Staching. Przypuszczam nawet, że miała stosunek z swoim szoferem, i niebo wie z kim jeszcze. Że ja się potem do niej umizgałem — — no tak, bo wtedy chciałem ją mieć, albowiem była piękną kobietą i była w wielkiej modzie w Spa. Tak, natrudziłem się dosyć z jej powodu, o wiele więcej aniżeli z powodu którykolwiek innej z kobiet. Wtedy, na balu w kasynie zaszliśmy w końcu tak daleko. Siedzieliśmy w niszy, nacierałem na nią — a wiem, że dobrze mówiłem. To blada, to zarumieniona była w ogniu moich palących słów, uderzających w jej delikatne uszka i płonących gorąco w jej mózgu. Nie podała mi nawet ręki, gdy powstawała z miejsca, ale rzekła: — Przyjdź pan do mego zamku dziś nocą, o godzinie trzeciej. Ujrzy pan światło w jednem z okien, wówczas wejdź pan przez nie. — Potem odeszła szybko i poczęła tańczyć kadryla z malarzem fińskim.
Przelazłem owej nocy przez sztachety ogrodowe i pobiegłem do zamku. Zaraz spostrzegłem okno, lekki blask światła przedzierał się przez zamknięte okiennice. Przystawiłem drabinę, opartą obok o ścianę, wydostałem się szybko na górę i zapukałem lekko do szyby. Ale nikt nie odpowiadał. Zapukałem jeszcze raz, potem nacisnąłem ostrożnie okno, odepchnąłem okiennice i dostałem się do pokoju.
Poznałem zaraz: była to zbytkownie urządzona sypialnia hrabiny Isabeau. Tam, na sofie leżała jej kremowa, jedwabna suknia, którą tego wieczora miała na sobie. Ona sama — — ah, płonęło światło tam za zasłoną. Tam więc było jej łóżko, — tam była ona. Cicho zawołałem ją po imieniu — żadnej odpowiedzi; tylko cichy szelest poruszonych zasłon dobiegł do mnie. Szybko rozebrałem się, postąpiłem do łóżka, odsunąłem zasłonę. I oto ujrzałem szerokie, niskie zbytkowne łoże, — — było pustem. Tylko przywiązany do poręczy łóżka wytrzeszczał na mnie ślepia prastary, wychudły cap. I cap ten stanął dęba na tylnych łapach i zabeczał głośno, gdy mnie ujrzał.
Nie wiem w jaki sposób znalazłem się znów w ubraniu. Drabiny nie było i musiałem skoczyć w dół. Może się mylę, ale wydało mi się, że słyszałem śmiech dwu głosów, gdy biegłem ogrodem.
Wyjechałem precz ze Spa, jeszcze tego samego dnia wczesnym rankiem. Przypadek zdarzył, że w Hamburgu poznałem się z Amundsenem; popłynąłem z nim na północ —
O nie, to nie był tylko dowcip, była to tchórzliwa, nędzna obelga, był to najobelżywszy afront, jakim kiedykolwiek w życiu w twarz mi plunięto. Wtedy nie uświadomiałem sobie tego tak dokładnie, czułem się tylko zblamowanym, dotkniętym, zranionym w mej dumie, oto wszystko. Ale dziś patrzę się na to wszystko zupełnie inaczej. Gdyby była użyła do tego kozy, byłby to dowcip. Bezczelny, obrażający dowcip, ale zawsze dowcip, dobry dowcip. Temu nie można zaprzeczyć. Tem była by mi niejako powiedziała: — Ty głupi, ordynarny błaźnie pragniesz zdobyć hrabinę Isabeau? Ja, która kochanków wybieram sobie całkiem według mej woli? Ach, idź że, mój młodzianie, i pociesz się tą chudą, starą kozą, — ta dobrą jest dla ciebie!
Ale przygotowała dla mnie capa — —
Był w tem zamiar, był w tem z pewnością zamiar!
O, nigdy nie obrażono mężczyzny w tak niebywały sposób!

