Przejdź do zawartości

Śmierć. Studyum/24 marca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Dąbrowski
Tytuł Śmierć
Podtytuł Studyum
Pochodzenie Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


24 marca.

Tak, ja to wszystko wiedziałem: wszystko, wszystko wiedziałem już przedtem. Gorączkowe sny, bezsenne noce, chora wyobraźnia, ukazywały mi tylko obrazy śmierci i czułem ją w sobie. Wiedziałem, że umrę, — tylko nie wierzyłem. A teraz wierzę. Nie wiele w tem różnicy, a jednak dosyćby jej było, ażeby oszaleć. Ja nie oszalałem, wszystkie władze umysłu zdrowe, nietknięte, z większym jeszcze zapasem sił do pracy. W godzinę przemyślę nieraz wieki całe; uwaga moja nie może nadążyć za tą szybkością, z jaką się ślizgam po myślach.
Ze śmiercią jużem się oswoił nieco. Jeżeli mózg mój mógł przetrzymać te wszystkie katusze, jakie przeżyłem w ciągu ostatniego tygodnia, świadczy to tylko, że do wszystkiego przyzwyczaić się można. A choć nieraz czuję mroki obłędu pod czaszką, nie daję się jednak im pogrążyć. Całą siłą woli otrząsam się z tych mgieł ciemności i przywołuję do przytomności.
Tydzień mija, jakem nie dotknął kart tego dzienniczka. W pierwszych dniach śmierć moja wydawała mi się tak blizką, tak mającą spaść raptownie, żem się nie mógł oprzeć uczuciu obawy, czy zdążę choćby pomyśleć o czemśkolwiek, pożegnać się ze światem, nim mnie nicość śmierci pochłonie. Tak dalece znajdowałem się pod wpływem tej obawy spóźnienia się z przygotowaniami do śmierci, żem mimo woli mówił w przyśpieszonem tempie i poruszał się gorączkowo, starając się w czwórnasób skorzystać z czasu. Nigdy godziny nie zbliżały mię tak niemiłosiernie prędko do końca. Płakałem niemal z żalu za każdą przespaną godziną, która mię okradała z tych nędznych resztek życia.
Przywykłem jednak, a więc uspokoiłem się. Chociaż Łopacki nie powiedział mi wyraźnie, kiedy to nastąpi, wiem przecież, że tylko na tygodnie życie swoje mam obliczać. Choćby z tego mogę wnosić, że ani on, ani Starzecki, ani nikt nic nie mówi o wywiezieniu mię na wieś. Znaczy to, że i maja nie doczekam może.
Ale mnie ten czas wydaje się jeszcze niesłychanie wielkim. Obliczam go na dnie, na godziny, minuty, sekundy nawet, i czas mi się dłuży i jak guma rozciąga. Nie ilość dni i godzin stanowi o życiu, ale ich użycie. Dzień może starczyć tak dobrze za rok cały, jak rok za godzinę. Ja przynajmniej o lat kilka przez ten tydzień postarzałem. Gdybym cudem jakimś zmartwychwstał na drugi dzień po swojej śmierci, byłbym starcem.
I tyle, tyle przeżyłem już od czasu, kiedy ręka moja po raz ostatni tych kartek dotykała! Życie całe odwróciło się na drugą stronę, jakby się przełamało na dwie nierówne części. 23 lata ubiegłe — to jedna strona, jedna epoka życia; ten tydzień — to początek drugiej, następnej epoki; a wizyta Łopackiego — to słup ich graniczny.
Bo był Łopacki. Wpół do 7-ej wybiło już na zegarze, kiedy usłyszałem łoskot otwierających się i zamykających drzwi od korytarza dolnego. Pomimo ciągłego ruchu na naszych schodach, od razu pewnym byłem, że to on. Tak, to musiał być on tylko. Łopacki. Słuchałem. Serce waliło mi jak młotem i czułem, jak mi się w piersiach szamotało. Upłynęło kilka sekund. Z daleka dochodziło mię echo turkotu doróżki, przejeżdżającej przed domem; potem ktoś zadzwonił na pierwszem piętrze. A więc to nie on! Cała fala krwi odpłynęła mi od serca, — odetchnąłem. — Byłem rad, spokojny, szczęśliwy. Miałem takie wrażenie, jakby mi kto życie darował na nowo.
