Ładowa pieczara/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładowa pieczara
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

ŁADOWA PIECZARA.
OBRAZEK WIEJSKI
przez
J. I. Kraszewskiego.
Amplius invenies in silvis, quam
in libris.
S. Bernardus.
WILNO.
Nakładem i Drukiem Józefa Zawadzkiego.
1852.


Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury prawem oznaczonéj liczby exemplarzy.
Wilno 14 Czerwca 1852 roku.
Cenzor, Paweł Kukolnik.
DO
Mego kochanego Brata
KAJETANA
KRASZEWSKIEGO
w Romanowie.

W  zamian za twoje pieśni, posyłam ci kochany Kajetanie, powiastkę na jaką mnie stało. Nie wiém jak się ona ludziom i tobie podoba, ale to pewna, że ten drobny dar ofiaruję ci braterskiém sercem, braterską dłonią. Przyjm go jako dowód szczérego przywiązania do ciebie.

Twój
9 Października 1851.

Hubin.

Józef.






Niedaleko Oleska, sławnego urodzeniem Jana trzeciego i Podkamienia, niemniéj głośnego cudownym obrazem, bliżéj jednak granicy, która nas od Galicyi przedziela, leży niewielka wioska zowiąca się Stare. W istocie jest to może jedna z najdawniejszych osad w téj okolicy częstémi najazdami Tatarów zniszczonéj, bo i dzieje wojenne XVI i XVII wieku wspominają o niéj kilka razy, i miejscowe ślady dowodzą, że nie od dziś skupili się tu ludzie do życia, pracy i cierpienia wspólnego. Ma ona wszystkie znamiona odwiecznego sioła: otoczona mogiłami w różnych kierunkach rozsypanémi pojedyńczo i gromadnie, na których już potężne drzewa porosły; wśród zarośli i błot, ma zapadłe, ale jeszcze dobrze widoczne horodyszcze, gdzie i dziś dobywają czasem kamienne siekiery i spisy; a nazwania uroczysk tutejszych wieją wspomnieniami odległéj przeszłości. Tak w lasach wyniosłość jedna zowie się Ładowym gajem, inna Lelową kontyną; dolina nie opodal od wioski nosi miano Wiecowego dębu; w gajach też, które grunta wsi okalają sznurem gęsto zarosłych dębów, klonów, lip i brzeziny, rozrzuconych w części po wzgórzach, w części na równinach, są ślady pieczar ręką ludzką wyżłobionych i niezmiernie daleko rozciągających się, są reszty odarnionych usypów jakichś i omszonémi kamieniami wysłane smętarze. Sami mieszkańcy osady różnią się wielce, nawet od najbliższych swoich sąsiadów, tém zwłaszcza, że się u nich zachowały zapomniane gdzieindziéj zwyczaje, podania i obrzędy dla nas już niepojęte, ze czcią i troskliwością szczególną z pokolenia w pokolenie przekazywane. W twarzach wieśniaków ze Starego maluje się jakaś powaga smętna, którą przyjęta puścizna przeszłości, na lice żywych pokoleń przelewa: jakieś uczucie godności własnéj, gdzieindziéj przytłumione, tu wybitne; rzekłbyś, tajemnicza jakaś wiedza o przebytych losach świetniejszych, o zagasłych w zamierzchłych już dla wszystkich dziejach, dniach blasku, o których złota nić podania przelała cóś wnukom na pociechę w niedoli i upadku. Nikt się tu przecie nie pochwali z niczém, owszem skarb swój cenny, ukrywa w głębi duszy, ale radość posiadania go, tryska z oczów, oblewa czoła poczciwą jakąś dumą spokojną.
Strój tutaj ten sam co na sąsiednim Wołyniu i Rusi poblizkiéj, niczém się wybitném nie różni, krom może użyciem czerwonych obszéwek, pasów, i ozdób staléj tu i wyłączniéj noszonych, a surowszym krojem, do którego się nic świéższego, nic nowego wymysłu nie domięsza. Mężczyźni nie kupują po miasteczkach nic gotowego i na tandet sporządzonego, nie przywołują wędrownych krawców, by im szyli misterniejsze świty nakształt kapot mieszczańskich; w kilku rodzinach od pradziadów utrzymuje się krawiectwo dziedzicznie, a szycie i wdziewanie nowéj siermięgi dopełnia się z pewnémi tajemniczémi obrzędami. Kobiéty nawet na dnie powszednie nie pozwalają sobie chustek i kryją głowę pod starodawną namiotką ściśle twarz opasującą, któréj zarzucenie, długość końców, wzorzyste szycia i najmniejsze ozdoby mają jakieś znaczenie i formę odrębną, niezmienną. Słowem, zachowała się tu więcéj niż wszędzie, cześć dla przeszłości, znać ją w obyczajach nawet, znać w spełnianiu najcięższych obowiązków, od których nikt się wyłamać nie może; a komu one za straszne, ten się wynosi i wygania na zawsze; bo inaczéj wolen od nich być nie może. Rzadkie są jednak przykłady dobrowolnego wygnania.
Gdzieindziéj duch dawnéj gminy słowiańskiéj zupełnie już zwietrzał i uleciał; gromada choć się jeszcze mianuje wielkim człowiekiem wedle znanego przysłowia Rusi, nie poczuwa się do spójni braterskiéj i nierozerwanego związku; tu z zadziwieniem trwa jak za starych wieków, i wszędzie się czuć daje, przy każdéj pojedyńczego człowieka czynności. Znaczenie starców większe jest niż gdzieindzéj, uchwała ich nie znajduje oporu u gromady, a wola spełnia się w cichości ze ślepém posłuszeństwem. Ten, od którego mam następującą powieść, postrzegał także, iż w Starém od niepamiętnych zapewne czasów istniejąca, trwała pogańska jeszcze może jakaś instytucya, w skutek któréj był zawsze we wsi jeden głową i naczelnikiem gromady. Szanowano go jak urzędnika, niemal jak kapłana; a z kilku o których się domyślano, że takimi starszymi byli, choć często z najuboższych pochodzili rodzin, żadnemu nie zbywało na osobistych przymiotach, które ten wybór (jeśli jaki był) zupełnie usprawiedliwić mogły. Urząd to nie był jawny, głowa gminy bowiem niczém się nie odznaczał od braci, spełniał owszem wszystkie obowiązki względem dworu i kraju na równi z innémi, nie okazywano mu widocznie żadnéj czci szczególnéj, jednakże w każdéj ważniejszéj sprawie ogół obchodzącéj, biegli tajemniczo do niego i nic się bezeń nie stało. Zapytany, nikt się nie przyznał, żeby miał obowiązek jakiś do starszego się odwoływać, widoczném jednak było dla pilniejszego oka, iż gmina czekała jego rozkazów. Kiedy go przypadkiem w chacie nie było, zwlekano różnémi sposobami, dopóki nie powrócił, choć nikt nie mówił o téj władzy, którą nad sobą uznawał. Usilniéj badani mieszkańcy Starego, wypierali się przed obcémi i narad i zwierzchnika swego. — Ot, zwyczajnie, mówili, poradziémy się czasem siwych, bo to u nich taki przecie z wielu lat przebytych, coś pozostać musiało, wiedząć oni jak się co poczyna i jak się kończy, przeżyli wiele.
Potém cichaczem o zmroku schodzili się starcy do naczelnika, gdy powrócił, i nazajutrz gromada jednozgodnie już wiedziała co począć, a nikt ani na żart nie sprzeciwiał się postanowieniu ogólnemu.
Szczególnym trafem wieś, o któréj mowa, od lat niepamiętnych zostawała w imieniu Stareńskich, którzy widocznie od niéj nazwisko swoje wziąść musieli. Gdybyśmy z dawnemi heraldykami naszemi przypuścić mogli, że są charaktery odróżniające całe rody ślacheckie, (bo to była wiara kilku wieków u nas, że rodem kurki czubate), Stareńscy doskonaleby to założenie poparli. Z ojca w syna, byli to ludzie bardzo do siebie podobni naturą: spokojni, poczciwi, łagodni, nie pragnący wiele, a wszyscy myśliwi namiętni. Dziwnym losów wypadkiem, w przeciągu lat trzechset żaden Stareński więcéj nie miał nad jednego syna, i z kolei tak syn po ojcu spokojnie wioskę dziedziczył. To także dziwne, że żaden z nich, pomimo że się poświęcali z innemi razem służąc krajowi życiem i mieniem ochotnie, nie stracił ojcowizny, ani jéj nawet nadwerężył, choć się prawda nic też i dorobić nie mogli. Stare trwało w ich rękach nieodłużone, niepodzielone, w dawnych swoich granicach, zdając się urągać sąsiednim majętnościom, które co lat kilka szły na sprzedaj, kawałkowały się, mieniały panów i przechodziły z rąk do rąk. Stareńscy trochę tém byli dumni, a może ten rodzaj dumy zbawiennie na nich działał, wzbudzając przywiązanie do starego gniazda i wlewając zawcześnie przekonanie o potrzebie, o konieczności zachowania spadku całym i nienaruszonym. Nigdy też żadnemu z nich na myśl nawet nie przyszło, żeby mógł wioskę sprzedać, tak się im zdawało niepodobném, by je kto inny posiadł: i gotowi byli do największych ofiar, byle nie ruszać się z siedziby uświęconéj poczciwym żywotem pradziadów, usłanéj ich kośćmi, polanéj krwawym ich potem. Wieki posiadania zadzierzgnęły silnie węzeł serdeczny między rodziną panów a włościanami. Stareńscy byli łagodni i poczciwi, lud też ich otaczał poszanowaniem, miłością i uważał za starszą bracią tylko. Od niepamiętnych czasów żaden z wieśniaków woli się ich nie sprzeciwił, prawda, że i oni nic nigdy nie żądali nad słuszną należność ograniczoną jeszcze wyrozumiałémi względy na stan, położenie i okoliczności. Często bardzo lata głodu i nieurodzaju na Wołyniu, tu się czuć nie dawały; Pan miał sobie za obowiązek ratować wioskę, wioska byle się obejrzała, że panu nie dostawało, wysyłała zaraz do dworu z ofiarą chętną, serdeczną i tak usilną, że się od niéj nie sposób było wymówić.

Ten stosunek na wzajemném przywiązaniu ugruntowany, dawał się czuć we wszystkiém; robót gospodarskich nikt prawie nie doglądał ze dworu, bo sami starsi gospodarze mieli oko na młodszych i nie dozwalali im się opuszczać; nie wiele nawet rozporządzać było potrzeba, bo w gorącéj porze co żyło roiło się do roboty ochoczo, żywo, gromadnie, nie pilnując dni i godzin, byle co rychléj panu zrobić co potrzeba i uspokoić go.
Ciche, jednostajne, spokojne, szczęśliwe powiem prawie, wiodło się tu życie; nigdy go nie zasmuciła zbrodnia, występek, niechęć, gniew i walki, których tak wszędzie po świecie pełno. Oko wszystkich pilnowało każdego, a każdy też czując na sobie obowiązek przedstawienia ogółu w jak największym blasku, strzegł w sobie cząstki poważanéj całości. Bóg dał temu ludowi panów, co go i cenić umieli i sercem przylgnęli do niego.