∗                         ∗

Strona 940. Pismo barona.
Kochfisch, mój rządca, choruje na solitera. Od lat nosi się z nim nicpoń, męczy się i złości czasem, ale po za tem jest zadowolony. Obawia się najzwyczajniejszej kuracyi, gdyż ta przez parę dni byłaby dlań rzeczywiście nieprzyjemną. Woli dać się męczyć i wędrować przez życie z tem obrzydliwem stworzeniem.
Boże, gdybym ja tak łatwo mógł zaradzić złemu.
Ale pasorzyta, którego ja w ciele noszę, nie zdoła zniszczyć żadna siła w świecie.
Przedtem działo się tak, jak na scenie. Biegałem po niej, wesół byłem lub tragiczny, jak trzeba było; całkiem znośnie odgrywałem moją rolę. Potem nagle przepadałem w zapadni a tam na górze grała dalej kobieta. Nigdy nie przyszło do ostrego słowa — odchodziłem; a ona była już tam. Co tam pod spodem robiłem, tego nie wiem; zapewne spałem długo, a silnie. Dopóki się nie obudziłem, — i wtedy byłem ja na scenie, a kobiety nie było. jednak gdy rozmyśłam: jakiemi były te przejścia? — to nic mi na myśl nie przychodzi. Wiem tylko jedno — —
W Monterey było to, w stanie Coahila. Kolista arena, amfiteatr, — buda teatralna, jak zwykle. Krzyki, plucie, zawodzenie na wszystkich ławkach. Naczelnik policyi w swej loży, gruby, otyły, z wielu pierścieniami z brylantami. Indyjscy żołnierze dokoła. Na miejscach pod gołem niebem: Meksykanie, Indyanie, Hiszpanie, wśród nich kilku Mulatów i Chińczyków. Kolonia obcych w cieniu, w górnych lożach: Niemcy, Francuzi, brak Anglików, — ci nie uczęszczają na walki byków. Ale wielcy krzykacze: Jankesi, czujący się tu panami, kolejarze i górnicy, maszyniści, inżynierowie, ordynarni, pijani. Obok loży szefa policyi, w samym środku strony ocienionej, pensionat madame Baker, dziewięć wyszminkowanych kobietek, o włosach jasnych, blond. Żaden furman nie dotknął by się ich w Galvestonie i Nowym — Orleanie; tu bójki staczają o nie Meksykanie, osypując je brylantami.
Godzina czwarta, przed godziną jeszcze miało się zacząć. Meksykanie czekają cicho, kąpiąc damy madame Baker w kąpieli płomiennych spojrzeń. Te prostują się korzystają chętnie z wolności tych godzin, kiedy ich ciało oczyma tylko jest pożądane. Ale Amerykanie stają się niecierpliwi, krzyczą coraz głośniej:
— Kobiety mają tu przyjść! Przeklęte kobiety!
— Ubierają się jeszcze, — krzyczy — ktoś.
— Niech nagie tu przyjdą, stare świnie! — rycze jakiś wysoki chudas. A część tłumu z pod gołego nieba ryczy z zachwytem: — Niech nagie tu przyjdą!
Wreszcie cuadrilla wmaszerowuje na piasek. Na czele Consuelo da Llarios y Bobadilla, kobiecy „Fuentes“, czerwona jak burak, oszminkowana, z grubą warstwą niebieskawego pudru na twarzy. Szczelnie ociśnięta gorsetem, podnoszącym olbrzymie piersi aż do podbródka. Za nią dwie grube, dwie chude, wszystkie w obcisłych spodeńkach jako toreadorzy; groteskowo wyglądają zbyt krótkie lub zbyt długie ich nogi. Jeszcze trzy kobiety, w męskich siodłach na prawiecznych szkapach jako picadorzy, z lancami w ręku.
Tłum raduje się, klaszcze w ręce. Tysiące bezwstydnych słów, plugawych żartów bije jak grad o piasek. Tylko jedna z dam madame Baker ściąga bezwiednie usta — pół litości, kropelka uświadomionej solidarności. Kobiecy aguazil w czarnej, jedwabnej pelerynce przynosi klucze. Jest to z dziesięciu tysięcy najwstrętniejsza prostytutka miasta, przytłaczająca swym tłuszczem zreumatyzmowanego muła, upadającego niemal pod gnijącym ciężarem. Ze zgrzytem otwiera się brama, byczek a raczej cielę jeszcze, wypędza się stawiające opór na arenę. Ale zwierzątko nie ma wcale ochoty, uczynić komuś coś złego, beczy głośno i chce wracać, skąd przyszło. Czuje trwogę i ciśnie się do przepierzenia, przez którego otwory indyjscy chłopcy starają się poszturkiwaniem kijami dodać mu odwagi. Kobiety zbliżają się, rozkładają swe czerwone płaszcze przed jego oczyma, krzyczą, drażnią bydlę, — z tym skutkiem, że to się odwraca i przyciska obłędną głowę silnie do chwiejącej się bramy. Consuelo, sławna klinga, nabiera odwagi, ciągnie zwierzę za ogon — tak, jak to można pociągnąć za brodę swego furmana.
Meksykanie krzyczą: — Tchórzliwa banda! Tchórzliwy byk! Tchórzliwe baby!
A jakiś doszczętnie pijany Jankes ryczy nieustannie: — Krwi! Krwi!
Damy Picadoras popędzają swe konie. Długiemi, szpiczastemi ostrogami u lewej nogi wyorują głębokie bruzdy w bokach swych rumaków, ale nie mogą ich ruszyć z miejsca. Inne kobiety młócą grubymi kijami w spruohniałe nogi koni, szarpią je za trenzle w stronę byka. A same kłują długimi zaostrzonymi patykami bydlę, aby się odwróciło i uderzyło na konie.
Odwraca się wreszcie. Oba zwierzęta stoją naprzeciw siebie, becząc i rżąc pod potężnymi razami. Ale nie zamyślają wcale napastować siebie nawzajem.
Banderilleras przynoszą swe strzały. Przebiegają obok bydlęcia i wbijają mu ostrokończaste strzały w kark, w grzbiet, gdzie się uda. Drżąc, aż śmieszne w swej trwodze, zwierzę pozwala wszystko sobie robić.
— Do niczego byk! Do niczego baby! — krzyczą Meksykanie.
— Krwi! Krwi! — ryczy Jankes.
Odciągają szkapę na bok; Cinsuelo da Llarios y Bobadilla każe sobie podać szpadę. Salutuje nią, celuje i uderza — — w bok! Lawki pod gołem niebem szaleją z wściekłości; sztych powinien iść między rogami i przez kark przeszedłszy trafić serce, tak aby byk zaraz upadł na kolana. Więc uderza jeszcze raz — — w nozdrza. Krew pada kroplami na piasek, biedne zwierzę beczy i drży.