Naraz do ucha mego dochodzi szmer z korytarza drugiego piętra. Ktoś idzie... — zatrzymuje się w sionce... może wejdzie w jakie drzwi?... Cały w słuch się obracam. — Nie, wstępuje wyżej... na trzecie piętro... On!
Znów jestem tego pewnym. Tracę głowę z przerażenia.
A on wstępuje powoli, jakby za każdym schodkiem odpoczywając; już jest na przysionku połowy piętra. Słuch mój pociąga za sobą inne zmysły; w stanie halucynacyi wzrok mój przebija drzwi i ścianę, i spostrzega jego.
Jest wysoki, strasznie wysoki, włosy jak noc czarne, tęgi, barczysty, z ponurą twarzą, koniecznie z ponurą. Widzę go doskonale. Ot, wypoczął chwilkę na przysionku i idzie wyżej. Każdy stopień drży i trzeszczy pod jego stopami. Naturalnie... taki olbrzym...
Jest już w naszym korytarzu. Znów wypoczywa i szuka wzrokiem mego nazwiska na biletach, do drzwi przybitych. Tak, naturalnie, znajduje je... To tak łatwo... trzy kroki na prawo i moje drzwi. Jest już pode drzwiami. Może nie on? Cała dusza mi wrzeszczy, że to tylko on. Szuka dzwonka... Naturalnie — niema...
Drzwi się otwierają i Łopacki staje na progu.
Zmysły moje gonią się po prostu w wyprzedzaniu jeden przed drugim, aby przejąć na wskroś tego człowieka. Jednocześnie ogarnia mię straszny wstyd przed samym sobą. Takie tchórzostwo!... Wymyślam sobie, nienawidzę się... Szukam w myśli wyrazów, któreby mogły jak najwięcej ukarać mię za tę chwilową słabość.
— Umrzesz... właśnie, że umrzesz, tak, tak, ty mazgaju! ty babo!
Bo i czegóż się obawiałem? Łopackiego? Ależ to najpoczciwszy w świecie człowiek. Widzę go doskonale i mam czas przypatrzyć mu się dowoli. Rozbiera się umyślnie bardzo wolno, chcąc się otrząsnąć z resztek chłodu, jaki przyniósł z sobą. Średniego wzrostu, blondyn, około lat 32-ch, sympatycznej powierzchowności, ubrany bez zarzutu, lśni czystością i elegancyą. Twarz nadzwyczajnie miła, z wyrazem dobroci i uprzejmości, każdy ruch znamionuje człowieka wyższego towarzystwa; wykwintność manier i dystynkcya rzucają się przedewszystkiem w oczy.
A więc to tego, tego człowieka obawiałem się tak strasznie?
Zły jestem na siebie coraz bardziej. Bezgraniczna ufność do Łopackiego opanowuje mię w zupełności. Zdaje się, nie mam sposobu do wyrażenia mu całej sympatyi, jaką uczuwam dla niego. Jestem w jednej chwili przerzucony z piekła do nieba. Wesołość, przedewszystkiem wesołość, jakaś figlarna, dziecinna, rozjaśnia mi umysł.
Łopacki tymczasem, ukończywszy swą tualetę, zbliża się do mnie i, uśmiechając się najprzyjemniejszym w świecie uśmiechem, podaje mi rękę i mówi:
— Zdaje się, że nie zabłądziłem; z panem Rudnickim mam przyjemność?...
