Łaskawy opiekun czyli Bartłomiej Alfonsem/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Łaskawy opiekun czyli Bartłomiej Alfonsem
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŁASKAWY OPIEKUN
CZYLI
BARTŁOMIEJ ALFONSEM
I.

Lipiec uchodzi — na niebie sierpień, jako nowy następca, w nocy wyziera lękliwie, szpieguje swojego poprzednika i uśmiecha się czasami, ufny w przyszłe zwycięstwo. Lipiec odjeżdża coraz dalej, zostawiając po sobie kurz nieznośny na brukowanych ulicach; a jako zwolennik gnuśności i próżniactwa, bawi się pociesznemi wymysłami i, niby kuglarz jaki, przeprowadza tu i ówdzie sztywne postacie fanfaronów[1], odziane pstrokato, kuso, jaskrawo, jak bohaterowie jasełek. Lipiec w tej chwili odjeżdża na bardzo długo, a żegnając się ze szkolnym rokiem, przyśpiesza nareszcie dla wszystkich studentów i wielu profesorów niecierpliwie oczekiwane wakacje.
Spójrzcie tylko na ten dziedziniec: oto wybiegają uczniowie. Młodzi skaczą, uciekają do domów, nie oglądając się nawet na te siwe, posępne mury, które ustawicznie dumają. Starsi idą powolniej, ten żegna się z nauczycielami, ten stróżowi daje na piwo, ten znów na murze szkolnym rubaszny nakreśla epigramat[2]. A panowie profesorowie rozprawiają donośnie, częstują się tabaką i kroczą poważnie, choć niejeden z nich wyskoczyłby do domu rychlej, niż wszystkie żaki.
Na podwórzu szkolnem ruch ciągle się umniejsza i w otwartej izbie między pustemi ławkami widać brak jakiś, podobny do owego, który częstokroć na milczących półkach wypróżnionej bibljoteki postrzegać się daje.
Ale przeminą wakacje, przeminie wszystko, te zaś wyrazy, niby przykre, niby zastraszające, bardzo często jednakże stają się wielką, nawet z niczem nieporównaną dla nieszczęśliwych pociechą!
Już wesołych studentów tłumy rozsypały się po ulicach, dziedziniec szkolny pusty, mury głuche, w izbach okrawki papieru i pióra podeptane; jednem słowem, dokoła samotnie panuje milczenie. I tylko dwóch jeszcze uczniów wychodzi ze szkolnej bramy, jeden z wymuszoną ostrożnością niesie pięknie oprawną książkę, drugi zaś w oku, na czole i na ustach dźwiga niemały smutek. Obadwa idą śpiesznie, nic nie mówiąc do siebie, snać, że myślami utkwili gdzieś w przyszłości i nie marzą już o piłce, o dziecinnych zabawach, ale wyżej, dalej sięgają: może do wiejskiej swobody i rozgłośnego polowania.

∗             ∗

Otóż i niema lipca! Sierpień śmiało wystąpił na niebo, ale i ten niedobrego kuglarstwem się bawi nie pomału, albowiem znowu przesuwa po ulicach swoje wystrojone laleczki żeby zażywały przechadzki. Sierpień jest kuglarzem doskonałym, on usiadł sobie pomiędzy drobiazgami, jak chłopię swawolne, a strzygąc różnobarwne papierki, rozrzuca je dokoła i robią się z tego różnobarwne motyle. Sierpień jest uprzykrzony nawet, bo on jak włóczęga jaki drażni się z psami bez przestanku, tak, że aż wściekają się od złości.
Lecz nie uważajmy wszystkiego ze złej strony i pośpieszajmy na wieś, ażeby zobaczyć, jak też to ten gnuśny miesiąc wygląda, kiedy się do pracy zabiera.
I oto z jednej strony drogi rozpoczęto żniwo, a z drugiej za rzeczułką, pod lasem bieleją koszule wieśniaków i połyskują kosy; słychać tam kiedy niekiedy chrzęst osełek, i gwar głuchy, i śmiechy cokolwiek wyraźniejsze.
Żniwiarki nie są to takie bynajmniej, które z francuska rozmawiają w naszych idyllach, ani takie, które na cyprysach imiona kochanków ryją, gdyż właściwiej, jak mniemam, możnaby je za bachantki uważać. Mimo to jednak nie trudno jest napotkać pomiędzy niemi dziewki smagłe a hoże, co z czołem wypogodzonem, z piosnką w ustach rześko i wesoło pracują. Ale niedługo; niedługo ta sielska wesołość, która powinna być skarbem obywatela, zamienia się w milczące oburzenie, kiedy podchmielony ekonom sadzi przez rżyska na chudej szkapie i twardym batogiem kreśli w powietrzu hieroglif smutku zwierzęcego, hieroglif niesprawiedliwości oczywistej, gdyż pospolicie oddaje on wieśniakom to tylko, co sam niedawno od rozgniewanego dziedzica odebrał.
I, zważając wszystkie te rzeczy, trzeba koniecznie podziwiać mądrość całego układu, albowiem pokazuje się jawnie, iż jeden drugiego bije, drugi trzeciego także bije, wszyscy zaś nieustannie porządku i sprawiedliwości pilnują.