Gdyby paszcza olbrzyma rozryczał się tłum; zdaje się, że lada chwila runie na arenę.
Ale pijany Jankes przygłusza wszystko swym wyciem: — Teraz dobrze! Dobrze jest! Krew! Krew!
Szef policyi strzela z swego rewolweru w powietrze, by zyskać posłuch: — Bądźcie rozsądni! — krzyczy. — — Przecież na tem polega właśnie dowcip! Oni wzajemnie równo siebie warci, ten byk i te kobiety! —
Wtedy poczyna się śmiać strona pod gołem niebem;
— Ah! Ah! Równej wartości! — A kobieta uderza w bydlę; sześć, ośm, dziesięć razy uderza ostrzem w jego ciało. Raz natrafia na kość, wtedy ostrze się zgina i wypryska jej z ręki. Kobieta zgrzyta zębami, a zwierzę drży i beczy.
Tłum zrozumiał teraz wspaniałość dowcipu, — śmieje się, wije się wśród rechotu.
Jedna z otyłych Tereadoras przynosi nową szpadę; ale nie chce jej dać Espadadamie, tylko sama uderzyć. Ta chwyta i wydziera jej szpadę, wtedy ta druga podnosi zgięte ostrze z ziemi — i obie pędzą do bydlęcia. A oto znów inna, chuda jak szkielet, ta która włada okrągłym sztyletem, by konającym koniom lub bykom zadawać ostatni cios z łaski w mózg, nie mogąc się powstrzymać, wyrywa z pochwy obrzydliwą broń.
Wszystkie trzy przyskakują do zwierzęcia. Nie celują już więcej, uderzają, uderzają. Ślina spływa po ich ubarwionych na czerwono wargach, czarna krew tryska, wciąż na nowo, na ich wyszycia złote i srebrne flitry. Bydle stoi jeszcze, nieruchome, beczące, wylewając krew tysiącem ran. One ciągną go za ogon, kłują od spodu jego ciało. A sucha przybiega z swym sztyletem — podnosi — potem, w dół — w jedno, w drugie oko.
Zwierzę nie żyje, ale kobiety mordują je dalej. Klęczą, leżą na zdechłem zwierzęciu, rozrywają na sztuki. Consuelo da Llarios y Bobadilla rozrywa mu nozdrza, wbija klingę aż do rękojeści.
Meksykanie skrzeczą, pękają niemal ze śmiechu. Taki dowcip, taki wspaniały dowcip! A szef policyi nadyma się, puszy się z powodu swego niebywale politycznego postępku, zaciera ręce ponad kołdunem, i bawi się potężnymi brylantami u gorsu koszuli. Skinął potem ku muzyce: — Uderzyć w trąby! Nowe cielę do areny! —
Wtem ujrzałem że madame Baker podniosła się z swego krzesła. Postąpiła jak najbliżej do loży sąsiedniej, przegięła się ponad ściankę przedziałową, a szef policyi ukłonił się jej lekko. A wtedy ona uderzyła go, walnęła go pięścią w sam środek twarzy.
Grubas zatoczył się w tył, krew ściekać poczęła po jego brodzie. Wszyscy zauważyli to uderzenie, wszyscy w jednej chwili umilkli, było jakby jakiś potężny kapelmistrz wstrzymał nagle swą orkiestrę pośród najbardziej szalonego tempa. A wśród tej niebywałej ciszy rzuciła madame Baker cynicznie w stronę szefa: — O, you son of a bitch!
Kolonia obcych uśmiechnęła się szyderczo w swych lożach, pojmowała doskonale groteskowość tego wydarzenia: ona madame Baker, właścicielka domu nierządu, rzuciła mu w twarz: syn nierządnicy: — jemu, szefowi policyi, zastępczy rządu, strażnikowi prawa i moralności. Ale część widzów pod gołem niebem pojęła to słowo, które oznaczało walkę tam w górze, walkę na noże, nieznającą cofania się, żadnego pojednania. Ty, albo ja! — dla jednej osoby jest tu tylko miejsce!
Walka była tam na górze i musiano się za którąś stroną oświadczyć: rewolucya! Tu szef policyi a z nim jego żołdacy, stu obrzydliwych Indyjan, z nabitymi strzelbami na ramieniu. Ale madame Baker nie bała się, i ona była potęgą. Gubernator był jej przyjacielem a po stronie ocienionej nie było nikogo, którego by nie znały jej kobiety. Tłum milczał, patrzał w górę do lóż, bezradnie, niezdecydowanie. Czekano bez oddechu, bezradnie, za kim się pójść ma. Nienawidzono szefa policyi i jego wymuszającej wszystko bandy; ale nie mniej nienawidzono obcych. Zupełnie równo obciążane były obie szale. Do której strony ma się dolać swą krew?
Wtem przystąpiła madame Baker do przodu loży. Co teraz się stało właśnie, to uczyniła ona impulzywnie, bez zastanawiania się; teraz dopiero czuła ona, co to właściwie znaczy: ona albo on. Ona była tylko starą nierządnicą i sprzedawczynią dziewek — ale była zarazem kobietą z Texas i gardziła głęboko tym żółtym mieszańcem, tą ordynarną nadętą małpą, którego brylanty ona opłaciła podatkami od swego przemysłu.
— Ludzie, — zawołała, — ludzie z Monterey! Oszukują was! To była wstrętna rzeźnia a nie walka byków. Kradną wam wasze pieniądze. Wypędźcie te babska z areny i odbierzcie z powrotem wasze srebro z kasy!
W Cristal — Palace słyszałam raz generała Boothę; wiem jak ten wielki człowiek tłum bierze. A jednak wpływ jego był niczem wobec wpływu, jaki wywierała madame Adela Baker, podczas kobiecej walki byków w Monterey w stanie Coahila. Rozdarła ona paszczę tłumowi, rozwiązała język zwierzęciu, wybatożyła z bestyi jeden potężny wrzask:
— Oszukują nas! kradną nasze pieniądze!
Wyli, skakali przez ławki, wyrywali deski. Tu, tam obalono żołnierzy, odebrano im broń i długie noże. Toreadoras, zbite w trwożliwy kłębek w głębi areny, oprzytomniały, rozerwały bramę i wybiegły krzycząc błagalnie z areny. Obcy poczęli wstawać i szukać spiesznie wyjścia swych lóż. Szef policyi poszedł za ich przykładem; ale uszedł tylko dwa kroki a już kula trafiła go w plecy.
Wtem poczęło się palić, gdzieś po stronie ocienionej, potem bliżej przy orkiestrze. I znów tuż przy lożach i w stajniach zwierząt. Na ślepo strzelały browningi wśród dymu, na ślepo. Piski i krzyki — ci z pod gołego nieba pędzili po piasku w stronę lóż:

REWOLUCYA!

Madame Baker ciągnęła za sobą, popychała swe kobiety. Sama zaś wlokła małą Maud Biron, która omdlawszy, wisiała jak wór w jej ramionach. Nie mówiąc ani słowa zstępowała w dół po schodach. Ludzie rozstępywali się przed nią, ktoś zdjął nawet przed nią kapelusz. Zawołała na swego woźnicę, i pomagała mu sama wpakowywać swój towar do mailcoacka. Potem wsiadła na kozioł, chwyciła lejce, cmoknęła, trzasnęła przeciągle z bicza nad czwórką.
Chatenay wyciągnął mnie z loży. — Czyś zwarjował? — zawołał — Czy chcesz, aby cię tu zabito? — Dotarliśmy do powozu. — Dworzec! — krzyknął do woźnicy.
— Na dworzec? — zapytałem — Po co?
— Obiecaliśmy przecie Ritterowi, że odszukamy go jutro w San Pedro! O ósmej rano zaczyna on swój bieg, na godzinę przed tem będziemy tam! Przyjeżdżamy jeszcze na czas do pociągu.
— Teraz odjeżdżać? — zawołałem — Teraz, gdy tu zaczyna być zajmująco?
— Ach! co tam zajmującego! — zawołał Chatenay — Zaburzenia można dziś często widzieć. Co cię obchodzi jakaś rewolucya! Niech się te afery same bez nas załatwiają!
Pojechałem z nim, wbrew swej woli, za słaby jednak byłem, by mu się oprzeć. I dobrze się stało: odnalazłem znów siebie samego, gdy następnego dnia na angliku Rittera siedziałem startując go do biegu z gniadoszem Birbauera. Albowiem zeszedłem był ze sceny swego życia, zniknąłem w zapadni, ustąpiłem miejsca kobiecie, która kradnie mi moje ciało.
Stało się to, gdy madame Baker postąpiła do skraju loży. Czułem dobrze, że wtedy się rozpłynąłem, że wszystko się we mnie rozpada, nic więcej nie zostało z mężczyzny, który przed chwilą bezczelnie się śmiał z ordynarnych scen na arenie. Czułem trwogę, byłbym się skrył gdzieś, gdybym tylko był zdolny oderwać wzrok od tej kobiety, co mnie oczarowała. A gdy ona Maud Biron na ręce wzięła, jedno tylko czułem gorące pragnienie: i oto leżysz, mała, biedna dziewczynko na silnej piersi tej kobiety. Stałem się kobietą — — kobietą — —
Przypadek uratował mnie wtedy, przypadek: Clèment Chatenay. Dwadzieścia tysięcy talarów postawił on wtedy na konia Rittera. Cieszę się, że wygrałem mu tę sumę.