W ostatnich czasach, gdy się powieść nasza zaczyna, Stare wyglądało na to, czém w istocie było, na dawną a szczęśliwą osadę; piérwszy rzut oka przekonywał o jéj zamożności, o dobrym bycie wszystkich, a widok téj wioski okrytéj zielenią, gajami i sadami, schludnéj, zabudowanéj porządnie, wzbudzał mimowolnie ciekawość i zajęcie; wyrywał westchnienia nie jednego wędrowca zabłąkanego w ten ustronny kątek.
Wieś leżała po dwu stronach dość głębokiego parowu, którym toczyła się droga; rozsypana była po wzgórzach, a tak osłoniona gęstémi drzewy, że ledwie gdzieniegdzie ujrzałeś róg stodółki, białą ścianę chaty, wysoki żóraw studni, lub żółtą czapkę małéj stértki w toku wieśniaka.
Ścieżki malownicze, kręte, na tle zieleńszém migające gliniastémi barwami, wiły się ku górze w różnych kierunkach, gdzieniegdzie obwarowane poręczem, lub wysłane schodkowanémi złomami wapieńca. W jednéj stronie wsi na pagórku, ciemnych lip koło na wyżynie, domyślać się kazało dworu, w drugiéj błyszczał niewielki kościołek podparty szkarpami napół z cegły, wpół z kamienia wzniesiony, a widocznie bardzo stary. Oślepłe dziś strzelnice, wązkie okna, śpiczasty dach i wieżyca nie bielona, uderzały fizjognomją czasów odległych. Stał on na wzgórzu oberwaném i przeglądał się w źwierciedle dużego stawu, którego nieregularne kształty i kapryśne wygięcia, podobnym czyniły do wielkiéj rzeki. Nieopodal zaraz szumiał młyn czarny, osiadły na wyjedzonych od wody palach, o jedném kółku, ale niedźwiadek mruczący ciągle, od wylewów wiosennych, do późnéj jesieni, mruczący przez zimę całą, którego woda ani podtopić nie mogła, ani mu też jéj kiedy zabrakło.
Dwór stał otoczony wałami i choć nie miał już najmniejszego do zamku podobieństwa, lud go nazywał zamczyskiem po staremu, lub horodkiem jak przed wieki. Stare lipy rozrosłe po zielonych usypach, wiankiem okalały domostwo nizkie, szérokie, z piętrowym dachem i dwóma gankami; obok niego była kuchnia po staroświecku jeszcze sklepiona z olbrzymim przysadzistym kominem, oficyny i skarbczyk, zapewne pozostałość z owego mystycznego zamku, bo i kształt jego i położenie wydawało, że był dawniéj narożnym bastjonem. Pół okrągły z maleńkiémi strzelnicami w wyższéj swéj części, ciemnéj od dołu i jednémi tylko opatrzony drzwiami, dzielił się na trzy izby sklepione, z których górna służyła na skład sprzętów, dolna za wnijście do lochu i na piętro, a ostatnia była po prostu piwnicą. Śpiczasty dach gontowy mocno już podziurawiony, okrywał jeszcze jak mógł silne sklepienie, które nie wiele dbało, że mu czasem dészcz dokuczał. Na samym wierzchołku chorągiewka herbowna Stareńskich, choć zerdzawiała, powiewała jeszcze czasami, gdy silniejszy wiatr ją obudził.
Naprzeciwko samego dworu, w próżni między dwóma końcami wału, był także ślad grubego muru, zapewne staréj bramy zamkowéj, lecz zamiast mostu zwodzonego, na fossie już usypana grobla wiodła ku górze. Woda, widać dawniéj z niedalekiego przyprowadzona stawu, teraz zupełnie była wyschła i prócz kilku głębszych kałuż deszczem podsycanych, wszędzie zielona murawa uściełała przekop, tu i ówdzie gęstémi krzakami łozy porosły. Stary dworzec był jak wiele innych naszych domów starych, wpół murowany, na pół drewniany, krzepki jeszcze i trzymający się prosto, mimo lat które pamiętał — były w nim i owe sieni ogromne dla czeladzi przyjezdnéj i komnatki nie wielkie dla gospodarzy i alkowy i bokówki i zakomórki różne i kapliczka nawet do jednego końca od ogrodu przylepiona za któregoś Stareńskiego, co paraliżem tknięty, do kościołka na mszę świętą dojść ni dojechać nie mógł.
Na wałach z téj strony ku stawowi rozciągał się obszerny ogród na kondygnacye założony, i sad wzrosły bujnie, ale cały z drzew zbyt już postarzałych. Widoków było mało, ale też w owe czasy myśmy widoków z domu nie potrzebowali; napatrzył się dość świata człowiek wycierając go z szablą w ręku, a gdy do siebie powrócił, to mu miléj było w zielonéj zaciszy ukrytemu odpocząć. Dziś wcale inaczéj: — patrzémy daleko w boży świat, patrzémy próżnując z założonémi rękoma w siną dal, jak gdybyśmy chcieli żeby z niéj do nas co przyleciało, i lubiémy widoki z okna, bo się po nie daléj nie pokwapim sami — musim je sobie do izby sprowadzić. W jedną tylko stronę między drzewa, oko wybiegnąć mogło — a tu widać było gumna, stodoły, spichlerze i zabudowania gospodarskie. Dziedziczna izba gospodarska, którą zajmowali jeden po drugim Stareńscy, wychodziła właśnie jedyném oknem swém w ulicę wiodącą na toki.
Takim był dwór, taką wieś była, ale jéj jeszcze nie znacie, boście ją widzieli jakby we mgle i zdala rozwieszoną na pagórkach, i okrytą drzewami. Cudneż to było sioło! jakie Bóg tylko posiał po Wołyniu i to nie wszędzie. Innym braknie lub wody, lub lasu, lub ziemi dostatku, że się u drugich zapożyczać i kłaniać muszą sąsiadom; tu wszystkiego w bród było, bo i paliwa i budulca, i wody czystéj a zdrowéj dla ludzi i chudoby, i urodzajnéj, czarnéj, poczciwéj ziemi szmat taki, że jéj obrobić nie było podobna; a jakby na świadectwo żyzności, rodziły się po miedzach i pod płotami bodiaki w chłopa, rzekłbyś owe kaktusy kolczaste, które oglądałeś może na malowanych krajobrazach Algeru i Sycylji. W sadach grusz i śliw jak w lesie, a i las miał też owoce swoje i gdy przyszła Boża wiosna, to od czereśni zakwitłych jakby go mąką posypał; a w Czerwcu potém jagód było dla ludzi, dla ptaków i dla robaków nieprzejedzonych. A bór też to kochany! czego w nim brakło? Jakby go malarz sadził, jakby Bóg nim stracony raj chciał przypomnieć; dęby odwieczne pogarbione i połamane, jak dziadowie, brzozy powyginane gdyby dziewczęta w tańcu, i przysadziste, poważne, wonne lipy i graby z gładką korą a gęstym przepysznéj zieleni wieńcem, i osiki wysokie a wyprostowane w popielatych sukienkach, miejscami nawet przybłąkana z daleka jakby z musu rosła daleko od swych towarzyszek sosna, zimą i latem strojna jak na wesele. Miedzy tą starszyzną leśną, co pokaleczonych czereśni, co krzywych jabłoni i grusz, a dołem ile prześlicznéj niepoliczonéj drobnoty! króluje tu głóg, tarnina, orzech, trzmielina, kaliny i jarzęby, a niżéj jeszcze kwiecia jak na ołtarzu na Zielną. I jakie tam kwiaty! nie mają takich pańskie ogrody pyszniące się zagranicznémi przybyszami — lecz któż bogactwo ich i rozmaitość wyliczy! wszedłszy w gaje już się nie chce wychodzić, taki tu jakiś szmer do serca przemawiający, taki chłód ożywny, taka woń rajska, tak oko lubuje się w obrazie Bożéj ręki nieskończonym rozmaitością, choć na wejrzenie jedną szatą okrytym.
Gdzieniegdzie zielone pod dębami rozściełające się łąki, wśród których u pni spruchniałych bujają młode odrośle dopominając się o swoją dawniéj ziemię; to znów gęszcz nieprzejrzana, w któréj ciemniach tajemniczych gubi się ciekawe oko; daléj parów, a na jego ścianach wieńcami zwieszone chmiele i wonne białe powojki — to góry różnych kształtów piętrzą się nad głową, i rozstępują nagle pod nogami poszarpane przez potoki odsłaniające rozpadliny. Idziesz zamyślony, zapatrzony, tęskny a szczęśliwy, a gdy rozsuną się przed tobą drzewa i światło słoneczne buchnie ci w twarz, a żar dzienny obleje twe ciało, to się obejrzysz za lasem jak za domem i potęsknisz za nim, a pola wydadzą ci się smutne i nagie.
Lasy są jak marzenie i poezja ziemi, role czarne jak rzeczywistość naga i smutna.
Stare, było tak piękne, jak rzadko wieś która, i właśnie taki je gaj prawie ze wszech stron otaczał, po nad granicami rozłożywszy się na straży.
Jak to u nas najczęściéj, nie w pośrodku ale ku jednemu bokowi bliżéj granicy swéj, rozłożona była osada, a wioska łączyła się ogródkami z lasem co ją opasywał i od sąsiada oddzielał.
W tém spokojném ustroniu, które na szczęście jego może, nie przerzynał żaden gościniec większy, żadna droga handlowa, wrzawę i żywot miejski niosąca, a z tym żywotem zepsucie — kilka pokoleń wieśniaczych i kilka pokoleń dziedziców, przemarzyli i przepracowali długie lata w niezamąconém szczęściu i pokoju, na jednym smętarzu kładnąc się na wiekuisty spoczynek, przykryci jednémi kamieniami, na których siadali za życia obok siebie. I darń równie zielona i bujna wieńczyła mogiły panów i wieśniaków rzędem sypane przy sobie.
Dom państwa Stareńskich miał naówczas głową swą pana Joachima, już nie piérwszéj młodości człowieka, który przeciwko zwyczajowi swych przodków, jakoś leniwo brał się do ożenienia. Prapradziad, pradziad, dziad i ojciec, wszyscy w dwódziestym szóstym roku życia poczuli wolę Bożą i postarali się o poczciwe połowice; panu Joachimowi jakoś od dnia do dnia trudniéj było o postanowienie.
Wziął on w spadku po ojcu zamiłowanie myślistwa nadzwyczajne, do którego że od dziecka się wdrażał, tak wreszcie opętał go ten nałóg, że o niczém inném nie myślał, do niczego innego już czasu nie miał tylko do polowania. Odumarli go młodym bardzo rodzice, kiedy ze szkół zaledwie wychodził; zostawiony sam sobie, bo opiekun poczciwy człowiek ale pospolity, o nic się nie troszczył, tylko ażeby jego pupill majątku nie stracił — oddał się pan Joachim namiętnie łowom, do których wszelki przybór, zapasy i ułatwienia znalazł w domu. Gniazdo gończych, chartów i wyżłów najsławniejsze było w Starém i najtroskliwiéj utrzymywane od niepamiętnych czasów; konie miał w stadzie prześliczne i wyborne, strzelb nie brakło na ścianie, a ludzie dworscy zachęcali do łowów, bo sami lubili je nałogowo, nawykłszy do nich za starego pana.