∗             ∗

Po obu stronach drogi szybko postępuje robota, kosiarze zdaleka ujrzeli ekonoma i cichość rozlała się naokoło. Po drodze z pośpiechem toczy się bryczka, a w niej jodzie dwóch owych uczniów, którzy ostatni wyszli z dziedzińca szkolnego, to jest — Edward Drążkowski, syn Jana Drążkowskiego, poczciwego naszego pułkownika, jak go rozumni sąsiedzi powszechnie nazywają wtedy, kiedy ta karykatura w przyległym pokoju gra w wista i wszystko słyszeć może, i Bartłomiej Socha, oddany pod opiekę JW. pułkownika wraz z uciułanym groszem dla tegoż wyrostka od zmarłego rodzica.
Edward, przez ciąg pobytu swojego w mieście, chodził do szkoły w pięknych sukniach i nosił zeszyty, ręką Bartłomieja pisane, odjeżdżając zaś, obwinął starannie wyzłacaną książkę, nagrodę pilności całorocznej, i ruszył coprędzej na wieś, żeby odebrać od ukochanego papy szczere uściski, a mianowicie piękną strzelbę, dawno przyobiecaną. Bartłomiej dużo pracował w szkołach, a do tego jeszcze zbywało mu częstokroć na możności zaspokojenia gwałtownych jego potrzeb i zabierało mu dosyć czasu wyręczanie Edwarda. Nic więc złoconego w nagrodę nie odebrał, żadnej nawet pochwały, odjeżdżając, nie słyszał, ale zato ten młody chłopiec uczuł przykrość i krzywdę, którą mu wyrządzono, a która niezawodnie obudzi w nim działalność duszy i stanie się najpiękniejszą nagrodą.
Opatrzność czuwa nad sierotami!

II.

Są cuda na niebie i na ziemi, o których ani śniło się naszym filozofom; a znajdują się jeszcze i takie rzeczy, które bywają starannie ukrywane, ażeby się o nich nawet nie przyśniło sąsiadom.
Pan pułkownik, jak się spodziewam, nie służąc w wojsku nigdy, o pułkownikostwie nie myślał, ale, że był kiedyś tam jakimś urzędnikiem magazynowym i miał dowcipnych dłużników, łatwo więc według stopnia oszacowany, tak szybko zaczął awansować, że wreszcie dał sobie słowo nikomu nie pożyczać pieniędzy, i dla tejto przyczyny do dziś dnia pozostał tylko pułkownikiem. Powierzchowność pana Drążkowskiego, zwłaszcza, kiedy tenże kontrakt jaki zawiera, nie jest bardzo obiecującą, przy otwieraniu jednakże szkatuły dają się spostrzegać na jego licach skryte jakieś pomysły i pewien rodzaj powolności, która nigdy biegłych strategików[3] nie odstępuje.
Pułkownik w towarzystwie kobiecem nadzwyczajnie rozprawia o posagach, a ubiera się powszechnie w szary surdut i żółtą kamizelkę, tudzież o sztywnych kołnierzach i o bawełnie do lewego ucha nigdy nie zapomina.
Pani Drążkowska, rozwiódłszy się z pierwszym mężem, zabrała z sobą córkę i, bawiąc czas niejaki w Warszawie, odrazu ułowiła naszego pułkownika. Osoba ta, mająca obecnie, Bogiem a prawdą, lat 40, uchodzi w teorjach za kobietę niepierwszej już młodości, ale bardzo miłą i dobrze wychowaną. Pani Drążkowska w samej rzeczy na swój wiek bardzo dobrze wygląda, zwłaszcza, kiedy parę godzin przed zwierciadłem posiedzi; ale nic zaniedbuje ona nigdy zamykać gotowalni, żeby czasem ciekawe oko nie wyśledziło przyczyny tego świeżego rumieńca, który ją tylko po umyciu odstępuje.
Pani pułkownikowa lubi bardzo często wspominać dwuznacznie o jednym nadzwyczaj oryginalnym hrabi, który za nic w świecie nie dałby dotknąć swojej suczki, gdyż ją nie do wyimainowania[4] sobie kochał. Ta suczka zaś, jak powiada pani Drążkowska, jest to jej ulubiona Delfinka, która żyje jeszcze do dzisiaj. Pułkownikowa bardzo zręcznie opowiada różne anegdoty o wyżej wzmiankowanym hrabi i kilka niezrozumiałych przypowieści o książętach Z***. Panna Helena, córka wielmożnej pułkownikowej z pierwszego małżeństwa, nietylko że jest ukształconą zupełnie przez mamę dobrodziejkę, ale dużo jeszcze winna sobie samej i wybornym towarzystwom, w jakich bez ustanku przebywa. Ona to zręcznie przypomina mamie o oryginalnym hrabi i o książętach Z*** tam, gdzie tej zaczepnej broni koniecznie użyć potrzeba. Umie jeszcze pułkownikówna przelęknąć się, gdy która z staropolskich gospodyń mówi o trzodzie chlewnej, albo gdy jaki nierozważny młodzieniec coś o małżeństwie napomknie.
Panna Helena do tego wszystkiego nie cierpi jeszcze nazwiska Drążkowskich i z tejto przyczyny wspólnie z matką obojętnie spogląda na Edwarda, który jest ulubieńcem pułkownika.
Delfinka, stara wyżlica, bardzo mało już jest do suki podobna, ale śpi wybornie, i śmiało zaręczyć mogę, że do żadnego oryginalnego hrabi bynajmniej nie należała.
O panu Edwardzie jużeśmy na początku dość obszernie wspomnieli, dodać tylko wypada, że pilność tego młodzieńca dopiero po przybyciu Bartłomiejka zaczęto w szkole wychwalać, dawniej bowiem panu Edwardowi, zapewne z przyczyny jego popędu do historji naturalnej, nadzwyczaj często wykładano o zwierzętach czworonożnych, o osłach.
Co się tyczy Bartłomieja Sochy, bardzo wiele już powiedziałem, bo chłopak ten, jako nierodowity szlachcic i nietytularna osoba, jakże może zajmować tyle miejsca, ile przedniejsze członki rodziny pułkownika? Zresztą, samo nawet pospolite nazwisko u większej liczby czytelników może dać niekorzystne o smaku autora wyobrażenie!
Kończę więc moje postrzeżenia nad domem państwa Drążkowskich, nie dodając wszakże żadnej wiadomości o służących, gdyż te wszystkie wyłącznie do samej pani należą; a tak jakoś dziwnie się zdarza, że każda z nich, z początku doskonała, za parę tygodni o ogromne kradzieże obwinioną bywa.
Należałoby jeszcze, jak mniemam, dołączyć tutaj słówek kilka o radczyni W..., najserdeczniejszej przyjaciółce pani pułkownikowej; kobieta ta, między nami mówiąc, rówieśnica JW. Drążkowskiej, w trudnej sztuce odmładzania się przewyższa przyjaciółkę. I stąd to właśnie wypływają ustawiczne pomiędzy niemi nieporozumienia, które pułkownikowa jak najusilniej maską przyjaźni niweczy, ażeby nie rozerwać stosunków z bogatą wdową, jako mogącą nierównie łatwiej uczęszczać do stolicy i modne stroje zakupować.