∗                         ∗

Strona 972. Pismo barona.
Jeśli pomyślę o przeszłości, to wiem — że ja to byłem, który żyłem własnem życiem, ja, baron Jezus Maria Friedel, rotmistrz kawaleryi i podróżnik. Nikt prócz mnie. Tylko na krótkie chwile wypływała ta obca istota, która wypędzając mnie z ciała i mózgu brała mnie w posiadanie — — Nie, mnie nie brała w posiadanie, mnie wyrzuciła ona precz — — mnie samego! Jakże śmiesznie to brzmi, a jednak nie umiałbym tego inaczej powiedzieć! Ale zawsze znów ja powracałem, i byłem znów jedynymi panem samego siebie. Dziesięć, dwanaście razy wchodziła ona w me życie, nie więcej. Najczęściej na krótki tylko czas, na dnie, na godziny, parę razy na tydzień a wtedy — podczas pięciu miesięcy, gdy ja — nie, nie: ona nie ja! — służyłem u hrabiny Melani.
Jak było za mego dziecięctwa, nie wiem. Byłem tylko dzieckiem, nie byłem nigdy chłopcem, ale nie byłem też i dziewczyną, dopóki mnie wuj stąd nie wyciągnął od mych ciotek. To pewne jednak, że aż do tego czasu niczego nigdy nie odczuwałem, ani w jednym, ani w przeciwnym kierunku. Byłem prawdziwem neutrum, i nazywam młodość swoją spędzoną na zamku Aibling neutralnym czasem mego życia.
Czy to ten walący się zamek ze swymi szarymi lasami wywiera jakiś wpływ na mnie? Wtedy nie byłem niczem, ani mężczyzną, ani kobietą. A może oboje razem — a ja spałem tylko. Potem jednak, przez całe dwadzieścia lat, byłem mężczyzną, mężczyzną, który czasem tylko kobiecie ustępował miejsca swego. Ale zawsze byłem tylko jednem: mężczyzną lub kobietą. Teraz jednak od czasu gdy jestem na zamku, zdaje się być wszystko przekręconem: jestem mężczyzną i kobietą — i to niemal równocześnie. Siedzę tu w wysokich butach, palę moją krótką fajeczkę, piszę swem szerokiem, wyraźnem pismem w tej książce. Wracam z rannej przejazdki konnej, szczułem moimi chartami zające.
Odwracam dwie kartki wstecz — a oto pisałem wczoraj o tym samym czasie ręką kobiecą pełną afektacyi. Siedziałam tu przy oknie, w sukniach kobiecych, u mych nóg leżała lutnia, przy której właśnie przed chwilką śpiewałem. Zdaje mi się, że jestem muzykalnym, gdy jestem kobietą — oto tu napisana pieśń, którą skomponowałem, podłożyłem pod nią melodyę i śpiewałem: — Sny wśród buków.
Sny wśród buków! To do urwania głowy! Boże na niebie, jakże nienawidzę tej sentymentalnej dziewki! Gdybyż się znalazł indek, aby wypędzić tego wstrętnego tasiemca!
Strona 980. Pismo barona.
Wczoraj wieczorem byłem we wsi, na dole. Kochfisch zajęty był na leśniczówce i prosił mnie, abym Böllinga, rzeźnika, gdy będę obok niego przejeżdżał, nabeształ z powodu złego mięsia, jakie nam dostarczył ostatniego tygodnia.
Pojechałem do rzeźnika. Zapadał zmrok gdy doń przybyłem. Zawołałem, ale nikt nie wyszedł do drzwi. Wtedy zawołałem jeszcze raz, i oto wystawiła świnia łeb przez okno. W końcu zsiadłem z konia, otworzyłem drzwi i wszedłem do sklepu. Nie było tam nikogo, tylko wielki wieprz; przybiegł on od okna, doszedł do lady, stanął na tylnych nogach i położył przednie na płycie marmurowej. Wtedy, by widzieć wyraźniej, zaświeciłem woskową zapałkę i zapaliłem płomień gazowy.
I wtedy ujrzałem dokładnie, — widziałem — —
Wieprz był w białym fartuchu, przepasanym rzemieniem, od którego zwieszał się długi nóż. Przegiął się na ladę i rechtał; przejęło mnie uczucie, jakby mnie pytał, czego sobie życzę. Znów się zaśmiałem; podobał mi się ten dowcip rzeźnika, by dawać się zastępywać wytresowanej świni. Ale chcąc dokonać zamiaru zawołałem na rzeźnika — Bölling! Bölling! — Głos mój rozległ się po pustym domu, nikt nie odpowiedział, tylko wieprz zarechtał potakująco. Począł iść, ciągle wyprostowany, na tylnych nogach, dokoła lady i obok mnie. Obróciłem się: i oto wisiały na silnych żelaznych hakach — — cztery połówki, odartych ze skóry ciał ludzkich. Tak jak połówki wieprzów wisiały one, głową w dół, blade, bezkrwiste. A ja poznałem dobrze — dwie połowy należały do Bölliga, do grubego rzeźnika Bölliga, a dwie inne do jego otyłej żony. Wieprz wyciągnął szeroki nóż z za pasa, pociągnął nim po skórzannym ostrzydle, zarechtał znów; potem zapytał, — ah, zrozumiałem jego mowę! — czy chcę dostać żeberka, czy pośladki, czy zrazówkę? Odciął potem duży kawał mięsa, położył go na wagę, wziął kawał silnego, białego papieru, zawinął weń mięso i podał mi je. Wziąłem je niezdolny wyjąknąć ani słowa i zwróciłem się szybko do drzwi, wieprz odprowadził mnie, głęboko się kłaniając. — Będę odtąd zawsze zadowolony w przyszłości; — rechtał — otrzymywać będę zawsze najlepszy towar. I najniższy sługa — i: mam zaszczyt nadal się polecić — i — —
Konia mego nie było; musiałem wracać pieszo, pod górę do zamku. Trzymałem pakuneczek w ręku, wstręt mnie przejmował, gdy palce moje grzęzły w miękiem mięsie. Nie, nie, tak być nie może — — rzuciłem pakunek precz w las. Już było dobrze ciemno, gdy dostałem się na górę. Udałem się do sypialni, umyłem ręce. Potem rzuciłem się na łóżko.
Wtem nagle, nie wiem, jak się to stało, znalazłem się w drzwiach od kuchni. Służba mijała mnie, lecz nikt mnie nie widział. Nadszedł Kochfisch, zawołałem do niego, ale on nie słyszał. Podszedł do ogniska i począł coś mówić do damy, która tam stała.
Na patelni leżał kotlet i smażył się. A ona zawołała na kucharkę, by przyniosła śmietany, aby sos zrobić. — Tą damą — — byłem ja.
Strona 982. — Tuż w dalszym ciągu. Pismo kobiece.
O nie, mój panie, tą damą tam to ja byłam! Tak jako nią teraz jestem, która tu siedzi i pisze. Nie mam z panem nic a nic wspólnego, chociaż natura dopuściła się dowcipu, by mnie z panem zamknąć w jednem ciele. Nie mam żadnej pretensyi do tego ciała, wtedy, gdy do pana należy; ale proszę również respektować me prawa, gdy ja je zamieszkuję. Jeżeli pan znów za mną chodzić będziesz, jak to było wczoraj wieczorem w kuchni, znów mnie podsłuchiwać, mnie podglądać — to proszę przytem pamiętać, że ja jestem — a pan nie jesteś! Pan mnie widzi, wszyscy mnie widzą; każdy, kto mi rękę podaje, czuję ją. Ale ja pana nie widzę; i nikt pana nie widzi i nikt pana odczuwać nie może. Czemże więc pan jesteś? Mniej aniżeli cień mego w lustrze odbicia!
Byłeś pan kiedyś, kiedy ja nie byłam. A gdy potem przyszłam, ciągle się mnie wypierałeś, wypędzałeś mnie, wypalałeś ogniem najmniejsze o mnie wspomnienie. Tak, mój panie baronie, nie trudziłeś się wcale, by być szarmantem wobec damy, która panu — jak by to powiedzieć — była naprawdę najbliższa. Ale teraz widzi pan dobrze: przegrywa pan; stąd pańska wściekłość na mnie, bijąca z każdego wiersza, który tu piszesz. To pańska książka, pewno, ale to także moja książka; nasza wspólna książka. Powtarzaj więc pan ciągle, że się do niej wdarłam, nie słusznie, na ślepo, nie prosząc o pańskie łaskawe zezwolenie, tak jak nieproszona wtargnęłam w życie pańskie. Mam prawo tu być i oto: jestem właśnie tu, wrastam w to życie, co godzinę silniejsze zapuszczam korzenie. Pan jednak zanika, mój panie baronie, zasycha, jako wiedniejące, znużone drzewo. A ja odziedziczam po panu, już teraz, pańskie godziny życia. Wierz mi pan, niebawem będę jedyną panią w tym zamku, będzie pan mógł po nim wędrować jako duch, jeśli zechcesz.
Nie wielka to dla mnie rozrywka, pisanie w tej książce czarnej. Robię to, aby, szczególnie dziś, przypomnieć panu, że ja tu jestem i że pan — wtedy — tu nie jesteś. Popatrz pan na mnie, mój biedny panie, siedzę tu, piszę moją własną ręką — —