W odpowiedzi sypię mu komplementami. Umyślnie staram się jak można najwięcej ująć go sobie i jakby przeprosić za jakąś przykrość, którą mu sprawiłem. Słowa moje oślizgują się po nim, jakby nie dochodząc do jego świadomości. Uśmiecha się tylko stereotypowo, przyzwyczajony już widać do tego rodzaju wstępów. Wreszcie mówi:
— Zaciekawił mię pan bardzo swoim oryginalnym listem. Opuściłem dwie wizyty, chcąc się stawić na wezwanie, tak dalece zajął mię ten niezwykły list.
I śmieje się, i to jak się śmieje! Chcę mu się niemal na szyję rzucić z wdzięczności za tę pogodę, jaka zapanowała w mej duszy. Zaczynamy się śmiać obadwaj, ściskać sobie ręce, mówić grzeczności, koncepta; jeden dla drugiego życieby — zdaje się — oddał z ochotą. Jesteśmy jak dwaj przyjaciele. Coraz większa wesołość zapanowywa dokoła.
Nakoniec lekko, swobodnie, pół seryo, pół żartem, zaczynam mu wyłuszczać mniemany powód jego wezwania.
Była to owa bajka, przygotowana od dawna. Dopiero w ostatniej chwili poczułem całą jej niedorzeczność. Ale już było za późno na zmiany. Jeżeli Łopacki uwierzył jej choć w piątej części, zawdzięczam to tylko swym zdolnościom aktorskim i doskonałej wymowie. Podniecony silną gorączką, grałem po mistrzowsku. Przedewszystkiem chodziło mi o to, ażeby go przekonać, że ja wiem o swoim beznadziejnym stanie i że nic sobie z tego nie robię. Drobiazgowo przytaczałem zmyślone opinie doktorów o mojej chorobie; o Starzeckim powiedziałem, że mi każe już za trzy tygodnie umierać; zachwycałem się rodzeństwem Mainländerów, i t. d., i t. d.
Wpadłem w jakąś furyę brawury. Tysiące myśli latało mi po głowie, język nie mógł nadążyć z ich wypowiadaniem. Wiele z nich przepadło niedopowiedzianych, zapominanych natychmiastowo. Miałem wrażenie, jakbym się staczał po jakiejś pochyłości coraz niżej, coraz głębiej, w przepaść. „A niech tam, — a niech tam!“ Jednocześnie czułem dziwną lekkość w całym organizmie. Jakaś dziecinna wesołość, swoboda, jasność umysłu, nie opuszczały mię ani na chwilę. Gdyby w tej chwili trzeba było wstępować na szafot, wchodziłbym nań z uśmiechem na twarzy, ze słowami: „Adieu! Pardon!“ jak na salę balową. Jeszczebym pocałunki od ust rękoma przesyłał.
Ach, czemu on mi wtedy od razu nie mógł powiedzieć: „To suchoty, niema ratunku!“ A Łopacki słuchał mię ciekawie. Śledziłem grę rysów jego twarzy inteligentnej, uszlachetnionej piętnem wiedzy i myśli. Widziałem jakie wrażenie wywierał na nim każdy mój wyraz, mogłem więc stosownie do tego regulować swoją rolę. I zdaje się, że mi się udało: odurzyłem go oryginalnością i dziwactwem. Słowa moje działały nań jak narkotyk, jak denerwująca sonata Szopena, — nie spostrzegł się, kiedym w niego wszczepił ten oszołomiający pierwiastek chorobliwej atmosfery, w jakiej umysł mój pozostaje ciągle.
Nareszcie zaczęło się długie, nużące nad wyraz badanie. Przedewszystkiem musiałem opowiadać całą historyę mego życia, wszystkich chorób, jakie przebywałem, warunków w jakich wzrastałem i t. d. Męczyło mię to bardziej, niż zwykle gdyż musiałem ciągle lawirować między prawdą i kłamstwem, nie chcąc dać powodu do powątpiewania o prawdzie poprzednich słów moich. Poprzednia żywość i błyskotliwość umysłu już znikły. Coraz bardziej opadałem z sił, wskutek reakcyi po nadmiernym przypływie energii. Wreszcie, co innego jest mówić, a co innego odpowiadać na pytania. Pytania coraz to z innej strony zaskakują człowieka i już nie można oryentować się tak szybko. Swoją drogą wybrnąłem z tej pierwszej próby jako tako.