III.

W obszernej izbie jadalnej zasiedli wszyscy do stołu: pan pułkownik, pani pułkownikowa, panna pułkownikówna — i kupiec przejeżdżający, który kiedyś do współki z panem Drążkowskim należał, a teraz wspomina o tem z dumą, jakby jaki wojownik o przeminionych zwycięstwach. Dalej zaś, dalej od państwa, w miejscu, które jest wzrostem równe, a godnością niższe od innych, siedzi jeszcze panna służąca z turkusowemi kolczykami, z pasmem jedwabiu na szyi, ze szpilkami, wpiętemi w suknię, siedzi i milczy, je bardzo mało, maleńki palec wystawia, widać więc, że świeżo przyjęta, chce sobie zapewnić pewien rodzaj szacunku u całego dworu. Wszyscy zajęci są wieczerzą, cisza, słychać tylko szelest talerzy i szczekanie psów na podwórzu.
Wtem nagle zabrzmiały koła i zawołano w sieni: «Panicz z Warszawy przyjechał».
— Ciekawa jestem, co też radczyni pisała — rzekła panna Helena do pułkownikowej, lecz nie ruszyła się bynajmniej, ażeby powitać brata, który właśnie wchodził do izby.
Po chwilowym paroksyzmie solennych uścisków nastała znowu cisza, bo papa przeglądał nagrodę syna, a że nigdy nie używał innych książek nad kalendarze i regestra, wszyscy więc z obowiązku szanowali tę nadzwyczajną chwilę, chociaż nawet panna służąca uważała, że pułkownikowi z książką w ręku i z oczyma, w nią wlepionemi, jest bardzo nie do twarzy.
Tymczasem pani pułkownikowa i panna Helena, zajęte rozpakowywaniem sprawunków, nie zważały bynajmniej na nikogo, tylko rozrywały pieczątki różowych bilecików, zapytywały zkolei, czy radczyni jest zdrowa... czy nie mówiła, kiedy przyjedzie...
Kupiec milczący siedział, jak od początku wieczerzy, i łyżkę srebrną odniechcenia ważył na serdecznym palcu, bo zdumiał się nadzwyczaj, gdy student, który odebrał nagrodę, nie potrafił go uświadomić, jaka była cena pszenicy na ostatnim targu w Warszawie.
Po chwili pan Drążkowski położył książkę na stole, ziewnął, uściskał Edwarda i zadał mu pytanie: «Wiele kosztuje edukacja syna, kiedy dobry ojciec, przez lat 4 po sto dukatów corocznie na nią wydaje?» — a uśmiechnąwszy się, klepnął go po ramieniu i, patrząc na posępnego Bartłomiejka, rzekł łaskawie:
— No — cóż tam wacpan przywiozłeś mi ze szkoły?...
— Ja nic nie dostałem — odpowiedział zmieszany chłopiec i pocałował w rękę napuszonego pułkownika.
— No, no, no, nie wszyscy ludzie mają jednakowe zdolności... to nie twoja wina, mój Bartłomiejku; po większej części zdolności i skłonności odbieramy po rodzicach, a ty przy pracy i uwadze możesz być nawet bardzo dobrym oficjalistą. Jego ojciec — mówił dalej pułkownik, obracając się do kupca — służył u mnie za ekonoma przez lat 30; wprawdzie był to wielki leniuch i stary niedołęga, ale przynajmniej choć cokolwiekbądź robił i nic nic ukradł ze śpichrza.
Bartłomiej milczał ciągle, ścinał usta, chciał połknąć łzy, które mu takowe wspomnienie ojca wycisnęło, chciał nareszcie ukryć łzy, których już wstrzymać nie mógł, ale nielitościwy kupiec wlepił w niego swe oczy i powolnym a jednotonnym głosem tak przyświadczał pułkownikowi:
— Prawda jest, słuszna prawda, przy pracy i uwadze wszystko z siebie uczynić można... Wieluż to ja znam takich, mości dobrodzieju, co w młodości swojej zupełnie nic nie mieli i tylko z łaski żyli, a teraz co za domy, co za kapitały, co za spekulacje!...
— Wiemy o tem bardzo dobrze — rzekła z przekąsem pani pułkownikowa — ale krew, familja, stosunki.