∗                         ∗

Strona 983. — Tuż bezpośrednio. Pismo barona szczególnie wielkiemi, stojącemi literami, napisanemi grubo ołówkiem.
Ja, ja, ja tu jestem? Ja tu siedzę! Ja piszę! Ja jestem panem w zamku! Każę przyjść lekarzowi, dwu, trzem, zaraz, całemu tuzinowi lekarzy, pierwszym powagom europejskim. Chory jestem, to wszystko, a ty, ty jakaś kobieto, ty jesteś tylko moja nędzną chorobą! Ale oni cię już napędzą, mój robaczku, zaczekaj tylko!
— — — Tak, — oto napisałem trzy depesze, dwie do Berlina a jedną do Wiednia. Kochfisch nada je zaraz na poczcie. Ach, jeden z tych panów znajdzie pewno czas dla mnie i dla moich pieniędzy.


∗                         ∗
Strona 984. Pismo kobiece.

Dalej, panie baronie, tylko tak dalej! Rób pan dalej swe dzieciństwa, dam ja im radę, wierz mi pan.
Tak jak to wczoraj uczyniłam.
Kochfisch zaanonsował przybycie tajnego radcy, lekarza, profesora Macka. Jakże mi to zaimponowało! Pozwoliłam mu czekać na siebie dwie godziny, a potem dopiero wyszłam doń. Ja, ta choroba, mój panie baronie, z powodu której wezwałeś go.
Był nieco zmieszany. — Przypuszczałem — rzekł.
Byłam bardzo zwięzła w słowach. — Przypuszczał pan, panie profesorze, że ujrzy pan mężczyznę, nieprawdaż? Ale Jezus Marya jest tak dobrze imieniem kobiecem, jak i męskiem — a dziś widzi mnie pan, jako kobietę. Otóż właśnie —
Tajny radca wykładał mi bardzo długo o Wenus Uranii; nie było tam ani jednego zdania, które by mi było nieznane. Gdyż pan, panie baronie, zajmowałeś się szczegółowo tą kwestyą, a ja odziedziczyłam pańską pamięć tak dobrze, jak i wszystko inne. Naturalnie profesor wziął mnie za pana, mój panie, i naturalnie uważał pana za urninga, który lubi mężczyzn i chadza w stroju kobiecym. Zgodziłam się chętnie na tę omyłkę; wiem dobrze, jak to niemiłem będzie panu, — jest to mała odpowiedź na błazeństwa, które lubisz pan tak do mnie w tej książce stosować.
Strzeż się pan, mój panie! Jeśli pan życzysz sobie walki — to ja ją podejmuję.

∗                         ∗

Strona 996. Pismo barona.
Czy ja rzeczywiście jeszcze istnieję? Czy dozwoli mi dobrotliwie ta kobieta, bym jeszcze nieco pochodził po tej ziemi.
Nie boję się śmierci, nie bałem się jej nigdy. Czy nie umierałem już ze sto razy — by znów powrócić do życia. Ale czyż mogę wiedzieć — że jeśli obecnie żyją — czy nie jest to po raz ostatni?
Inni ludzie umierają — i z nimi razem kończy się wszystko dla nich. Płuca dalej nie oddechają, serce przestaje bić, krew tężeje. Ciało, mięśnie, paznokcie, kości — wszystko niszczeje prędzej, lub później. Ciało moje żyje jednak dalej, krew moja płynie, serce moje bije — — tylko mnie nie ma już. Czyż nie posiadam prawa do śmierci? Do śmierci takiej, jak inni ludzie?
Dlaczego muszę ja, właśnie ja, być ofiarą takiego niesłychanego oszustwa? Nie ma przecie cudów już, a jednak — —