Z kolei nastąpiła auskultacya. Musiałem to kłaść się, to siadać, to klękać, to znów przewracać się na wszystkie strony, — wreszcie liczyć, wzdychać, kaszlać, aż w końcu opadłem z sił zupełnie. Gorączka tylko podtrzymywała mię nieco.
Z wielkim wysiłkiem starałem się prowadzić jeszcze rozmowę, ażeby się nie wydać ze swoim opłakanym stanem przed Łopackim. Bałem się, żeby nie zaczął mię żałować.
Wreszcie Łopacki pozostawił mię w spokoju, i zaczął przeglądać recepty Starzeckiego i badać flegmę.
Czułem, że się zbliżała ostateczna chwila. Rzeczywiście, znajdowałem się w opłakanym stanie. Gdyby nie obecność Łopackiego, jęczałbym głośno. Myśl moja fantastyczne odbywała podróże, goniąc za wzrokiem, który błądził bez celu. Chciałem skupić się w sobie, opanować myśl i zwrócić ją w jednym jakimkolwiek kierunku. Na próżno. To dziura od haka w suficie, to mucha przelatująca, to cień na ścianie, pochłaniały moją uwagę. Mimo to, nie mogłem ani chwili nie myśleć jednocześnie o tem, co miało nastąpić. Ten rażący kontrast między grozą położenia a temi bzdurstwami, na myśli o których ciągle się łapałem, powiększał tylko moje rozdrażnienie i do wściekłej a bezsilnej złości na siebie pobudzał. Wymyślałem sam na siebie, a jednocześnie obserwowałem na ścianie świetlany kwadrat z odbijającego się światła lampy w lusterku.
Jak długo to trwało, nie pamiętam. Straciłem zdolność oryentowania się w czasie.
Nareszcie Łopacki zbliżył się do mnie. Siedziałem wysoko na łóżku, ze wszystkich stron popodpierany poduszkami, umiejętnie przez samego Łopackiego ułożonemi, — to tylko chroniło mię od opadnięcia na poduszkę, bo siły moje już się do ostatka wyczerpały. Kiedym go ujrzał przed sobą, czułem, że mi wszystka krew do serca zbiegać zaczęła. Był to jednak niczem nieumotywowany odruch ciała, bo ja się już nie bałem. Nie wiem dlaczego, ale nimem jeszcze zdążył spojrzeć mu w twarz, już byłem pewnym, że ratunku dla mnie niema... Byłem tego pewnym do tego stopnia, że gdyby odpowiedź jego była wprost przeciwną, doznałbym jakiegoś uczucia zawodu, i — co tem dziwniejsze — zawodu jakby przykrego. Nimem się dowiedział, już wiedziałem — i jakiś martwy, choć wcale niebolesny spokój mną owładnął. Jedna chwila dostateczna była do przenicowania całej duszy.
Pamiętam wszystko doskonale. On stał przede mną, lekko nachylony, z trochę zaambarasowaną fizyognomią, bawiąc się od niechcenia dewizką od zegarka, wbrew zwyczajowi włożonego w prawą kieszonkę kamizelki. Rzecz nie do uwierzenia, — a jednak ja teraz dopiero dostrzegłem, jakie miał na sobie ubranie: elegancki garnitur żakietowy jasno-popielatego koloru, z dość lekkiego kortu, którego drobniutkie krateczki migały mi się ciągle w oczach, a ja z trudem starałem się choć jedną z nich pochwycić wzrokiem.
Najwięcej jednak zajął mą uwagę jego kołnierzyk. A miał jakiś dziwny, zupełnie nieznanego mi fasonu, wysoki bardzo i strasznie sztywny. I czy to był chwilowy obłęd, czy też wynik szalonego wysiłku woli, sam dotąd nie mogę sobie zdać sprawy, ale ja, mając nad głową ten zawieszony wyrok, widziałem tylko kołnierzyk, strasznie wysoki i sztywny...