— I obejście się nieznośne tych świeżo powstałych magnatów — dodała córka.
— Co tam za obejście się znowu? — zawołał pan Drążkowski. — Każdy się dobrze obejdzie z człowiekiem, który sobie zapewnił utrzymanie, a tem samem nie próżnował w młodości i nie siedział nikomu na karku.
I byłby jeszcze coś powiedział oburzony pułkownik, ale dostrzegł zbierające się chmury na licach swojej małżonki i złowróżbne milczenie łagodnej pasierbicy, która z udaną spokojnością przeglądała nagrodę Edwarda i, niby nie uważając na to, co między mamą i papą zachodziło, pieszczonym zapytała głosem:
— Panie Edwardzie, czy to jest dobre dzieło, czy tłumaczone z francuskiego, czy się wesoło kończy?...
— Nie wiem, bo my nie uczyliśmy się z tej książki, ja dopiero ją dziś dostałem — odpowiedział student, nie odrywając oka od dubeltówki, która na przeciwnej ścianie wisiała.
Niezadługo wszyscy wstali od stołu, pan Drążkowski wypytywał się syna, co tam słychać w Warszawie, Edward zaś opowiadał o szkołach, o uroczystości egzaminu, a wkońcu usiadł sobie w wygodnem krześle. Coraz mniej mówił, chrząknął kilka razy i zasnął.
W parę godzin potem wszyscy już spali we dworze; panna Helena, przypominając sobie wyrazy pułkownika, jednem uderzeniem szczypców złamała gasnącą świecę, a kupiec chrapał okropnie, trzymając rękę pod poduszką, gdzie był woreczek z pieniędzmi.

IV.

W domu pułkownikostwa cuda się dzieją od rana. Pani Drążkowska wstała o siódmej godzinie, wszystko w ruchu, wszystko w nieładzie, bo ma dzisiaj nowy ład powstać na jeden dzień, na jeden wieczór, na jedną tylko zabawę.
Hej, Jakóbie, do pani! Hej, Walenty, do pani! Maryno, Kunegundo, Joasiu, Franusiu, panna Helena woła! Wody, ognia, pieprzu, szpilek podwójnych, mydła, wódki kolońskiej, brzytew dla jegomośći!
I niosą wodę, ogień, pieprz, szpilki podwójne, i prowadzą pijanego kucharza, który utrzymuje, że wszystko trzeba robić na spirytusie, bo ogień zwyczajny nic nie wart.
A pani pułkownikowa gdzie się ruszy, wszędzie krzyk; co porwie, to jej się w ręku pali: słowem, pani, jak się należy.
Jegomość zaś siedzi w szlafroku, nie może się ubrać, chociaż już dawno nie śpi, bo wszystkich służących zajęto, wody nie zagrzano, brzytew niema i niema.
Jegomość siedzi na łóżku i mruczy w gniewie, to chce zadzwonić, ale dzwonek gdzieś zapodzieli, to chce zawołać, woła, ale jego głos jest głosem wołającego na puszczy. Aż tu za chwilę wszystko się uspokaja, nowy kucharz, dawno oczekiwany, zajeżdża, i zaciera ręce, i powiada, że to się wszystko zrobi, bo nie takie obiady bywały u pana marszałka, u którego on się wychował. Więc znowu krzyk na kucharza, co to on sobie myśli, wszak taki dobry marszałek jak pułkownik, a cóż dopiero pułkownik i dziedzic razem.
Potem cichość ponura, wszystko zrobione, wszystko przygotowane. Panna Helena stąpa leciuchno, przegląda się w wszystkich zwierciadłach i najtrudniejsze nuty na wierzch fortepianu układa, choć ich nie grała, jako żywo. Potem jeszcze łoskot, hałas, trzaski z biczów. Goście już jadą! Pułkownik postawił fajkę. Pułkownikowa wystrojona zabiera się przepraszać, że jeszcze jest w negliżu, a panna Helena, niby bardzo zajęta muzyką, niczego nie uważa.
— Nie, to nie goście! To ludzie nasi, to Jakób przywiózł muzykantów!
— A pocóż on tak trzaska z bicza, przecież nie z państwem jedzie!