∗                         ∗

— Ta sama struna, bezpośrednio dalej w tym samym wierszu. — Pismo kobiece.
A jednak są cuda i pan o tem dobrze wiesz, panie baronie! Przypominam sobie bowiem, że pan sam jeden cud przeżyłeś, gdy byłeś jeszcze porucznikiem w Karyntyi. Jechałeś konno i oto stało między chatą chłopską a stodołą piękne, duże drzewo śliwkowe. jadasz tak chętnie śliwki, więc powiedziałeś: — Gdyby tak były już dojrzałe! — Szukałeś, lecz nie znalazłeś ani jednej dojrzałej, wszystkie były jeszcze twarde i zielone — — trzeba by czekać jeszcze z jaki miesiąc! Ale gdy następnego dnia tą samą drogą powracałeś śliwki były już dojrzałe.
Czy to nie był cud?
Wprawdzie, masz na to doskonałe wyjaśnienie. Spłonął dom po jednej stronie a stodoła po drugiej; płomienie nie dotknęły drzewa, ale wśród niebywałego gorąca śliwki dojrzały — — przez jedną noc. Tak było, ale czy cud przestaje być cudem, chociaż go wyjaśnić można?
A jeśli mnie — lub panu — jutro rano przyjdzie na myśl i wyjaśni się, jak i w jaki sposób i dlaczego z pana — ja stałam się, powiedz pan sam, panie baronie, czy ta przemiana mimo to nie będzie cudem?
Strona 1002. Pismo barona.
Do — — —
Do — — do — — damy!
Upierasz się pani — — pani jesteś — — Nie, chcę być grzecznym. Więc — — więc — — A więc — — Zabiera pani wszystko, czem jestem i co mam. Wie pani dobrze, jak skutkiem tego cierpię. Widzi pani, że staję się obłąkanym, nim jeszcze — — nim — — odejdę! Niema niczego, kędybym mógł uciec przed panią. Proszę — niech Bóg mnie skarze — proszę — słyszy pani, ja proszę pozostaw mi pani coś, do czego nie będziesz się wdzierać. Powinna pani przecie czuć pewną wdzięczność dla istoty, której pani — tak — wszystko zawdzięczasz. Pozostaw mi pani — przecież to tak mało — tę książkę. Nie wpisuj już pani do niej nic. Pozwól mi pani przynajmniej w niej — być sobą.

Jezus Marya Friedel.

Strona 1004. Pismo kobiece.
Mój panie baronie!
Nie mam panu wprawdzie nic do zawdzięczenia, gdyż jestem przecież pomimo pana a nie skutkiem pana. Nie skutkiem wdzięczności przeto, tylko z powodu współczucia dla mego biednego — przebacz pan — tyrana ojca, obiecuję panu, naszą — nie pańską — książkę pozostawić do wyłącznego pańskiego użytku. Samo się przez się rozumie, że obietnica ta tak długo ma znaczenie, dopóki przez zachowanie swoje nie zmusi mnie pan, bym znowu panu sąd mój wypowiedzieć musiała.

Polecając się, pozostaję oddana
Jezus Marya, baronowa Friedel.

Strona 1008. Pismo barona. Przeszedłem wszystkie pokoje zamku. Moje pokoje znałem, ale jej — jej pokoi nie znałem. Pewnem jest jednak, że czemś nademną góruje, gdyż ona przypomina sobie dobrze wszystko, co się stało, gdy ona — mną była, ja zaś nie wiem nic, lub prawie nic z tego, co się przydarzyło, gdy ja nią byłem.
Byłem przeto w jej pokojach. Położone są w skrzydle zamku od strony lasu. Są tam trzy pokoje, pokój do przyjęć, sypialnia i mała ubieralnia. W sypialni otworzyłem szafy i komody, wypełnione są kobiecemi ubraniami i kobiecą bielizną. Nagle otworzyły się drzwi, weszła młoda pokojówka, której przedtem nigdy nie widziałem.
— Całuję rączki, jasnej pani baronowej — rzekła — Czy mam pomagać przy przebieraniu się? — Kazałam jej wyjść.
Mam więc pokojówkę, gdy ja — nią jestem. I służba nazywa mnie: „panią baronowa“, gdy przebywam w tych pokojach!
Otworzyłem jej biurko. Ład i porządek w sposób wpadający w oczy. Ślicznie w pakiecikach powiązane znalazłem wszelkie pokwitowania. Na teczce do pisania leżał kawałek papieru z notatką: — Mydło z pinii zamówić; — Creme Simona kazać przysłać! — Eau d’Alsace! — Poniżej stały słowa:
— Na każdy wypadek kazać uszyć czarną suknię, jeśli w końcu — —
Jeśli w końcu — — ? Naturalnie; jeśli wreszcie — ja zupełnie zniknę! Wtedy przywdzieje suknię żałobną! Jakież to to wzruszające, wzruszające przywiązanie, to —
Wypadłem z tych pokoi. Doznałem uczucia, jakobym w najbliższej sekundzie miał uledz przeistoczeniu. Zamknąłem drzwi, odetchnąłem — — jak bym teraz czuł się bezpieczniejszym przed nią! —
Poszedłem na górę do pokoju ciotki Krystyny. Była ona najstarszą z moich trzech ciotek a jednak o wiele tamte przeżyła. Wszedłem do jej pokoju, w którym nigdy jeszcze nie byłem, od czasu gdy do zamku Aibling powróciłem. Okienice były zamknięte, blado tylko wpadał blask słońca przez szczeliny. Grubo leżał pył na wszystkiem, ckliwy zapach lawendy bił od szydełkowych okryć, osłaniających krzesełka i sofę. Ale na stole stał, pod szklannym kloszem, duży wypchany mops.
Był to Tutti, poznałem go, chociaż był fatalnie wypchany, Tutteczek, ulubieniec ciotek, to opasłe, obrzydliwe zwierzę, którego nienawidziłem, które zatruło moje dzieciństwo. Zawsze szczekał na mnie, patrzał na mnie swym gorzko-jadowitym wzrokiem — — ach, nie śmiałem wejść do pokoju, gdy w nim był. Trwogę, trwogę czułem przed nim.
Teraz do niego tylko należy ten pokój, do wypchanego Tutti, pod szklannym kloszem. Patrzył na mnie swemi żółtymi, wielkiemi szklannymi oczyma, z tą samą ślepą, trującą nienawiścią z dawnych czasów. Nigdy nawet go nie dotknąłem, tego grubego mopsa — jednak jego szklanne oczy mówiły: nie przebaczam ci!
Czuję trwogę, znów odczuwam trwogę. Trwogę przed tym grubym, źle wychowanym Tutti pod szklanym kloszem. Przed tym martwym, wstrętnym, szelmowskim mopsem, wlepiającym we mnie oczy, nienawidzącym mnie ciągle, ciągle jeszcze — —
Nie mogłem znieść jego wzroku, odwróciłem się do okna. Tam stała — ona przy oknie, otworzyła gwałtownie oba jego skrzydła, pchnęła okienice. — Fanny! — krzyknęła w dół, ku podwórzu — Fanny! Przyjdź zaraz tu i zrób zupełny porządek. To straszne, ile tu jest pyłu!
Wyszła, a ja stałem wciąż przy oknie. Ale okno było otwarte. Wnet potem przyszła Fanni z miotełką do pyłu. Przebiegłem szybko obok niej —