Tak pan Joachim przepolował dobrych lat kilka, ledwie się rzadko za dom ruszając i to chyba z musu, a gdy mu przyszło tydzień jaki przebyć niesłysząc gonu swych piesków i nieodetchnąwszy wolném lasów i łąk powietrzem, to żółkł, nudził się, chorował i ziewał, a tak potém śpieszył do Starego, że nieraz konie poochwacał. Nazajutrz rano odzywała się trąbka w ostępie i cały już Boży dzień zszedł ze strzelbą na ramieniu. Tém życiem strzeleckiém wyrobił on w sobie siły i zdrowie, ale ogorzał i zdziczał; już go codzień więcéj towarzystwo sąsiadów mięszało, a choć gości u siebie rad przyjmował, nieraz ziewnął w rękaw nim się ich pozbył, jeśli z niémi polować nie mógł. Sama postawa pana Joachima okazywała wieśniaka do zbytku zadomowionego, nie dbał bowiem o strój wcale i nie brzydką twarz opalił na cygańską, a że mu włosy nieraz zawadziły w lesie, strzygł je króciuteńko, żadnego wykwintu około siebie potrzeby nie czuł, w sposobie życia i ubiorze najprostszym się obchodząc i wyglądał całkiem na leśnika. Ale pod niepozorną szorstką powierzchownością, biło serce poczciwe, litośne, gorące, w którém głębokie uczucie dojrzewało nie wylewając się na zewnątrz, i małomówny a skromny, nie był tak ograniczonym jak się wydawał. Obcowanie z prostym ludem upoetyzowało wyobraźnię jego, napełniło głowę mnóstwem tradycyjnych wiadomości, zdrowémi zasady świata kmiecego, zasiało rolę żyzną jego umysłu, pracującego w ciszy i skupieniu wewnętrzném. Tak doszedł sobie lat trzydziestu i ani mu się zamarzyło o ożenieniu; gdy jednego poranka jesieni, ujrzał w zamku zebraną gromadę swojéj wioski, któréj kilku siwowłosych gospodarzy przewodniczyło. Zdziwiony ich przybyciem, pośpieszył ku nim z niejakim niepokojem nawet, bo szukał po głowie coby im braknąć mogło, czegoby żądali, wyrzucając już sobie że się tego sam wprzódy niedomyślił. Gromada stała w ganku (niebardzo licznie jakoś zebrana), niemniéj zakłopotana od pana Joachima, wszyscy spoglądali po sobie jakby radząc się, jeden popychał drugiego łokciem naprzód, skrobali się po głowach; widać było że to z czém przyszli nie łatwo im szło wypowiedzieć.
— A! coż mi to powiecie? co chcecie moi kochani? — spytał żywo dziedzic przybliżając się do kupki wieśniaków.
Milczeniem i ukłonem odpowiedzieli mu tylko.
— No, mówcie proszę, bo mi tęskno i tak na sercu, że ot czegoś sam się wprzódy dla was niedomyśliłem, aż mnie prosić musicie.
Znowu pokłonili się starsi, zdawali zachęcać wzajemnie by przemówił który, ale zamilkli; pan Joachim wielkiemi na nich patrząc oczyma:
— Ale coż u Boga tak strasznego, że mi i mówić nie śmiecie, — rzekł coraz bardziéj niespokojny — może krzywda jaka? zmiłujcie się, śmiało, otwarcie mi mówcie.
— A! chowaj Boże! — ozwał się jeden z ludzi — i urwał. Znowu milczenie, szepty tylko i nikt nie śmiał wystąpić.
Stał na przedzie sędziwy Iwan Hołowaty, do niego więc przystąpił pan Joachim.
— Mój Iwanie, — rzekł — bądźże śmielszy od innych; wiecie że ze mną wszystko mówić i co chcecie zrobić możecie, do czegoż ta nieśmiałość. Mówcie, proszę was.
— Mówciebo wy Iwanie, — dodał sąsiad.
— A czemużto wy nie chcecie? — odparł stary.
Poskrobali się w głowę, czapki dusili w rękach, ani się słowa z nich dopytać. Nareście Fedko Gruzda wymówniejszy i śmielszy od innych, widząc że te ceregiele niecierpliwią pana, wysunął się przed drugich, i tak rzecz zagaił kłaniając mu się do kolan.
— Kochany panie, nie uważajcie... my tu nie przyszli z żadną skargą ani z żalem, chwalić Boga mamy zadość wszystkiego, a za ciebie jak za rodziców twoich żadnéj krzywdy. Ot przyśliśmy tak, jakby to powiedzieć (tu się zaciął mówca) do serca pańskiego — dodał po chwili.
— A czegoż to żądacie moi mili, od tego serca? — zapytał zdziwiony pan Joachim.
— Kiedy nie nad nami, to nad naszemi dziećmi niechajby się ulitowało.
— Fedku, ja ciebie nie rozumiem.
— Możem źle powiedział, ale pozwólcie to ja się jakoś roztłumaczę. Dobrze nam było z twojemi dziadami i rodzicami paneńku, niech Bóg duszom ich świeci, dobrze nam z tobą, a mamyż my albo dzieci nasze, pójść na poniewierkę w obce ręce jak drudzy...
— A jakżeby to być mogło! — ofuknął się pan Joachim.
— Jednakże to być musi, kiedy się nad nami nieulitujecie, — rzekł Fedko powoli coraz śmieléj. — Czasby wam, powiedziawszy prawdę ożenić się; ot z czém my przyszliśmy paneńku.
Pan Joachim się uśmiechnął, słodko spójrzał po gromadzie, która mu potakiwała jeśli nie słowy to twarzami i oczyma, i tak dalej ciągnął:
— Tak, tak, z témto my przyszliśmy, niemało razy myślelim o tém i szeptali miedzy sobą, ale do pana przystąpić, a jeszcze z taką prośbą nie raźno; a tu i czas upływa i roczki idą jedne po drugich, a panisko nasze o tém nie duma, potrzeba było nam tę piosnkę zaśpiewać nareście. Jak się tak postarzejecie, to się wam późniéj już żenić nie zechce, a któż nam będzie panował? My chcemy wyhować sobie nowego pana, jakeśmy ciebie wyhodowali; o! to nic nie pomoże.
Pan Joachim dziwnie jakoś, choć dobrze to przyjął od swoich ludzi, uczuł że mu przypomniano obowiązek; pomyślał że mu to serce pierwsze powinno było oznajmić, a to dotąd nie zadrżało dla nikogo; zafrasował się nieco i łagodnie tylko na pokrycie swego kłopotu się uśmiechnął.
— Zapewne, zapewne, — rzekł po chwilce, macie słuszność, jużby to i czas mnie było.
— A jakże nie, świętéj pamięci dziad wasz i ojciec pożenili się zarania, a nieżałowali tego, dorzucił Fedko, i wamby się już nie opóźniać, dohodujecie się pociechy z dziatek, ot i we dworze będzie nam weseléj, i taki nas zostawicie w poczciwe ręce.
— Dziękuję wam, dziękuję, — odrzekł pan Joachim — dobra rada, niéma co mówić, alem ja jeszcze nic nienapatrzył.
— Boście i nie patrzyli paneńku, — odparł z ukłonem i uśmiechem poufałym Fedko — jeno tylko zechciejcie poszukać, a znajdziecie.
— Ale, uśmiechając się rzekł pan Joachim, — o ile ja wiém to tu nawet w okolicy nikogo nie widać.
— O! jakto kochany panie, znajdzie się! znajdzie! daleko po żonę jezdzić nie warto, — sentencjonalnie odezwał się Gruzda — ale i po bliżu nie bez tego żeby nie było.
— Ja niko nieznam.
Gospodarze mrugnęli po sobie, widać się już byli i o tém naradzili, a Fedko ośmielony znowu przystąpił z ukłonem.
— A panienka z Sasowa! — rzekł wpatrując się w oczy swojemu paniczowi, bo tak go wszyscy dotąd nazywali.
— Ja jéj nie znam, nie wiém czym ją widział nawet.
— Śliczna panienka — podchwycił szybko Fedko, — nie ma co mówić, hoża, zdrowa, wesoła, i gospodyni jak matka, a takito domowéj, wiejskiéj hodowli, proszę pana, nie z miasta, a ród poczciwy, pracowity.
— Gwałtembo mnie swatacie widzę! — zaśmiał się pan Joachim zafrasowany.
— Chowaj Boże, chowaj Boże gwałtu! z dobrą radą, z dobrém sercem przyszliśmy, ot i po wszystkiém.
— Ja też radę przyjmuję do serca także i dziękuję wam za nią od niego — odezwał się pan — ale to trzeba pomyśleć, oporządzić się, a chcąc co zrobić, to i grosza nagotować wcześnie, lata były nieosobliwsze.
— Albo to my tego nie wiemy? — odparło żywo kilku gospodarzy razem, — myśmy to sami myśleli sobie, ale na to jest rada. Żebyś tylko panisko chciał posłuchać nas, a niewzgardził dobrém sercem.
— Wierzcie mi, że wam jestem najwdzięczniejszy za przywiązanie wasze.
— No, to i ofiarę przyjmcie, — odezwał się ochoczo i wesoło Fedko, po za siebie sięgając, i w obu rękach podniósł wielką czapkę barankową pełną różnéj monety, którą z pokłonem przed panem położył.
Pan Joachim cofnął się krok i łzy mu w oczach stanęły z rozczulenia, z uczucia, ale w twarzy jego widać było że mu ten dar był ciężki; poznał to Fedko i niedając słowa przemówić, sam począł.
— Ot tak, paneczku, gromada postanowiła, przyniosła i musicie to od niéj przyjąć... my chwała Bogu a dzięki wam mamy się dobrze, złożyliśmy co tam gdzie pleśnieć miało, a wcześnie wiemy, że u ciebie jakby komu zabrakło, to znajdzie jak w kieszeni. Więc nie sromajcie się przyjąć maleńkiego datku z dobrego serca od swojéj gromady i żeńcie się, a my za to na waszém weselisku wypijemy.
Długoby o tém pisać było, jak się pan Joachim wzdragał, jak na niego gromada nalegała, jak go całowali po rękach, póki rozpłakawszy się rzewnie, nie przyjął nareście tego daru, z wyraźném zastrzeżeniem że w jego ręku zostanie tylko jak depozyt i własność wioski. Wymogli też na nim słowo włościanie, że im przyrzekł o ożenieniu pomyśleć.