V.

Wielkiem, strojnem, różnobarwnem półkolem rozsiedli się goście w salonie, a patrząc na ten krąg świetny, na tę rozmaitość postaci, śmiało wyrzecby można, że roztoczono w tej chwili olbrzymi wachlarz czarnoksięski.
Cisza, kilka zaledwie słówek bezsilnych, bezbarwnych, wyrwie się tu i owdzie, a potem spełznie w milczeniu. Pani pułkownikowej niema; ona wyszła na chwilę i pozostawiła męża, ażeby bawił gości.
Bawić gości! Te dwa wyrazy oznaczają całe życie, całą treść tłumnego zgromadzenia, które się ucztą nazywa. Lecz spojrzyjmy na pułkownika, on może nas zabawić! Jego kłopot w zadośćuczynieniu rozkazom żony, jego krzątanie się z myślami prawdziwie jest zabawne.
— Piękną dzisiaj mamy pogodę — wyrzekł nareszcie pan Drążkowski po dosyć długim namyśle, a te wyrazy jego, na początek rozmowy dawno patentowane, pobiegły dookoła jak owa mysz w bajce, która z roztrzaskających się gór olbrzymich nędzne życie poczęła.
— Nieoszacowana pogoda! — przyświadczył po chwili kupiec metalicznobrzęczącym głosem.
— Miła chwila — dodała pani radczyni. — Ładny, powabny czas — mówiła ona dalej — pasjami lubię tę zieloność; kolor zielony jest kolorem nadziei, kolorem życia mojego!
— I kolor czerwony jest także piękny — odezwał się pułkownik, otwierając co prędzej biurko i wyjmując czerwono oprawną książkę, nagrodę pilności całorocznej ukochanego synala.
— Kolor czerwony?... To parafjanizm...
— Nie, to nie parafjanizm, to inna jakaś książka, którą w nagrodę niepospolitych zdolności synowi mojemu ofiarowano. Widzicie państwo, zdolności i skłonności najczęściej pochodzą od rodziców...
— Mój papa to tak samo szacuje książkę Edwarda, jak jeden nadzwyczaj oryginalny hrabia szacował swoją pokojową wyżlicę, której za nicby w świecie nikomu nie oddał. Tę wyżlicę darował on potem mojej mamie... Delfinko! Delfinko, pójdźże, pokaż się przecie państwu — woła pieszczonym głosem naiwna panna Helena, a, spostrzegłszy przechodzącego ogrodnika, który już od samego rana musiał udawać lokaja, zapytała go dość łaskawie, gdzie jest ulubiona wyżlica.
— W kuchni leży pod piecem, tam, gdzie się od szczenięcia wychowała — odrzekł prostoduszny ogrodnik, a, nieuważając bynajmniej na pomieszanie panny pułkownikówny, nielitościwie wydał całe pochodzenie suki i z rubaszną lekkością wyszedł do drugiego pokoju.
— A więc kolor czerwony jest bardzo ładny! — pomyślał sobie stojący w kąciku opuszczony Bartłomiej, spojrzawszy na zarumienioną Helenę, która w milczeniu szczypała i gniotła rękawiczkę.

∗             ∗

Po chwili weszła pani Drążkowska, a niewiedząc bynajmniej, o czem dotychczas mówiono, oznajmiła wszystkim otwarcie, że pogoda sprzyja nam od dni kilku.
Wpadam na myśl, czy nie lepiej byłoby w progach naszych salonów zawieszać barometry, gdyż wtedy wszyscy przybywający jednem oka ruszeniem upewniliby się nawzajem o stanie temperatury i nie wprowadzili do rozmowy wzmianki o pogodzie. Potem pani pułkownikowa zaczęła nową anegdotę o bogatych książętach Z., ale, dla rozgłośnego śmiechu nie mogąc jej dokończyć, szepnęła coś radczyni pocichu i wezwała wszystkich do śniadania.