A on tymczasem, głosem przyciszonym trochę, ale dźwięcznym i melodyjnym, zaczyna mówić:
— Tak, kolega Starzecki nie pomylił się w dyagnozie, choć może nie zupełnie ściśle określił stan choroby. Rzeczywiście, zniszczenie w organizmie dość duże; ale wszystkiego jeszcze spodziewać się można. Przedewszystkiem należy się wystrzegać zaziębienia...
„A więc to suchoty!“ Tego już mi dosyć. Nic mię więcej nie interesuje. On mówi dalej, ciągle spokojnym, łagodnym głosem. Ja słucham i słyszę. Wyrazy jego wpadają mi w uszy, wchodzą w mózg, na tem jednakże kończy się wszystko. W mózgu nic się nie porusza, nic nie oplata przeciskających się weń nowych pojęć. Poza tem działałem machinalnie, jak automat. Spytałem się jednak:
— Czy z wiosną mam wyjechać na wieś?
— Zapewne, zapewne... byłoby dobrze... wreszcie, to dopiero potem będzie można coś w tym względzie wnioskować...
„Nie wyjadę z wiosną, bo jej nie doczekam“ — znów mi się przedziera gdzieś do wnętrza mózgu. Jestem jednak zadziwiająco spokojny. Czuję doskonale, że on mi nie chce całej prawdy wyznać i na wszystkie zapytania będzie odpowiadał wymijająco. Wreszcie wiem już, com chciał wiedzieć.
— A więc tak!... ha... trudno...
Tyle mu tylko odpowiedziałem. Miałem już ten frazes gotowy, bom go sobie jeszcze przed jego przyjściem ułożył.
Znów zaczęło się bredzenie myśli, podążającej za wzrokiem. Kratki kortu i kołnierzyk zajmowały mię przedewszystkiem. Bo i co za dziwny kołnierzyk! Jeszczem takiego nie widział. Wysoki, — aż za wysoki chyba, — a jaki biały! jaki sztywny! Ale musi być niewygodny, — bezwarunkowo niewygodny. Przy zgięciu szyi pewnie się łamie.
Zaczynam uważać, czy się rzeczywiście nie łamie. Wpatruję się z taką badawczością, że to aż zwraca uwagę Łopackiego, który w dalszym ciągu prawi coś tym samym tonem. Ja słyszę wszystko doskonale, lecz wyrazy jego obijają mi się tylko o uszy, bo ani chwili nie mogę skupić uwagi o tyle, żeby je dobrze zrozumieć.
Swoją drogą odpowiadałem mu zupełnie logicznie, zadawałem pytania, nawet koncepta paliłem, — tylko zdaje się, żem się nie śmiał, bo miałem wrażenie takiego zimna na twarzy, jakby mi za życia gipsową maskę z niej zdejmowali. A czym myślał o czemkolwiek, sam nie wiem teraz; prawdopodobnie o niczem, — a machina mózgowa sama, bez udziału mej woli, działała i kombinowała. Byłem tak spokojnym, że dziwiłbym się może sam temu, gdybym tylko mógł zdać sobie z tego sprawę.
A Łopacki precz mówi. Widząc mój zadziwiający spokój, zaczyna mi opowiadać jakąś historyę o bednarzu, którego miał w szpitalu, chorego także na suchoty. Zachodziły tam jakieś zdumiewające komplikacye, dotychczas będące przedmiotem sporu między lekarzami.
Nie wiele już rozumiałem. Mętniało mi wszystko coraz więcej. Czułem jakieś wewnętrzne zimno. Po prostu lodowaciałem. Łopacki, chociażem go tylko słuchał, a nie słyszał, męczył mię już niewymownie. Sam nie wiedziałem, czego mi się chciało, ale czułem, że muszę zostać sam z sobą, żeby zebrać myśli, bo mi już zaczynał ciążyć ten dziwny, nienaturalny spokój, w jaki popadłem.