Ale zaprawdę wielki to frasunek przybył podżyłemu już myśliwcowi; w domu tak mu jakoś było dobrze, że choć wieczory zimowe u komina długie się nieraz wydały, swoboda dnia płaciła za nie. A potém, nie miałże poczciwego Jana nieodstępnego towarzysza, w kniei i w izbie, na ochoczą gawędę i usługę? Jan był godnym synem poczciwego tego ludu, sierotą ze wsi Starego do dworu wziętym z dzieciństwa, niegdyś dojeżdżaczem u ojca jeszcze pana Joachima, dziś piérwszym sługą, szafarzem, klucznicą, rządzcą, ekonomem, przyjacielem i doradzcą. Ale bo też na Jana spuścić się było możno — miał on swoje wady to prawda, a najpiérwszą z nich podobno że od kieliszka nie stronił i cokolwiek podchmielony potrzebował już ciągle mówić — za to poczciwe serce, gotowość do poświęceń niewyczerpanych w nim były skarbem. Oszczędnością ani ze swego ani z pańskiego nie zgrzeszył, tłukł wiele, psuł ogromnie, bo mimo siwego włosu był roztrzepany i gorączka jak młokos, ale ze szkody zrobiwszy ją w prostocie ducha piérwszy się uśmiechał, niedozwalając się połajać nawet, takto jakoś brał lekko. Wszystkie jego grzechy powszednie pochodziły z dobrego serca i nadzwyczajnéj żywości, a pan Joachim tak był do niego przywykł, że go zdaje się za wady jego więcéj jeszcze kochał niż za cnoty.
Po odejściu gromady, gdy gospodarz zamyślony wszedł do swojéj izdebki na któréj kominie palił się suty ogień trzaskający, Jan naturalnie zaraz się za nim wsunął i stanął u drzwi, bo częstując panów braci, trochę się już podchmielił i potrzebował gawędzić. Twarz jego połyskiwała rumieńcem, a oczy błyszczące jak węgle latały nieustannie szukając i przedmiotu do rozmowy i powodu do usługi. Nigdy tak usłużnym i tak tłukącym, rozlewającym, wywracającym nie był, jak w chwilach podobnych ożywienia. Ale pan Joachim siedział na krześle ze spuszczoną głową, zamyślony i nie zdawał się wcale skłonny do gawędki. Jan sprobował naprzód odchrząknąć, potém starł stół i wywrócił tylko jedno krzesło mimochodem, ale przywykły do podobnych burz pan, ani się ku niemu odwrócił nawet. To już było nie dowytrzymania, sługa ruszył ramionami i uczuł że potrzeba będzie samemu piérwsze przebić lody, począł więc z cicha bardzo, niby sam do siebie, nieznacznie jednak coraz głos podnosząc:
— Hm! hm! tak! tak! oho! patrzcie jacy mi rozumni, nie w ciemię ich bito! ho! ho! w swaty! słyszał! napatrzyli już nawet sami żonkę dla pana! tak mospanie, tak! Pilno im, pilno! Albożto już panu koniecznie tak się prędko żenić; coż to, czy pora minęła czy co? Zapewne, wprowadzić sobie biédę do domu, coby wszystko musiało być raz w raz w porządku i na swojém miejscu, zapewne, jeszcze tego braknie!
Pan Joachim się uśmiechnął.
— A prawda poczęści mój stary, czy to my nie znamy.
— Tak, tak, czy to my nie znamy — podchwycił żywiéj coraz sługa, głośno już, bo okrutnie język swierzbiał, — czy to my nieznamy, nie wiemy jak to bywa. — Ho! ho! pani w dom to choć wszystkim z domu. Alboż to już tak bardzo czas, toć ja panicza na ręku nosiłem, a ja se jeszcze myślę, że podstarzawszy to się będę mógł ożenić; a gdzież panicz odemnie młodszy.
— Jużbo tobie Janie, — odparł rozweselony myśliwiec — poczekawszy, może być zapoźno.
— A! z przeproszeniem panicza — urażony zawołał Jan, — tegom to się ja niespodziewał, panicz mnie przecie widzi codzień w kniei i w domu, jak tłukę zwierzynę...
— I talerze.
— No, to i talerze, ale zawsze taki i siła i ochota i krew jest; jak już nie zdużam a trzeba mnie będzie pielęgnować, no to się i ożenię. Gdzież jeszcze paniczowi do mnie!
— Ba! ba! a czwarty krzyżyk poczęty!
— No to coż, choćby i czwarty? wielka mi rzecz! a ja siódmy po cichu zacząłem i nikomu nic nie mówię; czy to się zaraz chwalić. Ja jak się ogolę mam czterdzieści kilka, a panicz w niedzielę na dwadzieścia pięć wygląda.
Joachim rozśmiał się serdecznie.
— Wybornyś mój Janie, ale prawdą a Bogiem, ja czuję że oni mają słuszność, — z cicha dorzucił — tylko mi się diable nie chce.
— A na coż to robić czego się nie chce? podchwycił sługa zrzucając nóż leżący na kominie i chwytając go w powietrzu całą dłonią, tak że się skaleczył do krwi — gromada o sobie myśli, a my o sobie: mogą poczekać.
— Oni mają słuszność, — z westchnieniem powtórzył Joachim — trzeba taki sprobować i do Sasowa pojechać.
Jan tylko głową pokiwał, załamał ręce i stanął jak wryty, nie takiego spodziewał się on wniosku.
— Ha! zresztą, — rzekł desperacko — wola pańska, co to do mnie należy! ale zobaczy pan co z tego będzie; już taką rzeczą wypadnie z polowaniem się pożegnać.
— Albożto... — chciał spytać żywo pan Joachim, ale ten mu przerwał z gwałtownością gaduły.
— Tak! tak! z polowaniem się pożegnać, żona nie da jegomości po naszemu hulać z kniei do kniei, z lasu na łąkę, z łąki na pole, z chartami, z gończemi, z wyżełkiem, trzeba będzie i koło swojéj przepióreczki posiedzieć; a przyjdą zaraz dzieci, przyjdzie za niemi oszczędność djabła warta, ja to wiém, wkrótce dla psów osypki zabraknie, charty poczną się nadto do hładyszek umizgać i kurczęta ściskać, gończe będą wyły po nocach, wyżły w sieni robić nieporządki, i skończy się na tém, że nasza dziatwa zmarnieje, a my podurniejem, ot i po wszystkiém.
Pan Joachim znowu się tylko rozśmiał.
— Śmiéj się pan, śmiej, — coraz rozgrzewając się bardziéj, wołał Jan — ale to nie śmiechem pachnie jak Bóg żywy, wszystko tak będzie jak ja panu mówię; obejrzy się pan zapoźno, po harapie, klamka zapadła, i trąb w kułak nieboże.
— Ale dałbyś pokój Janie, czyż to i żonaci nie polują.
— Co to za polowanie, proszę pana! polowanie na które trzeba pozwolenia u jejmości prosić. Już pan o świcie nie wyjedzie, żeby pani nie budzić, trąbka nie zagra koło dworu boby przestraszyła; wykradać się będziemy musieli jak złodzieje, a powróciwszy gdy się zziębnie, zmoknie, jeszcze i burę złapiemy na odegrzanie...
Jan tak się już rozgadał, że chodząc wywracał wszystko, i potoku słów jego niczém utamować nie było można, sądził nawet że przekonał, bo pan Joachim zamilkł, ale w kilka dni potém, oporządziwszy się jako tako, niespodzianie ruszył do Sasowa, co Jana do desperacyi doprowadziło.
W Sasowie mieszkali państwo Drohobyscy, oboje dobrze starzy już ludzie, mający młodziuchną córkę i syna tylko. Byli oni niegdyś majętni, teraz podupadli, dorabiali się powszedniego chleba starości w pocie czoła. Sam pan Stanisław zawołany gospodarz staréj daty, wedle prognostyków, kalendarza i notat dziadowskich prowadzący rolnictwo, niczém się prócz niego niezajmował, sama równie zabiegła gospodyni pomagała mu usilnie; dzieci ich wdrożone do tego życiem rodziców, razem z niemi chodziły od młodu około uczciwego dorobku; dom był co się nazywa gospodarski. Nie było tam krzywdy ludzkiéj, ale niedziela jedna ledwie na spoczynek zostawała, tak się nieustannie krzątano. W niedzielę jechano na mszę świętą i w sąsiedztwo, przyjmowano kogo Bóg dał, i bawiono się zahorowanym spoczynkiem; w inne dni nikt ich nie zobaczył. Stary, już siwy, krzepki i zawiędły mężczyzna atletycznéj postawy, cały dzionek był na szkapie, syn w drugiéj stronie; matka w białym czepcu i cycowym przyodziewku pilnowała dziewcząt swoich, córka wyręczała ją w pracy. Wśród takiego życia nie było czasu na złe myśli nawet, a przytém bogobojne staroświeckie wychowanie zaród ich nawet zniszczyło. Jegomość był prosty człowiek ale serca wielkiego, nie uczony, przecież obowiązki swe znał dobrze, prawa liznął w praktyce, łaciny zaczerpnął w szkole w Przemyślu, polityki wyuczyły go rodzinne podania, a gospodarki praca własna. Nie był to statysta ani gębacz, ale też między ludźmi miał się z czém odezwać, i choć nie wiele mówił, było czego posłuchać. Jejmość długiém nierozerwaném życiem ze swoim poczciwym Stasiem, zupełnie się na jego sposób wykształciła; były to rzec można nie dwa odrębne indywidua, ale jeden na dwoje rozdzielony człowiek. Rozumieli się skinieniem, jedną mieli wolę, jedne myśli, jedne upodobania i charaktery; ta zgodność ich w inném rodzaju życia próżniaczego mogłaby była sprowadzić za sobą znużenie i obrzydzić ich wzajemnie; ale w pracowitym zawodzie Drohobyskich, ściśléj tylko łączyła.
Wesołość niczém nie zamącona, spokój nie zrównany i słodycz odróżniały nieco panią Kunegundę od surowszego, często smutnego i łatwo niepokojącego się męża, który zbyt czując i biorąc do serca każdy kłopot gospodarski, chmurzył się i gniewał. Naówczas Kunusia wziąwszy się w boki, przychodziła do niego raźnie z perswazją tak zręczną a nienatarczywą, że zawsze potrafiła go powoli potakując mu z początku, mitygując potem, rozweselić i udobruchać.
Takich rodziców dzieci musiały wyrosnąć na ich podobieństwo; syn Paweł trochę się w szkołach poduczywszy rychło z nich ojcu pomagać powrócił i kula w kulę wyrabiał się na jegomości; córka która nigdzie nie postała tylko w domu, była odmłodzonym obrazem wesołéj, poczciwiéj i pracowitéj Kunusi. Ojciec, który ją też szczególniéj kochał, spoglądał na nią czasami i mówił: — Waćpanny wyglądacie przy sobie jak rodzone siostry!
Ale stary pochlebiał, bo jego Kunusia choć rzeźwa i rumiana, dobrze już była podtuptana, i kiedy go posłyszała mówiącego tak w wesołéj chwili, zawsze mu śmiejąc się odpowiadała.
— Ale! ale! podobneśmy, podobne jak świeża gruszka do suszonéj!
I mówiąc to całowała Marję w czoło.