∗             ∗

Przy wykwintnie zastawionym stole zasiedli goście w porządku i chwilę było cicho, wkrótce zaś znowu rozruch, śmiechy i zamieszanie. Pani radczyni przez dwie godziny odstępowała pierwszego miejsca gospodyni domu, a pan kasjer z podsędkiem przez ciąg całego śniadania o toż samo się spierał. Anegdoty, facecje, przypowieści, niby humorystyczne motyle, unosiły się nad czepkami matron, nad sztywnemi czubami młodzieży, nad pieczonem prosięciem na zimno, i nad wielmożnym Drążkowskim.
Za parę godzin zastawiono znów obiad, w czasie którego z największą dokładnością powtórzyli wszyscy toż samo, o czem była mowa przy śniadaniu.

∗             ∗

Nareszcie ozwała się i kapela. Nie zaszkodzi bowiem polonez dla poważnych, a mazur, obertas i krakowiak dla żwawych chłopaków i dziewczyn. Ale u państwa Drążkowskich nic gminnego się nie pokaże; tam wyrwano fiołek i lilję białą, a wetknięto na to miejsce papierową girlandę[5], którą usłużni kupcy sprowadzili z Paryża.
Śmiesznie jest, a czasem przykro patrzeć na tych obłąkanych ludzi, co znacznemi pieniędzmi zakupują okrawki wstążek i papieru, które w obcym narodzie posklejali próżniacy w jakieś arlekińskie ubiorki. Wtem wybiła już ósma. Na podwórzu wicher, a w bawialnej izbie goście tańcowali kontredansa.
— Wiatr obalił jabłonkę!... zawołał któryś z mężczyzn, spoglądając przez okno.
— Aha, to ta jabłonka, którą od dwóch lat już podpieram... — wykrzyknął mniemany lokaj i, postawiwszy samowar na posadzce, wybiegł co prędzej do ogrodu.
— Głupiec, warjat, a nawet błazen — mruknął pod nosem pan pułkownik i ruszył ramionami.
Tymczasem goście, tańcząc, na nic nie uważali i otoczyli figurami samowar dokoła. A ponieważ przed chwilą na tem samem miejscu, gdzie on stanął, panna Helena tańcowała solo i nakształt kłębów dymu wywijała białą chustką, sprowadzoną z Paryża, nic przeto dziwnego, że małej tej zmiany nie dostrzegli teraz goście i spokojnie zupełnie krzyżowali się tu i owdzie obok samowara.

VI.

Nazajutrz po świetnym balu, znużone damy dopiero około 11-ej z południa raczyły się obudzić. Pułkownikówna, otworzywszy oczy, co prędzej pobiegła do zwierciadła, ażeby tam oczekiwać wyroku na humor całodzienny. Spostrzegłszy zaś, że nie jest ani bladą, ani też utrudzoną, rozprawiała dosyć łaskawie o zadziwiającym kształcie sukni pani radczyni i o pociesznych kokardach na czepku podsędkowej. Tymczasem pani domu przypominała służącym wczorajsze uchybienia i wyrzucała kucharzowi ogromne błędy, w zawiesistych sosach ukryte. Pan Drążkowski zaś, namówiony od ukochanej małżonki, a mianowicie łagodnej pasierbicy, zaczął myśleć z zapałem o poprawie losu swego Bartłomiejka, do czego jeszcze prócz kobiet zniewalało go także i owo grosiwo, które nieboszczyk Socha wraz z swoim synalem oddał mu w opiekę. Nagle, wpadłszy na myśl, wybiegł, jak bomba, na ganek obszernego domostwa i kazał sobie natychmiast przywołać Bartłomiejka.
— Słuchaj, chłopcze — mówił poważnie uspokojony nieco pułkownik — ty już nie jesteś dzieckiem, wszak masz lat 17-cie, powinieneś się wysługiwać. Oto widzisz, w twoim wieku mam kilku niezłych parobków, ale, ponieważ twój ojciec służył u mnie lat kilkadziesiąt, chciałbym więc także ciebie na porządnego wykierować człowieka.
— Bartłomiejku, zostaniesz przy mnie, pozwalam ci być pisarzem!... — tu pułkownik podparł się pod bok i spojrzał na wychowańca, który go w rękę pocałował.
— Bartłomiejku — mówił dalej łaskawy jego opiekun — dzień dzisiejszy niechaj będzie dniem pierwszym twojego obowiązku, ruszaj więc natychmiast do folwarku i dopilnuj mi tego koniecznie, ażeby ogrodnik za wszystkie wczorajsze swoje głupstwa plagami był ukarany!
— Łaskawy panie — odrzekł po chwili Bartłomiejek — mnie się wydaje, że ogrodnik niczemu nie jest winien.
— Nie winien! nie winien! — zawołał żywo rozgniewany pułkownik, stukając cybuchem — jakto nie winien?... Ja powiadam, moja żona powiada, i panna Helena nawet to samo utrzymuje, chociaż on jej kwiaty codziennie w oknach ustawia...
I wśród największej złości, zostawiwszy przelęknionego swojego pisarza, oddalił się do swojej izby, bo nie mógł sobie wytłumaczyć, jak można mówić prawdę i ujmować się za prostakiem, tem bardziej, że od tygodnia nikt we wsi nie był wybity i że jego Edward od najpierwszej młodości wszystkie swoje piastunki lubił targać za włosy.
Tymczasem w domu pułkownika powracał zwolna dawny porządek; pułkownikowa wraz z córką jeździła po zabawach i pisywała listy do ukochanej radczyni, Delfinka spała pod piecem, Edward strzelał i trąbił od rana do wieczora, a pułkownik chodził do stodół, do folwarku, lecz nigdy do ogrodu, bo, lubo nie rozumiał bynajmniej przyczyny własnego postępowania, wstydził się jednakże napotkać starego ogrodnika, który za swoje najlepsze chęci miał haniebną odebrać karę.
Tak to upływały lata w domu państwa Drążkowskich, a że pułkownik lubił często porządkować swoje rachunki, pamiętał więc dobrze o tem wszystkiem, co między nim a ojcem Bartłomiejka zaszło, nie przestając wspominać, że teraz ciężkie czasy, że utrzymanie jednej nawet osoby ogromną w prowadzeniu domu sprawia różnicę.