Ten nieszczęsny kołnierzyk znów mi utkwił w myślach.
Nie mogłem się na tym punkcie uspokoić. Nakoniec, zdaje się, żem o niego zapytał zupełnie poważnie. Łopacki też zaraz zaczyna mi objaśniać, że to fason już nie pierwszej mody, wprowadzony przez jakiegoś artystę, że nie teraz jest bardzo używany, że niewygodny, że za wysoki, i że noszą go ci, co mają długą szyję. Ale kto miał taką długą szyję — on, czy ten artysta, nie mogłem dobrze zrozumieć. Znów zatem zadałem mu o to pytanie, ale także nie mogłem się połapać. Wszystko mi się mieszało, byłem jak oszołomiony i nie wiele już pamiętam z tego, co później było.
Coś mi mózg przygniatało. Czym myślał o śmierci, także nie wiem; ale to wiem, żem się męczył nad wyraz.
Wreszcie Łopacki zaczął się żegnać. Przez cały czas kurczowo zaciskałem w ręce przygotowane trzy ruble. Nie przyjął ich jednak. Coś mówił o koleżeństwie, o swojej sympatyi dla mnie, obiecał mię odwiedzić jeszcze — i nakoniec, po kilkakrotnych uściśnieniach rąk, wyszedł. Zdaje się, żem mu dziękował serdecznie; wreszcie nie wiem, nie pamiętam dobrze. Staczałem się coraz niżej, w jakąś ciemną głębię, jakby noc, i coraz bardziej traciłem świadomość. To pamiętam jeszcze, że gdy nakoniec zostałem sam, miałem poczucie jakiejś swobody, że teraz mogę już myśleć. Tylko o czem? Zapomniałem.
I ciągle szukałem w pamięci, o czem to ja myśleć miałem, i ciągle to coś rozpraszało się przede mną. Czułem ciężar. Nie mogłem na niczem ześrodkować rozproszonych władz myśli. A jednak musiałem o czemś myśleć. Tak, naturalnie, myślałem, ale — jakby to jaśniej określić? — nie słowami i zdaniami, nie pojęciami, lecz obrazami i barwami. Są takie myśli. Kiedy umysł znużony zapada w sen, zawsze podobne obrazy przesłaniają nam mózg, coraz się zbliżają, czuje się je na powiekach, na oczach, potem w oczach samych, wreszcie jakby w samem wnętrzu mózgu, i... następuje niepamięć.
Jak długo byłem w takim stanie, nie wiem. Może godzinę, może kilka, a może minutę tylko. Nic nie wiem. Przytomny jednak byłem zupełnie; to czułem i jestem tego pewny. Tylko czegoś brakło: rozumu? — pamięci? — uwagi? Też nie wiem.
Powoli jednak zacząłem odzyskiwać panowanie nad sobą. Ta dręcząca mię ciągle myśl: o czem to ja myśleć miałem, nareszcie znalazła zaspokojenie. Coś się widocznie przedarło z zapadłych kryjówek mózgu, co dotąd w żaden sposób nie mogło się przedostać do ośrodków świadomości, i jak błyskawica nagle oświetliło wszystko. Znalazłem. A! to śmierć!
Zrozumiałem wszystko i zaczął się prawdziwy taniec rozmaitych myśli, jakie mi przelatywały przez głowę. A wszystkie krążyły około jednego tylko punktu, jednego pojęcia: „Mam umrzeć.“ Zdaje się, że szalałem.
Ale powoli z chaosu myśli znów zaczęło się wyłaniać jakieś inne pojęcie, jakiś nowy rozkaz, że mam coś zrobić, nad czemś się zastanowić. A ta potrzeba uchwycenia tej nowej myśli tak wkońcu opanowała wszystkie inne, że znów zacząłem przypominać sobie, o czem to myśleć miałem.
Wreszcie pochwyciłem wątek... „A! Stach prawda!“ — i nic mię już poza tem nie zajmowało.