Marja była ulubienicą i pieszczotą wszystkich; rzadkobo kogo Bóg tak jak ją obdarza. Miała tę piękność Polki, któréj na świecie nie wyrówna żadna, piękność pełną wyrazu, poważną i wesołą razem, w któréj się rozum z uczuciem do równowagi układa, miała wdzięk niezrównany, wejrzenia, ruchu, uśmiechu, głosu i słowa, podnoszący do ideału, miała serce złote i jasne pojęcie o świecie wyczerpane z poznania obowiązków chrześcijańskich. Ani nadto surowa, ani nazbyt płocha; łączyła dostojność niewiasty z urokiem dziecięcia, a znać było że z swobodnego swego kątka młodości już poglądała na życie któremu była przeznaczoną. Modlitwa, praca, trochę niewinnych marzeń, trochę dziecinnej prostotą zabawy, składały się na dni jéj teraźniejsze, i nie tęskniła za zmianą losu, bo wszędzie widziała obowiązki przedewszystkiém, które mogą się stać roskoszą dla poczciwych, ale nigdy gorącéj nie obudzają żądzy, zwłaszcza w młodém sercu potrzebującém swobody, by się rozrosnąć i ukrzepić dla przyszłości.

Dom w Sasowie był sobie szlachecki, nie zatruł go pański zbytek i wymysły nowych potrzeb życia, gdy w istocie życie tak małem się obejść może! Nic tu nie było dla oka krom kilku starych pamiątek, nic dla pieszczoty ciała, co wypieszczone, nie nowych władz do szczęścia, ale nowych tylko środków dręczenia się, nabywa; nic dla pokazu przed ludźmi i pochwalenia się im fałszywym dostatkiem. A byłato wszakże zamożność w pocie czoła zdobyta, owoc życia całego, Sasów z długów się oczyszczał dla syna, i piękny posażek zbierał dla córki. Już i rodzice wieczorami posiadawszy na kuferkach, szeptali nie raz spoglądając na Marją, że czas by ją wydać za mąż, ale się nikt jeszcze do ich serca nie trafiał, nikt do serca Marji, swobodnéj, wesołéj i niepragnącéj więcéj nad to co miała. Mało też kto bywał u państwa Drohobyskich; sąsiedztwo nie było liczne, i wszyscy wiedzieli że się w Sasowie szumno zabawić nie można. Na marjasza wieczorem przyjeżdżał czasem proboszcz, czasem zakonnik z Podkamienia, na imieniny przywlekło się kilku starych przyjaciół, a we święta większe i któś z dalszych krewnych; ale odwiedziny były krótkie i nic ich nie odznaczało od dni powszednich, tylko większy trochę zakręt w domu, dla którego były niezwyczajnością.
Z panem Joachimem i rodzicami jego znał się jeszcze pan Drohobyski oddawna, ale nie widywali się też często, bo lata upływały, a ledwie się czasem spotkali w miasteczku lub uścisnęli we drzwiach kościołka.
Zadziwił się niepomału szlachcic, gdy jednéj niedzieli, w nowiuteńkiém ubraniu jak z igły, czwórką dzielnych domowych szpaków zajechał pan Joachim. Gospodarz w piérwszéj chwili trochę zdumiony, prędko się rozruszał i najgościnniéj przyjął sąsiada. Wyszła zaraz i wesoła jejmość z mnóstwem dykteryjek, któremi zwykła była ożywiać rozmowę, pan Paweł i Marja. Nadjechał jakoś wkrótce i proboszcz, a rozmowa bardzo się ożywiła przy kawie poobiedniéj.
Nie uszło to oka matki, że pan Joachim coraz to na Marją spójrzał z intencyą; ośmielił się nawet niezważając na jéj nadzwyczajny rumieniec, przemówić do niéj słów kilka.
Odwiedziny poszły składnie i dobrze; wszyscy się rozstali radzi z siebie i z myślą spokojną. O zmierzchu pożegnał gość chętnych swych gospodarzy, wymawiających mu długie zapomnienie i proszących go, by ich częściéj odwiedzał; a po odejściu syna i córki, pan Stanisław z żoną szepnęli do siebie.
— To niedarmo!
— Jakbyś mnie jejmość z ust wyjęła; i mnie się to zdaje że nie bez myśli. Jak uważasz, czy mu się też Marja podobała?
— Raz w raz na nią spoglądał.
— Tak! tak! i podobno nie bez projektu!
— A coż, jakby się to jegomości wydawało?
— Ba! czemuż nie! Nicbym doprawdy przeciwko temu nie miał; uczciwych rodziców, ludzie rządni. Stare, wieś co się zowie, ryby, grzyby i chleb jest; długów nie mają, sióstr, braci ani krewnych, substancya piękna, on człowiek stateczny; tylko do licha słyszę zagorzały myśliwy.
— O! o! alboż to co tak bardzo złego?
— Alebo widzisz asindźka i to pasja — odrzekł pan Stanisław gładząc wąsa — a pasja każda prowadzi daleko daléj niżeli przewidzieć można, jak koń unoszący, który czy w wodę, czy w przepaść, czy na ścianę zaniesie, nikt nieodgadnie. Widzi mi się żem kiedyś słyszał o takich u nas, co za sforę ogarów gotowi byli dać wioskę. Żonie z takim niewygodnie.
— Ale czyżby się to powoli przez przywiązanie żony niemogło odmienić? — spytała pani Stanisławowa. — Sam jeden, cóż ma robić, żonaby mu nie dała tak raz w raz po lasach się włóczyć.
— Oj! moja Kunusiu, ciężkieżbo to zadanie, żonie męża przerabiać, lepiéj dostać gotowego.
Rozśmiała się żona wedle swego zwyczaju, ale odparła zaraz, niedozwalając by w umyśle męża gnieździło się uprzedzenie przeciwko panu Joachimowi.
— Będzie to jakoś przy pomocy Boskiéj... jeśli sądzono im, i nie najgorzéj widzi mi się byłoby, gdyby się to skleiło. Ale dajmy pokój przed czasem głowę łamać.
— I to racya, — odezwał się pan Stanisław — poczekajmy z turbacyą żeby było czego.
Tymczasem pan Joachim jechał do domu niesiony czwórką szpaków swoich, które woźnica po stacyi przed gankiem w Sasowie teraz z całych sił trzymać musiał tak mu się rwały; jechał i niewidział nic co się w koło niego działo, bo się zaraz w ulicy od dworu wiodącéj tak zadumał, jak mu się przedtém nigdy nietrafiało. Marzył on całą drogę aż do ganku w Starem, a podróż mignęła mu tak szybko że się niepomału zadziwił ujrzawszy światło i usłyszawszy głos Jana nad uchem. Ocknął się niemal przerażony, spójrzał na konie i nic nie rzekłszy do ludzi, co było przeciwko zwyczajowi, nie pogłaskawszy nawet Pokaża, wyżła swego, wszedł zadumany jeszcze do swojéj sypialni.
Jan który zapobiedz nie potrafił tym odwiedzinom choć się ich lękał, rad był zbadać jakie wrażenie zrobiły na panu; postrzegł zadumanie niezwykłe, niepodobało mu się milczenie uparte, postanowił koniecznie panicza rozruszać i do wynurzenia się skłonić. Że wieczór był chłodny, pobiegł naprzód po wódkę; uderzył się kilka razy o drzwi na których klamki nie trafiał, zawadził o cztery piece stojące na drodze, kułakując je za to, skręcił dwa zamki z wielkiego pośpiechu i wyklął je jak był przywykł wyklinać psy i konie, to jest: żeby was wilcy pojadły! nareście dostał się do apteczki stłukł jeden butel, a z drugim powrócił.
Myślał że otwierając flaszę, otworzy rozmowę, ale pan Joachim odezwał się tylko: — Postaw — i wyciągnął się na łóżku.
Jan dorzucił na kominek polano, poustawiał nieszczęśliwe krzesła którym kości gruchotał, starł stoły wszystkie, wymiótł śmiecie po drewkach, raz w raz oglądając się na panicza, a widząc że ten milczy uparcie, spytał sam na ostatek.
— Czy tylko panicz nie chory?
— Nie mój Janie, nic mi nie jest!
— Ale cośbo pan nie swój?
— Owszem, tylkom się trochę zmęczył, bryczki nie lubię, wolę konia.
Ani się nic dopytać! Jana rozpacz i niecierpliwość, o którą mu było nie trudno, porywały; wypadało mu wyjść, szukał powodu do zostania i wściekle porządkował znowu co tylko mu się nadarzało wywracając, łamiąc i sztukując zaraz najnaiwniéj z poruszeniem ramion, które zdawało się winę przypisywać sprzętom, nie obejściu się z niemi. Jan w takich razach nigdy nie był winien; zawsze piec, drzwi, krzesło, stół, jedynie pokutowały, bo je łajał jeszcze.
Pan Joachim niezważając na ten łomot, poglądał w komin i milczał. Przetrwawszy tak długą chwilę, sługa nie myślał więcéj czekać i szturmem postanowił zdobyć potrzebną wiadomość.
— A cóż, rzekł, pan znalazł Drohobyskich w Sasowie?
— Znalazłem ich.
— Gdyby też wolno było spytać?
— O co?
— O juściż, — uśmiéchnął się Jan figlarnie, oczki żywe mrużąc i trąc z niecierpliwości czuprynę zawsze najeżoną — juściż, jak się tam spodobało?
— Bardzo! — rzekł lakonicznie Joachim i uciął.
Jan tupnął nogą i palce sobie zagryzł.
— A panna, proszę pana?
— Piękna panna.
— Ta! piękna! piękna! każda z nich piękna póki za mąż nie pójdzie, ale to gaśnie pręciuteńko...
Pan Joachim rozśmiał się, a Jan nabrał zaraz większéj śmiałości, widząc że jego opozycya uśmiech tylko wywołała, i począł głośniéj a żywiéj:
— Niechże mnie pan złaski swéj powie, swojemu staremu słudze... to uż taki będziemy mieli sobie panią, czy co?
— Alboż ja wiém! czyż mogę przewidzieć czy ja się jéj podobam, czy oni mnie zechcą?
Jan podniósł głowę, pokiwał się, uderzył się po bokach i zawołał:
— Ale! ale! nie chcieliby! Podoba im się i panicz, podoba im się i Stare! Zapewne, zapewne! O! co z téj strony można być spokojnym, oddadzą ten klejnot z pocałowaniem rączek, to jasne jak słońce, byleś pan mrugnął tylko. Ale posłuchajno pan starego swego Jana; ej! dobrze się rozpatrz i namyśl, bo to dalibóg na całe życie... to nie bagatel, nie zabawka, niech się panicz pomiarkuje. Do domu sobie kłopotu naprowadzić bardzo łatwo; pozbyć go się potém nie można. Co ja, to Drohobyskich nie lubię, skąpe to, gołe być musi, i żaden z nich nie poluje; podobno pan Paweł, ale to tylko z chartami, i charty gałgany, gnój wozić za naszemi! Z jednym Dolotem wszystkiebym w kamysz zapędził.
Prawił Jan długo, od chartów do panny i od panny do myślistwa przeskakując, macał swego panicza z różnych stron i wyszedł ze spuszczoną głową wódkę odnosząc, tak tęskny, że w przedpokoju dwa razy się jej na pokrzepienie musiał napić. Serce jego przeczuwało, że to czego się najbardziéj lękał, spełnić się musi.