VII.

Jesień uchodzi. Zima przed okno pułkownika zajeżdża na wychudzonym koniu, z wiązką słomy pod pachą, z cepami w ręku i z poczerwieniałemi od mrozu licami. Pan Drążkowski z niejaką bojaźnią spogląda na to widmo, i siada przy kominku, i ściska w ręku klucze od wypróżniających się gumien.
Taż sama zima wpośród radosnych skoków przybliża się do modnej sypialni pani pułkownikowej, a wystrojona w dziwny arlekiński ubiorek, trzymając w jednem ręku maskę karnawałową, wybornie mami oczy chciwej zabaw matrony. Pani pułkownikowa, udając przelęknioną, przytula się w milczeniu do ukochanego małżonka, i pokazuje mu trwożliwie igrające zdaleka widmo, i kładzie wprawną rączkę do kieszeni swojego męża, niby że brzękiem pieniędzy usiłuje odstraszyć zimę wraz z karnawałem, wraz z wszystkiemi jej zabawami! Taż sama jeszcze zima puka rankiem do okien sypialnej izby Edwarda, i pokazuje mu zdaleka świeże ślady zajęcze, i rysuje na szybach to myśliwców, doganiających jelenia, to znów wśród połamanych gęstwin najeżonego dzika.
Nakoniec zima ta oczom uczciwego Bartłomiejka przedstawia się jako skąpiec, który nic nie dba o to, czy nieszczęśliwy wędrownik umiera z głodu i mrozu, bo serce jego chłodne, bo myśl jego troskliwa tylko wedle siebie ustawicznie się krząta.
I w istocie, cały horyzont, różnokształtnemi chmurami odziany, bladem światłem olśniony, tylko smętne, tylko ponure myśli potrafił mu nastręczać; słońce zaś, jak błysk gromnicy, wypłowiałym migało ogniem. Gdy tak sobie marzył Bartłomiej pisarz, pułkownik tymczasem nie przestał myśleć o jego przyszłości, a ilekroć razy zajrzał do szkatuły i dostrzegł depozyt[6] nieboszczyka Sochy, tem większym jeszcze ogniem podniecał swój zamiar i tem bardziej pragnął wyświadczyć przysługę wychowankowi. Zapomniał już tej urazy, którą wzniecił Bartłomiej, broniąc ogrodnika, a, znalazłszy jednego dnia sposobność do tego i postanowiwszy sobie stale przywieść do skutku swą wspaniałomyślność, przystąpił do Bartłomieja i rzekł głosem łagodnym:
— O czemże tak dumasz, mój ty Bartłomiejku?
— O niczem... tak sobie... — odpowiedział młodzieniec, podniósłszy się z krzesła na chwilę.
— Siadaj, siadaj... — wołał pan domu z uśmiechem zadowolenia. — W samej rzeczy, byłoby o czem myśleć, kochany Bartłomiejku... czasy ciężkie, grosz trudny, a na to, co posiadasz, nie można się opuszczać, bo jednak utrzymanie, i jadło, i suknie także coś kosztują...
— Rozumiem... — szepnął Bartłomiej, spojrzawszy na pułkownika i zasępił swe czoło.
Wtem, jak na nieszczęście, wbiegła panna Helena i przerwała głuche milczenie, zwracając rozmowę na to, czy nie możnaby dzisiaj pani radczyni odwiedzić.
— Dobrze, dobrze, ja sam pojadę z wami — rzekł pułkownik, lecz nikt w całem domostwie nie wiedział, z jakiej przyczyny pan Drążkowski był tak wesoły, a pan pisarz milczący.