∗                         ∗

Strona 1012. Pismo barona.
Siedzę przy biurku — gazeta leży przedemną, mamy 16. października. A moje kalendaryum wskazuje 5. września. Tak więc długo — sześć tygodni! — nie byłem tu! Teraz odwiedzam tylko czasem ten świat, ten zamek — należący do niej.
Ale ja nie chcę odejść, nie chcę, nie chcę spokojnie ustąpić miejsca. W takim wypadku byłbym w każdym razie zgubionym, jeszcze tylko w walce mam jakieś szanse. Więc! —

∗                         ∗

Ta sama strona. Pismo barona.
Byłem w jej pokojach. Kazałem wyjąć z szaf wszystkie jej suknie i bieliznę. Kochfisch musiał z tego zrobić wielki stos na dziedzińcu. Przerzuciłem wszystkie jej szuflady i pułki, wszystko wydostałem, co do niej należy. Wszystko poszło na stos — sam go podpaliłem.
Kochfisch stał przy tem, łza spływała mu po policzkach, może z duszącego dymu. Widziałem jednak, że mu coś dolega na sercu, zapytałem go. — Tak jest dobrze, panie baronie — rzekł — tak jest dobrze! Nie trzeba nic z tamtego pozostawić! — Podał mi rękę i wstrząsnął nią; było to gdyby żądanie przyrzeczenia.
O Boże, gdybym tylko mógł dotrzymać!
Pokojówkę kazałem oddalić, zapłaciłem przez Kochfischa za pół roku i zaraz ją odesłałem.
Jutro wyjeżdżam. To mdłe powietrze tutaj nie sprzyja mi.

∗                         ∗

Strona 1013. Pismo kobiece.
Nie pojedziesz pan, panie baronie! Ale ja pojadę, chociaż w pańskiem — męskiem ubraniu. Pojadę do Wiednia, by porobić dla siebie na nowo zakupy — pokojowa jedzie ze mną. Miej się pan na baczności, panie baronie, — teraz nie dozwolę dalej ze siebie żartować!

∗                         ∗

Strona 1014. Pismo barona.
Zbudziłem się w mem łóżku. Zadzwoniłem i wszedł Kochfisch. Nie powiedział nic, ale dużo wyczytałem z jego wyrazu twarzy. Radosne zdziwienie, że znów jestem. I zupełną rezygnacyę: — ach, że niebawem znów będzie inaczej!
Zjadłem śniadanie. Przeszedłem pokoje — są bez zmiany. Wszędzie jest czysto, wszystko odświeżone, obrazy i meble przykryte. Chciałem wyjechać konno, poszedłem do stajni. Koni moich już niema — sprzedano je. Ale trzy klacze były tam, ładne, damskie wierzchowce o długich ogonach.
Usunięto więc mnie. Wszystko ona kradnie. Tylko dwa pokoje mi zostawiła, moją sypialnię i bibliotekę, w której pracuję. Czytam, co pisze na ostatniej stronie: — Miej się pan na baczności, teraz nie dozwolę dalej ze siebie żartować!
Wiem to dobrze. Dobra to wskazówka i usłucham jej. Moje browningi mam w kieszeniach. Dwa razy już ją widziałem — wtedy przy kuchni a potem w pokoju ciotki Krystyny. Znajdę ją zapewne po raz trzeci — i z pewnością po raz ostatni.

∗                         ∗

Ta sama strona, bezpośrednio. Pismo kobiece.
Tak to, mój panie? Masz pan browningi w kieszeni? Nie, położyłam je znów na biurku, niech tam leżą! Zresztą, jeśli to panu sprawi przyjemność, to mam także dwa śliczne rewolwery; o połowę mniejsze od pańskich, ale spełnią one swe zadanie. Nie boję się, mój panie baronie, mój waleczny panie baronie, który się boisz wypchanego Tutti, ciotki Krystyny! Pah! pah, martwy mops wyskoczy z swego szklannego domu! Schowaj się pan pod łóżko, panie baronie!

∗                         ∗

Strona 1015. — na poprzek przez całą stronę. — Pismo barona.
Ty dziewko, ty podła, wstrętna dziewko!

∗                         ∗

Strona 1016. Pismo kobiece.
Ty błaźnie, ty błaźnie, żółtodzióby błaźnie!

∗                         ∗

Jest to ostatnia notatka w dużej, czarnej księdze. Wieczorem 4. listopada usłyszał Kochfisch strzał w łazience. Pospieszył tam. Na kanapie leżało nagie ciało w kąpielowym płaszczu.
— O samobójstwie nie może być mowy. Raczej jest tak, że on baron Jezus Marya Friedel zastrzelił baronową Jezus Marya Friedel; lub też odwrotnie, że ona jego zabiła — tego nie wiem. Zabić chciano — on albo ona — ale nie siebie samego, tylko drugą osobę z dwojga.
I tak się stało.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hanns Heinz Ewers i tłumacza: Adam Cehak.