Jakoż w kilka miesięcy potém, stały beczki smolne wzdłuż drogi i stawu od lasu do dworu poustawiane z obu stron; dwór w Starem był rzęsisto oświecony cały, a we wrotach wioski, gromada oczekiwała przybycia państwa młodych. Zdala już słychać było wesoły, raźny tentent koni, które wiozły nowożeńców i dzwonki uprzęży wołyńskiéj i klaskanie z batów i hukanie podchmielonych gości. Starzy wieśniacy poglądali z żywą niecierpliwością ku lasowi, zkąd się im miał ukazać powóz weselny, a Fedko Gruzda piérwszy swat w nowiuteńkiéj siwéj świcie, podpasany czerwonym pasem, z pięknym kapturem na plecach wzorzysto wyszywanym, z ogromną czapką baranią w ręku, trzymał świeżuteńki bochenek chleba uwinięty w białe płótno, gotując się powitać swych państwa z darami zwykłemi: chlebem, solą i miodem. Obok na przykrytym stole w misie czerwonéj widać było plaster przepyszny i na szklannéj mniejszéj miseczce białéj soli kupkę; przy nim siedziała stara kobieta z kądzielą w ręku nałożoną lnem najpiękniejszym, przy życzeniach, mając starodawnym obrzędem wyprząść nić jak najdłuższą, symbol długiego gładko płynącego żywota.
Zwykle do tego wybierają najwprawniejszą we wsi prządkę, która w oczach nowożeńców z wielką zręcznością wyciągając szybko cienką i równą przędzę, i wskazując ją wesoło, kłania się, całe życzenie zamykając w wymównéj nici.
Rzadko się trafia, by kogo przyjeżdżającego z żoną do domu po raz piérwszy, przyjmowała gromada; zwyczaj też to już dziś mało komu znany, lecz niemniéj istniejący w tych kątkach, gdzie się z wielą innemi podaniami i ten obrządek przechowuje, po Wołyniu i Polesiu.
Cymbalista, skrzypak, basetlista, stroili instrumenta tymczasem chcąc co najpiękniéj popisać się z muzyką. Chłopcy powłazili na drzewa po nad drogą stojące, aby prędzéj ujrzeć i oznajmić o weselnym orszaku, nieustannemi ścigani pytaniami, odpowiadając na nie zwodniczo, lub zbywając dziewczęta dwuznacznemi słówkami.
Piękny był obraz uweselonéj wioski.
Nad stawem, nad gościńcem wijącym się przez parów, paliły się beczki smolne, odbijające się w wodach, oświecając drzewa i białe chaty na wzgórzu i żółty gościniec pokręcony w malownicze pasy ginące w dalekim zmierzchu... Wśród ciemnych lip zamczyska sześć okien dworu jaśniały wszystkie równo, drzwi nawet buchały światłem, a na nich czerniała jakaś postać tajemnicza, stojąca nieruchomie.
Na wałach w koło domu migały mniejsze przebiegające tu i ówdzie światełka; we wsi gwar, śmiechy i pobrzękiwania muzyki, słychać było wśród szumu sadów gwarzących z wiatrem wieczora i warkotu młyńskiego koła, które na nic niezważając gdérało. Księżyc blizki pełni srebrzyste swe promienie mięszał z blaskami ogniów i resztę krajobrazu odkrywał oczom, zdzierając z niego zasłonę nocy.
Ale któżto tam wśród powszechnego wesela, duma na progu dworu stojąc jak wryty, ze zwisłą głową, z rękoma załamanemi, z ponurą twarzą i nastrzępionym wąsem, jakby niedzielił radości wszystkich, jakby się nią właśnie zatruwał? Stary to Jan stanął tak, zadumał się, i aż łza pociekła mu po zmarszczonéj twarzy; usłyszał już zdaleka turkot powozów, serce mu zabiło jak dziecku i tak mówił do siebie:
— Czegom się bał, tegom się nie ubał! Ha! musiał się on taki ożenić! ale Bóg-że to wie co nam wiozą do domu, biedę czy szczęście? Gdybyto odgadnąć, możebym się z drugiemi cieszył. To pewna że się nasze dobre, spokojne, kawalerskie czasy nie powrócą; kiedy tak, to i mnie będzie czas poszukać sobie jakiéj flondry... jednakże kości łamią. Ot! jaka śliczna jesień, jaka perlista rosa, a djabła tam on się jutro rano da zbudzić do kniei, choć pieskiby zagrały! oj! zagrały! A co jemu teraz psy; już nam teraz nie o tém myśleć, będziemy i my podobno na dwóch łapkach przed jejmością tańcowali! Mówią, że stara Drohobyska męża za nos wodzi, bodaj żeby i u nas tego nie było, bo to idzie rodem, a mój taki miękki, że go na włosku prowadzić można... I jeszcze się kocha, zrobi z niego co zechce. Byle mu choć raz w tydzień pozwoliła zajrzeć do kniei, bo to niebożątko uschnie z tęsknoty, nie daj Boże!
Kiedy stary Jan tak gaworzy sam z sobą, wesele nadjeżdża do kołowrotu wioski, i w nim zatrzymuje się chwilę; Fedko podał czerwono zapieczoną bułkę chleba uwinioną w nowy rańtuch biały, z nizkim pokłonem, z przemową od serca gromady; prządka wysnuła nić, ale nikt nie widział, że mimo zręczności Horszyny najsławniejszéj w swéj sztuce z całéj wioski, mimo jéj dobréj woli, prorocze pasmo zadrżało i rozerwało się w jéj rękach.
Są niepojęte oznajmienia przyszłości, wolno niedowiarkom co świata cudów widzieć nie chcą, zaprzeczyć im i złożyć je na przypadki; my je uznajem, bośmy przywykli szanować nawet stare przesądy... Może to błąd, ale i ten z innemi wypływa z przywiązania do wszystkiego co swoje.
Tymczasem państwo młodzi pędzili ku dworowi, a za niemi w tumanach kurzu szły bryczki i wózki panów sąsiadów i gości; Jan wciąż jeszcze stał w ganku, aż gdy się turkot przybliżył, ustąpił nieco w cień i z zaognioném od ciekawości okiem pozostał za słupem ukryty.
Kiedy drżąca od wzruszenia, oblana rumieńcem, ze łzą w oku, Marja modląc się po cichu stanęła nogą na próg nowego swego domostwa, sługa z przestrachem na nią spójrzał, i mimo uprzedzenia, mimo żalu nie wydała mu się tak straszną, tak przerażającą jak ją sobie wyobrażał; wzruszony także postąpił nieco mimowolnie, a pan Joachim go zobaczył.
— A chodźżeno tu Janie, niech cię z moją żoną zapoznam, — rzekł wesoło — Marysiu, to nasz poczciwy Jan, wierny sługa moich rodziców, i mój piastun i przyjaciel.
Marja odwróciła się z uśmiechem serdecznym, i kłaniającemu się do nóg, cicho powiedziała:
— Proszęż i mnie trochę kochać panie Janie, jakeś kochał mego męża, będę się starała na to zasłużyć.
Jan ni z tego ni z owego, zawsze do wszystkiego prędki, rozpłakał się rykiem i pocałował aż w nogę młodą panią swoją, tak mu do duszy przemówiła, a z wielkiéj nagle obudzonéj ochoty służenia jéj, wleciał potém zaraz do domu za państwem i nogą przewrócił cały kosz stojących w kącie butelek.
Gwar gości i muzyka, śmiechy i wiwaty zagłuszyły brzęk tłukących się flasz, na które pogardliwie tylko spójrzał Jan, ruszył ramionami i przez zęby stęknął:
— Oto głupie!
Nie zważając na sączące się wino, poszedł daléj potrzęsając głową, i wciąż mruczał do siebie: — Ona sama będzie z nami polowała, ja ją nauczę! będzie polowała! mówię że będzie, i wszystko tak się pociągnie jak było dawniéj... co daj Boże.





Szumne było wesele, choć cicho szeptali między sobą goście i ludzie dworscy, że wiele złych znaków mu towarzyszyły: u ołtarza w czasie ślubu zgasła świeca ze strony pana młodego, we wrotach wioski zerwała się nić witającéj ich prządki, wchodząc na ganek spotknął się pan Joachim i w kilka chwil po przybyciu do starego dworu zerwała się burza z okropnym wichrem, grzmotami i piorunami, która trwała do dnia, tak że wszystkie drzwi i okna pozamykać i pozasłaniać musiano. Jan wiedział o tych przepowiedniach, bo go ciekawość wiodła do każdéj kupki szepczących, i kiwał znów głową smutnie; odzywało się w nim powoli uprzedzenie przeciwko młodéj pani, ilekroć na nią niepatrzał; gdy przy niéj był, ustawało.

Marja umiała ująć sobie i jego i wszystkich, jak ujęła sobie Joachima, uśmiech jéj, dobre słówko dźwięcznym wymówione głoskiem, które mu towarzyszyło, wejrzenie anielskie, jednały serca najtwardsze. Mruczał tylko stary myśliwy pod nosem, ale się odezwać nie śmiał i myślał w duchu: zobaczemy też co będzie z polowaniem, to najlepsza próbka.
Nie przypomniał on panu wcale kniei i piesków, ale bolało go serce, gdy zajrzał do psiarni, gdy wziął w rękę strzelbę.
Trzeciego czy czwartego dnia, gdy się już goście porozjeżdżali i matka tylko Marji przy niéj pozostała, Jan kręcił się wieczorem po pokoju i ze zwykłą sobie gorliwością, czego się dotknął tłukł i wywracał, nie omieszkując winy składać na biedne sprzęty, które mu pod bok się nawijały. Wewnątrz gryzły go niezmiernie łowy, do których czas był wyśmienity, a pan Joachim jeszcze mu nie wspomniał, żeby się w lasy wybierał; wtém z podziwieniem największém poczciwego Jana, sama pani się odezwała:
— Mój Joachimie, ja wiém żeś ty wielki myśliwy, czemu też niepomyślisz o swojéj ulubionéj rozrywce, ja się tu domem zajmę, a ty każ sobie proszę jutro przygotować polowanie... Mama bardzo zwierzynę lubi...
Jan zaledwie uszom swoim mógł uwierzyć, stanął wryty, słuchał, nasłuchać się nie mógł, i drżał z radości.
— Słyszy pan! słyszy pan! — wykrzyknął niezrozumiale, i poskoczył do Marji całując ją w rękę.
— A! złota moja pani, śliczna moja pani! — jąkając się mówił szybko — to prawda, prawda, to święta prawda, że naszemu panu bez polowania nie wytrzymać... jutro o świcie do kniei, idę, lecę i zaraz rozporządzę wszystko...
Pan Joachim uśmiechał się patrząc na niego, a Jan już hałaśnie trzaskając drzwiami biegł pędem i po drodze słychać było jak wywracał, tłukł, rozbijał co napotkał, powtarzając ciągle:
— Ona sama polować będzie! to złota pani, jak Boga kocham, złota pani!
Piérwsze polowanie wielce się udało, za piérwszém poszły żywo szeregiem nieustannym prawie coraz nowe, coraz inne, jesień i zima nadchodziły właśnie, nie zabrakło zwierza ani ochoty. Marja sama z uśmiechem przypomniała Janowi, że polować było można. Tém tak go sobie wreście zaskarbiła, że z niedowierzającego dotąd i trochę obawiającego się jéj zawsze, stał się piérwszym pani wielbicielem; milczący z razu, teraz się z afektem dla Marji nie taił i głosił wszędzie jéj chwałę, powtarzając po cichu. Ona sama polować będzie! zobaczycie!