VIII.

W kilka dni potem Bartłomiej się przechadzał koło stajen i stodół, pełniąc poruczony mu obowiązek, i gorzko sobie wzdychał, ilekroć razy przyszły mu na pamięć ostatnie do niego słowa pułkownika, to jest: że jadło i suknie także coś kosztują.
Właśnie marzył o tem, gdy pan Edward, trzasnąwszy mu nad uchem z bicza, zawołał śmiejąc się:
— Bartłomieju! Bartłomieju, ruszaj żywo do papy!
Przyzwyczajony do podobnych rozkazów, Bartłomiej szedł zwolna, bo gdzież on mógł przewidzieć, że pułkownik w tej chwali woła go dlatego, ażeby go obdarzył swojemi względami i wyświadczył mu dobro, które miało zapewnić całą jego przyszłość. Poprawiwszy więc ubrania, wszedł do pułkownika, który się naradzał z małżonką. Gdy jednakże wchodził już do pokoju pana swego, pułkownikowa wyszła drzwiami bocznemi, a opiekun wraz z wychowańcem pozostał sam na sam.
— Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem — wyrzekł po chwili pan Drążkowski, dając znak przybyłemu, ażeby usiadł niezwłocznie.
— Czy mam zapisać te wyrazy? — przerwał nagłe Bartłomiej i spróbował pióra na paznokciu, jako przyzwyczajony powyższe zdanie prawie we wszystkich listach pana Drążkowskiego spotykać.
— Możesz zapisać — odpowiedział pan domu — bo, lubo nie wiem wcale nazwiska autora, jestem jednakże pewny, że to mędrzec powiedział. Lecz pomińmy drobnostki, kochany Bartłomiejku, przywołałem cię bowiem z tej przyczyny, która nietylko ciebie, ale nawet cała twoją rodzinę powinna uszczęśliwić. Wychowańcze mój, wiesz o tem dobrze, że dałem ci naukę i wszelakie ciała wygody, chociaż szczupła suma, od twych rodziców przeznaczona, zupełnie na to nie wystarczyła...
Tu Bartłomiej uczuł się w przykrem położeniu, pułkownik zaś odkaszlnął i, zamykając biurko, tak dalej zaczął mówić:
— Pieniądze są niczem!... Miedź, srebro, złoto, nawet listy zastawne, nabyć można z łatwością, ale piękne imię i szlachectwo to są dopiero klejnoty!... Synu mój — rzekł opiekun, zapalając się niespodzianie — synu mój, ja wyszukałem w papierach twojego ojca, że cała rodzina Sochy szlachtą była oddawna!!
I spojrzał pułkownik w oczy wychowańcowi i schował kluczyk do kieszeni, dodając tragicznym głosem:
— Synu mój, ja wyszukałem w metryce twojego urodzenia, że cię nie Bartłomiejem, ale Alfonsem na pierwsze imię ochrzczono... Chodź więc w moje objęcia, uszczęśliwiony młodzieńcze, albowiem w dniu dzisiejszym nietylko odzyskałeś klejnot rodzinny, ale nabyłeś jeszcze niepospolitego imienia i znaczenia w świecie. Alfonsie, kwita z nami!...
— Barszcz z rurą już na stole! — zawołał stary ogrodnik, wszedłszy do gabinetu jegomości.
I za chwilę cała rodzina zasiadła do obiadu. Pułkownik oznajmił wszystkim o szczęściu pana Alfonsa, pułkownikowa była ucieszona wynalazkiem swojego męża, wszyscy zaś podziwiali dobroć i łaskę opiekuna.
— Bartł... Alfonsie! Pojedziemy z chartami po obiedzie — zawołał Edward Drążkowski, rzucając gałkę z chleba na zamyślonego młodzieńca.
— Oho! on nie ma czasu... — przerwał natychmiast pułkownik — on przecie nienapróżno porachował się dzisiaj ze mną... on zapewne już w tym tygodniu zechce nas wszystkich opuścić...
— Oj! dobroczyńca! — pomyślał sobie w duchu biedny Bartłomiej, i nazajutrz raniutko opuścił dom Drążkowskich, powtarzając: — «Opatrzność czuwa nad sierotami».
(1840)





  1. fanfaron (franc.), elegant, modniś, dandys.
  2. epigramat (gr.), napis, żartobliwy wierszyk na kogoś lub na coś.
  3. strategik (gr.), znawca sztuki wojennej.
  4. imainować (franc.), zwykle: imaginować sobie — wyobrażać sobie.
  5. girlanda (franc.), splot kwiatów i liści w formie rozwartego wieńca.
  6. depozyt (łac.), rzecz, oddana w przechowanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.