Teraz, kiedy przypominam sobie to wszystko, rozumiem dokładnie, dlaczego, pomimo chaosu w głowie, szukałem tych dwóch wątków myśli. Jeszcze w czasie wizyty Łopackiego wbijałem sobie w głowę niemal machinalnie, że kiedy będę już uwolniony od niego, mam myśleć o dwóch rzeczach: że mam umrzeć i że mam udawać obojętność — nawet przed moim Stachem. Z początku te dwie myśli przedstawiały mi się jako dość jasno sformułowane zdania, potem jako wyrazy, a wreszcie jako zamglone pojęcia tylko. Wkońcu i to się zatarło i zostało jedynie jakieś niejasne poczucie, że coś zrobić trzeba; dlatego też z taką trudnością wyławiałem te pojęcia z ogólnej gmatwaniny.
„A! Stach!“ To mię otrzeźwiło. Nie chciałem się nawet przed nim przyznać do tej słabości, do tego lęku przed śmiercią, co mi krew ścinały. Wreszcie nie lękałem się już, nie bałem. Myśl o oczekującej mię nowej scenie i obmyślanie roli pochłaniały mię o tyle, że zapominałem o rzeczywistości choć chwilami. Energia moja wykonywała już nie wiem który zwrot w tym dniu.
Trzeba się było szykować. Przytomniałem coraz więcej. Zacząłem myśleć już względnie spokojnie, logicznie, nawet chłodno. Umyślnie starałem się przyczepiać myśli do rozmaitych drobiazgów, żeby się choć trochę dać pochłonąć. Wtedy to zrobiłem kilkuwyrazową notatkę w tym dzienniczku.
Biorąc pióro do ręki, poczułem w niej coś twardego, szeleszczącego. Była to trzyrublówka, przeznaczona dla Łopackiego, a nieprzyjęta. Bezwiednie zatem trzymałem ją w zaciśniętej kurczowo garści przez cały czas. Zacząłem się śmiać sam z siebie nerwowo, urywanie, boleśnie. I złość i litość nad sobą napełniły mi serce. Po raz pierwszy poczułem, jak strasznie upadłem na duchu.
Wreszcie i to przeszło. Czas umykał szybko, zegar wybił dziewiątą. Wmawiałem w siebie chłód i spokój, i zacząłem się zastanawiać nad rozmaitymi szczegółami swej roli, jaką miałem odegrać.
— Umrzeć? No, głupstwo, wielka rzecz! Każdy umiera. On przyjdzie, a ja zacznę rozmawiać zupełnie o czem innem, zupełnie, ale to zupełnie o czem innem. Umrzeć? wielka rzecz! także!... Umyślnie zacznę opowiadać coś wesołego. Będę się śmiał, a jakże! Bo co to umrzeć? Nic. Po prostu nic. Eh! co tam!.. i t. p.
I rzeczywiście uspokoiłem się zupełnie.
Jak zwykle, Stach przyszedł o dziewiątej, zaczął zdejmować kalosze, potem szynel, wkońcu czapkę, — jak zwykle, zupełnie jak zwykle. A ja nic nie mówiłem. Przyczaiłem się. Nareszcie Stach zaczyna opowiadać o jakiemś niezwykle trudnem zadaniu, którego nie mógł swemu uczniowi rozwiązać. Opowiada tak szczegółowo, że nawet liczby przytacza. Ja słucham, nawet silę się na dopomaganie mu swojemi zdolnościami rachunkowemi.
Mówimy już o tem z kwadrans — i mnie to męczyć zaczyna. Nie tak sobie planowałem. Ja chciałem czegoś wesołego, czegoś niezwykłego, chciałem się śmiać, śmiać, choćby tarzać się, ale śmiać koniecznie.
Wreszcie mówię mu od razu:
— Wiesz, Łopacki był u mnie... ten specyalista od chorób piersiowych...
— Co?... jak?... co ty bredzisz?
Przeraża go to na chwilę. Spogląda na mnie niespokojnie. Ale ja cynicznie prawie ten wzrok wytrzymuję. To go uspokaja, a nawet dziwnie cieszy.