— Już to prawda, — dodawał — żem się grubo mylił i niepotrzebnie obawiał, bo ona sama i psy lubi i nigdy gończe nie były tak dobrze utrzymane jak teraz. Co pani to pani! gromada miała rozum kiedy ją panu stręczyła, bo takiéj drugiéj kobiéty, na sto mil w około nie znaleźć.
Jan zupełną miał w tym względzie słuszność, bo istotnie Marji podobnéj nie łatwo; rozum i dobroć, serce i głowa rzadko tak równie rozwinione chodzą z sobą, rzadko obok nich znajdzie się wdzięk, słodycz, urok jakim czarowała wszystkich pani Joachimowa. To też mąż przywiązał się do niéj namiętnie, prawie bałwochwalczo, a ona z powagą matki pieściła go jak dziécię, słuchała jak ojca, i jasnych dni pasmo rozwijać się poczęło w Starem dworze. Powoli nieład który się był zakradł pod zarządem szparkiego Jana, ustawać począł i pracą młodéj pani stopniowo, nieznacznie, zaprowadzone zostały, porządek i oszczędność. Joachim swobodnie polował zdając na żonę nietylko kobiecą część gospodarstwa, ale cały zarząd domu i kierunek interesów. Jan już jéj za złe nie miał że się do wszystkiego mięszała, bo polowali ile i jak chcieli, a nigdy słówkiem ani wejrzeniem nie wstrzymała pani Joachimowa.
Stare dworzysko dość przedtém opuszczone, wyporządzało się, podniosło, odprostowało i połatało boki; ogród podkrzesany zazieleniał inaczéj, dostatek wszedł do spiżarni za panię i zamieszkał w niéj, a z nim swoboda i wesołość; Marja od brzasku do nocy z kluczami w ręku krzątała się koło swego gospodarstwa i ożywiała każdą robotę zachętą, dobrém słowem, a wreście udziałem jaki w niéj miała.
Rok, dwa lata, upłynęły bez zmiany żadnéj, synek tylko przybył panu Joachimowi, a gromada wedle odwiecznego w Starem zwyczaju, do chrztu go trzymała; Jan we łzach cały stanął nad kolebką i trzeciego dnia już mu chciał trąbić dla zabawki; szczęściem potrafiono to jakoś na potém odłożyć. Staś przypomniał mu młodsze lata, gdy jeszcze Joachima piastował i zabawiał, serce mu uderzyło i piérwszy raz w życiu rzekł do siebie: niech djabli wezmą polowanie, trzebaby nam domu, jejmości i dziecka pilnować.
Były to jednak tylko wyskoki czułości, które się wkrótce powszedniejszemi uczuciami zacierały: myślistwo odzyskiwało nad nim władzę, jesień przychodziła z rosą, psy zawyły zamknięte, musiano polować, jak było wytrzymać! Pan Joachim jednak powracał wcześniéj, wyjeżdżał późniéj i siadywał w domu dłużéj, a Jan mu tego bynajmniéj za złe niemiał, czasami nawet wybrał się sam do kniei po cichu, nie zachęcając panicza by mu towarzyszył.
Szło tak wszystko szczęśliwie lat kilka i Stasiek podrastał na pociechę matce i ojcu a starowina Jan wykręcał mu piszczałki z łoziny, strzelał ptaszki, zbierał lisie i zajęcze ogony, aby go wcześnie do myślistwa zaprawić, gdy jak uderzenie piorunu, padło na dom nieszczęście.
Jednego jesiennego poranka, przybiegli dać znać do dworu, że w lesie pokazał się odyniec, który z sąsiednich ostępów kilka już razy wpadał w bory Starego; widziano go w uroczysku na Hałem. Na tę wieść ruszyło się co żyło. Jan siadł na koń, porwano psy, pan Joachim ledwie mając czas żonę w czoło pocałować, pognał na koniu do lasu. Jan oklep go poprzedził. Rozstawiono strzelców, a że odyniec na polankach w lesie rozpierzchłych, w zbożach włościan niemałe czynił szkody, ludzie się wiejscy dobrowolnie zebrali obławą przeciwko niemu. Pan Joachim z pośpiechu zapomniał o zwykłych w takim razie ostróżnościach, nieopatrzył dobrze sztrzelby, i stanął na przesmyku, którym dzik wedle wszelkiego podobieństwa przechodzić musiał.
Założono psami — chwilę było cicho, las tylko szumiał posępnie, potém zagrały ogary, ucięły i zagrały znowu już widocznie z oka goniąc — zadrżały serca myśliwych, zatętniał i zahuczał las cały — w tém dał się słyszeć wystrzał jeden i krzyk okropny.
Jan, który stał niedaleko od Joachima przybiegł w miejsce, z którego głos bolesny się rozległ, nieprzytomny, przelękły, przeczuwając już jakieś nieszczęście. Straszliwy widok go uderzył, pan leżał na ziemi we krwi brocząc, i niespokojne, łzą boleści zaszłe oczy, wodził po głuchym lesie.
Piérwsze wejrzenie tych oczów padło na biednego Jana; ujrzał to i wrzaskiem przerażającym zwołał co żywo myśliwych i obławę. Widok był okropny, pan śmiertelnie ranny konał prawie. Zajadły odyniec po piérwszym wystrzale, który go ciężko tylko skaleczył, wedle instynktu swego rzucił się wprost na dym; przypuścił go pan Joachim, pewien będąc, że drugą rurę ma nabitą, tymczasem w pośpiechu zapomniał o niéj, odyniec wpadł nań rozjuszony, a żadnego ani pniaka, ani drzewa nie było w blizkości, by się od napadu ratować; cięty w nogę upadł myśliwiec, a dzik rozpłatawszy go, wściekły, rzucił się daléj.
Nie potrafiemy odmalować co się działo z Janem, jaki krzyk wyrwał się z piersi wszystkich poczciwych ludzi, którzy tak serdecznie Joachima kochali. Stracili przytomność i zapomnieli w piérwszéj chwili o ratunku, przejęci okropnością wypadku, nikt nic nie robił, łamali ręce, klękali przy nim, płakali.
Joachim słabnącym głosem szeptał powolnie: — „xiędza! xiędza! nieście mnie do dworu, krew upływa, życie uchodzi... do dworu... niech ich pożegnam... proszę was.
Opamiętali się ludzie wreszcie, zrobiono natychmiast nosze, a dwóch przodem pobiegli do plebana, który przeciwko ranionemu wybiegł z wyrazem najstraszliwszéj boleści. Łzą zlane oczy xiędza i szklanny wzrok dogorywającego myśliwca spotkały się z sobą w milczeniu wymównem, postawiono nosze na ziemi, odstąpili ludzie, kląkł proboszcz u głów konającego i przyjął ostatnie jego przerywane jękami wyznania, błogosławiąc umierającemu przyjacielowi.
— A teraz — odwrócił się do zgromadzonych ludzi swéj gromady — teraz bracia moi, rzekł powolnie — siérot dwoje wam polecam, wy im bądźcie opiekunami, wy obrońcą... Nad was nie miałem lepszych przyjaciół, wam ich zostawiam spokojny...
I spojrzał ku bliżéj stojącym. — Podejmujecież się opieki?
Wszyscy płakali, tylko starzec jeden Hryć Soroka z powagą przystąpił ku panu swému.
— W imieniu nas wszystkich, rzekł, przyjmujemy twoją wolę ostatnią i spełnim ją święcie; ale ty żyć będziesz, dla nas... dla nich...
Joachim uśmiechnął się boleśnie.
— Pamiętajcie, powtórzył, zostawiam was opiekunami wdowy i sieroty, teraz mogę umrzeć spokojny. Nieście mnie do domu, z męzką rezygnacyą zawołał, — po Bogu piérwsza ona i sierota. Ty xięże idź przodem i przygotuj ją do ciosu; mnie powoli poniosą przez wioskę, pożegnam się z moją gromadą... Życie zatrzymam w sobie, bo muszę ją pożegnać... i jego biednego robaczka, pobłogosławić na życie.
Łzy puściły się z oczu słabnącego, ścisnął za rękę xiędza i wskazał mu na dwór.
— Idź przodem, powtórzył cicho, powoli, ostróżnie powiedz co się stało — tak Bóg chciał.
Jan oszalały prawie, siadł na konia i popędził do Podkamienia na wprost przez lasy i góry bez drogi po lekarza, był tam bowiem zakonnik jakiś, któren słynął za doskonałego medyka.
Joachima niesiono powoli, a cała wieś wstrzęśniona wieścią straszną wybiegła kupiąc się koło niego i z płaczem żegnała go całując stygnące już ręce. Hryć Soroka szedł przy noszach i chwytał z ust pana ostatnie wyrazy, któremi mu polecał wioskę, żonę, dziecko, opiekę wszystkiego i staranie o wszystkiém. Tymczasem ze spuszczoną głową, i myślą skołataną szedł przodem pleban do dworu wyprzedzając z ciężką do wypowiedzenia nowiną, smutne łoże myśliwca... Jakby na przekór wypadkowi temu, który miał żałobą okryć wszystkich, nie było nawet przeczucia smutku w wesołym dworze. Na ganku siedziała pani Joachimowa z nieodstępnemi kluczykami u pasa, bawiąc się ze szczebioczącém dziecięciem swojém; Staśka głosek srebrzysty rozlegał się daleko i piérwszy powitał xiędza wchodzącego przez wały w dziedziniec. Ujrzała go zdaleka pani domu i zdziwiona niezwykłemi w porze rannéj odwiedzinami, ale rada przyjacielowi, uśmiechnęła się do niego. Cicho i błogo jakoś było w ocienioném podwórku, na którego zieloną murawę wybiegło dziecię klaskając raźnie z batożka.
Xiędzu ścisnęło się serce na ten widok, który za chwilę miał się tak straszliwie zmienić; stanął mimowolnie, załamał ręce, nowe łez strumienie puściły mu się z oczu. To zastanowienie się gościa wziął mały Staś za wyzwanie do swawoli i żywo przybiegł do proboszcza; spójrzał mu w oczy figlarnie i ujrzawszy w nich łzy, odwrócił się niespokojny do matki.
Pani Joachimowa uśmiechała się jeszcze, żadna myśl gończa nie przebiegła zwiastując jéj smutek, przez spokojne serce; nie widziała płaczu, nie domyślała się nowiny. Wrytym stał xiądz przez chwilę, ale potrzeba iść daléj, wymógł na sobie siłę i zbliżył się. Teraz wejrzenia dość było, by poznać, że niesie brzemię, którego złożyć nie śmie, znając ciężar jego. Jak piorun przeczucie straszne uderzyło w serce żony, krzyknęła, podbiegła i wzrok z pytaniem gwałtowném utopiła w jego oczach.
— Xięże proboszczu, mów, mów, co się stało? na Boga!
Biedny posłaniec wziął w milczeniu na ręce chłopaka i podał go pani Joachimowéj.
— Jesteś matką, rzekł głosem stłumionym, pamiętaj o tém żeś matką!