Zaczynam mu opowiadać takie niebywałe historye o Łopackim i jego wizycie, takie bezsensowne z niej epizody, takie bezczelne kłamstwa i koncepta, że mi wstyd przed samym sobą. Śmiejemy się do rozpuku. W przestankach między paroksyzmami śmiechu Stach niedowierzająco kiwa głową. Naturalnie, nie sposób wierzyć takim bredniom.
Ja podsycam ciągle humor. Przechodzę samego siebie, kłamię jak najęty, opowiadam niemożliwości i śmieję się sam bardzo ochoczo. Tylko, zdaje się, nie mogłem swego śmiechu w żaden sposób zastosować do słów, które wymawiałem. Śmiałem się tam, gdzie akurat to było najmniej stosownem, a sytuacye rzeczywiście komiczne traktowałem seryo. Czułem, że mówię i ruszam się jak automat. To uderzyło Stacha — i właśnie kiedy chciałem jak obuchem ogłuszyć go tą niespodziewaną z moich ust wiadomością o niechybnej mojej śmierci, Stach, przyglądając mi się uważniej, zapytał:
— Co tobie? Co ci jest?
— Eh, nic — odpowiedziałem, ale znów trzeba było grać dalej. Nie, nie tak chciałem mu o tem powiedzieć.
Pot już mi spływał kroplami, a jednak jeszcze wszcząłem poprzednią błazeńską rozmowę. Znów zeszło z pół godziny.
Każdy nerw mi dygotał, a jednak upajałem się sam sobą: do artyzmu dochodziłem. Zawsze miałem ten pociąg do udawania i hecarstwa a teraz gorączka i groza położenia, podniecały mię jeszcze bardziej.
Wreszcie upatrzyłem chwilę. Uciszyliśmy się po trochu, jak to zwykle bywa, kiedy się już wyczerpuje przedmiot rozmowy i nic się niema więcej do powiedzenia.
Miałem już obmyśloną tę scenę do ostatecznych szczegółów. Pół leżąc, pół siedząc wśród poduszek, w pozie zupełnie niedbałej, przechyliłem w tył głowę, wpatrując się gdzieś w sufit, niby nie myśląc o niczem. Serce waliło mi jak młotem i czułem, że blednę. Swoją drogą niemiłosiernie dociągałem wszystko do końca. W lewej ręce trzymałem papierosa, coraz się nim zaciągając, a w prawej nożyk do papieru, którym bawiłem się niby machinalnie, kreśląc esy-floresy po kolanie.
Kostniałem z jakiegoś chłodu, owładającego mną coraz więcej.
Wreszcie nagle, tonem zupełnie obojętnym, jakbym mówił o rzeczy najzwyklejszej w świecie, naraz się odezwałem:
— Ale, ale... wiesz co? Łopacki mi powiedział, że i wiosny nie doczekam. Cóż ty na to? co?
Wypowiedziałem to wszystko, ale nie wytrzymałem do końca. Coś mię ścisnęło w gardle i zacząłem się trząść strasznie. I chociaż postanowiłem sobie nawet z ukosa nie patrzeć na niego w chwili, kiedy mu to powiem, — nie mogłem się dłużej pohamować.
Mętnym jakimś wzrokiem spojrzałem mu w twarz.
Pocisk był tak wielki, tak niespodziany, że nie mógł się nawet starać zapanować nad sobą.
Rzucił się gwałtownie i krzyknął prawie:
— Co? powiedział ci to?!
Owe to zanadto wyraźnem było. W jednej chwili zrozumiałem, że to prawda, że i jemu powiedział to samo Starzecki, kiedy dwa tygodnie temu wyszli razem.
Nie... nie mogłem już dłużej grać komedyi; przestałem być panem siebie. Nerwy zanadto już były wyprężone i musiała nastąpić ta gwałtowna reakcya.
Zacząłem łkać gwałtownie, strasznie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Dąbrowski.