— Co to jest? cała drżąca i zbladła zawołała kobiéta coraz więcéj przerażona.
— Bóg cię dotknął, dokończył słabnącym głosem duchowny — wielkiém zagrożona jesteś nieszczęściem, pamiętaj żeś matką! Twój mąż....
Nim dokończył, krzyk rozpaczy się rozległ, ale kobiéta nie padła bezsilna pod ciosem; natchniona boleścią i uczuciem obowiązku zerwała się, poczęła biedz nieprzytomna, a słaby starzec ani mógł myślić ją dogonić. Biegła drogą ku wiosce, wiedziona instynktem przywiązania. Dziecię widząc matkę uciekającą z krzykiem rozpłakało się, proboszcz przy niém pozostać musiał.
Serce jéj już było wszystko odgadło, i leciała przeciwko rannemu, widząc obraz jego przed oczyma tak jasno, tak wyraźnie, jakby go już oglądała wprzódy: wiedziała o swém nieszczęściu choć go jéj nikt niewypowiedział jeszcze — strumienie krwi lały się przed obłąkanym jéj wzrokiem.
Ujrzała orszak ludzi idący drogą powolnie... zielone nosze gałęzi... tłum cisnący się ku nim... strugę czerwoną na ścieżce, którą przeszli... bez jęku, bezgłosu, wysiłkiem potężnym przypadła do męża.
On konał już, piersi podnosiły się szybko, żywo łapiąc ostatek powietrza i niemogąc go pochwycić, oczy jego gasły i zasuwały się mglistą powłoką śmierci; — zobaczył ją jednak jeszcze, wyciągnął rękę ku niéj i coś nakształt uśmiechu przesunęło się przez sine usta. Poruszył niemi, chciał mówić, szept niewyraźny stłumił się w piersi. Ludzie stanęli, ona uklękła przy nim. Joachim spójrzał na Stary dwór jakby wzywał dziecięcia; zrozumieli to ludzie i z gromady ich dwóch rączo wybiegło po sierotę. Umierający ciągle zdawał się wysilać na kilka słów ostatnich i zebrać się na nie już nie mógł — krew upływała potokiem, a z nią sączyło się życie.
Przyniesiono zapłakanego i przelękłego Stasia, przybiegł xiądz; otworzył oczy konający raz ostatni, dźwignął rękę i ta opadła skrzepła, zdrętwiała już, na jasnowłosą główkę dziecięcia.
Duch wrócił do Boga który go dał.
Trudno słów znaleźć by opisać straszną boleść żony, przywiązanych sług i poczciwego ludu wioski, który w początku z nieszczęściem swojém oswoić się nie mógł. W chwili wszystkie roboty przerwane zostały, co żyło leciało do pana otaczając nosze jego grobowe, z których jeszcze sączył się krwi krzepnącéj ostatek, a życie co ją wydało już było uciekło. Łkania rozpaczy, jęki boleści, rozległy się po całéj wiosce. Z chmurnemi czołami przyszli starzy gospodarze wioski, stanęli milczący nad umarłym i po siwych brodach spłynęły im łzy ciche, żal starców głęboki był, poważny i zaniemiały jak grób.
Wdowa z dzieckiem na ręku, klęczała na ziemi i przerywanym głosem niekiedy tylko powtarzała z rodzajem obłąkania — Wdowa! sierota! wdowa! sierota!
Siłą prawie oderwać ją musiano od męża; powstała wreszcie rozkazując zwłoki jego nieść za sobą, a cała wieś poszła za nią. Już wówczas nie żył stary Fetko Gruzda, któregośmy widzieli w początku téj powieści, a na czele gromady stał od lat kilku zjawiony w wiosce Hryć Soroka, który gdzieś z dalekiéj powrócił wędrówki po długich niebytności latach; ten teraz zdawał się tajemnym zwierzchnikiem gminy.
Hryć Soroka pochodził z zamożnéj rodziny wieśniaczéj, która od niepamiętnych czasów jedno uprawiała pole i zamieszkiwała domostwo, a zawsze w wielkiém była poszanowaniu u wszystkich. Było ich trzech braci; najstarszy długo przodkował w gromadzie i w chacie z młodszszemi razem się godząc na jedném gospodarstwie; lecz zmarł w lat dziesiątek po ojcu i następny z Hryciem razem objął po nim dziedzictwo. Ale niedługo pracowali wspólnie, bo Hryć najmłodszy, za pozwoleniem pana niewiadomo dokąd oddalił się z wioski. Nie było go bardzo długo, lecz znać wiedziano co się z nim działo, bo o nim nie wspominano domyślając się, ani wzdychano tęskno; ale gdy kto o niego pytał, tajemniczo odpowiadano: — Hryć poszedł na inny chléb. Brat młodszy ożenił się wkrótce, pracował na ojcowiznie z najętym tylko parobkiem we dwojgu i z żoną, i jedną zostawiwszy córkę, przed pięcią laty umarł. Śmierć jego jak z pod ziemi wywołała Hrycia, który zjawił się nagle we wsi i zajął się gospodarstwem przy bratowéj. Był to nie młody już człowiek, milczący, poważny, pracowity, i na niego po Fedku Gruzdzie musiał paść wybor gromady Starego, bo jéj widocznie od tego prawie czasu przewodził. Rodzina Soroków zawsze jakiegoś szczególnego szacunku doznawała od współbraci; nawet gdy inni przewodniczyli gromadzie dziad, ojciec i bracia Hrycia w wielkiém byli u ludzi zachowaniu, i na ich radę, ich słowo, miano wzgląd wielki w każdém ważniejszém postanowieniu.
Chata Soroków leżała na samém wierzchołku wzgórza po którém rozrzucona była wioska i przytykała do pola usianego szaremi mogiłami zielonemi, gdzie już od wieków nie było smętarza, ale ją zwano starém Zgliszczowiskiém; rozróżniając od drugiego w lesie teraz położonego, które Nowém Zgliszczem mianowano. Stare to i nieco od zwykłych chat wieśniaczych obszerniejsze domostwo, wznosiło się na szczycie pagórka otoczone gruszami i lipami, w których liczna stała pasieka. Ściany izby nieco w ziemię zapadłe, ale jeszcze zdrowe i proste, zbudowane były z zawiądłego dębowego drzewa, które przybrało tę barwę szarą, jaką się zwykle dąb wystawiony na powietrze po długich latach odziewa.
Budowa jéj była misterniejsza od dzisiejszych na prędce kleconych jako tako chałup, i widać w niéj było, że ją z jakimś przemysłem i staraniem wznoszono.
Przed ścianką od czoła, był okap obszerny wystający, sparty na czterech słupkach rzeźbionych, takiego kształtu na jakie się już dziś nie trafia. Podpory te niepodobne wcale do niezgrabnych naśladowań słupów architektury greko-rzymskiéj, były zupełnie odrębne i oryginalnego kształtu z przepaskami w pośrodku, z czółkiém dziwacznie wyrzynaném i wysoką podstawą. Oprócz nich końce belek wystające na zewnątrz, a nawet krokwie, odrzwi i uszaki okien okryte były także misterną rzeźbą zręcznie wykonaną, i nie bez pewnego wdzięku. Szczyt chaty kończył się floresami a okienka wycięte w nim dla gołębi, ozdabiały rożne wygięcia symetrycznie sobie odpowiadające i zgadzające się z rysunkiem szczytu. Widocznie w téj ornamentacyi staréj, był ślad jakiejś sztuki, jakiegoś stylu rodzimego, który bezpowrótnie zniknął, wytępiony napływem obcych wymysłów i naśladownictwem cudzego.
Pod okapem leżały trzy kamienie na siedzenia przeznaczone, z których średni, największy kawał piaskowca, dziwnemi kształty zdawał się zdradzać, że nad nim ludzka pracowała ręka; dwa mniejsze podobne mu, miały z nim niejakie form podobieństwo.
Na podwórko wiodła wysoka brama drewniana pokryta daszkiem słomianym, związana z belek kształcących ścięty po rogach prostokąt; przy niéj tuż, była mniejsza ze wschodkami furtka. Wszedłszy w dziedziniec na lewo rozciągała się chata i za nią obejście gospodarskie połączone starym zwyczajem niemal pod jednym dachem; na prawo zieleniał ogródek z ulami, gruszami, i loszkiem w ziemi wykopanym, na którego dachu czepiały się strojąc go prześlicznie, wielkie liście dyni. Wewnątrz chata Soroków nie różniła się niczém od innych zwyczajnych, chyba może większą czystością, wyrzynaniami na belkach i sprzętem widocznie bardzo starym, ale nie zużytym.
Tegoż wieczora, przed chatą swoją na wielkim kamieniu z posępną twarzą siedział stary Hryć Soroka i dumał zatopiony w myślach głębokich, a na górę po krętéj ścieżynce szli powolnie ku niemu, kilku gospodarzy wioski. Z miejsca na którém spoczywał widać było daleko okolicę całą, a naprzeciw prawie, stał dwór i drzwi jego główne z między drzew połyskiwały już pogrzebowem światłem, Hryć właśnie na ten smutny blask zwrócone miał oczy.
Dwóch czy trzech gospodarzy weszli na pagórek, zobaczyli starca zadumę, i jakby mu jéj przerywać niechcieli, przyzostali trochę opodal oparłszy się o płot dębowy, szepcząc coś pomiędzy sobą. Nadeszło późniéj kilku jeszcze, zebrała się gromadka, ale wszyscy trzymali się w oddaleniu, nie zbliżając natrętnie ku starcowi. On ciągle jeszcze miał oczy wlepione w drzwi jasne, które coraz widniéj błyszczały wśród cienia drzew, świecami wkoło katafalku pozapalanemi.
Twarz Soroki była na podziw piękna i i ślachetna, przypominała spokojnym, głębokim smutkiem bohaterów Ossjana i starych lasów islandskich; rzekłbyś wskrzeszone oblicze owéj postaci podań ludowych, którą wieki zolbrzymiły. Jasne i podniesione czoło obnażone z włosów u góry, strojne dokoła w długie białe spadające pukle, nie potrafiło jeszcze słońce, w dziennéj dogrzewające pracy, opalić; piękne niebieskie oczy, pełne uczucia i zadumy tęsknéj, zachowały ogień i żywość młodości i w ustach był także smutek ale smutek męzki, poważny, uśmierzony doświadczeniem długiego życia, co wiele przebolało i nauczyło się mierzyć z cierpieniem. Piękna ale niezbyt długa jeszcze broda siwa, okrywała piersi starca. Miał na sobie świtę białą sznurkami pąsowemi wyszywaną, z kapturem na plecach, ujętą pasem pięknym, także czerwonym; w ręku trzymał swoją wysoką baranią czapkę i zakrzywiony kij biały, z którym zawsze chodził. Laska ta dosyć wysoka, zagięta u wierzchu, była jakby godłem jakiegoś dostojeństwa, czy spadkową pamiątką, uważano bowiem, że jéj wyłącznie rodzina tylko Soroków używała. Fedko i z rodzin innych pochodzący naczelnicy gminy, nie nosili takiego kija. Po bracie wziął go Hryć Soroka, a gdy Jan ciekawy pytał co znaczy ta laska w jego rękach, odpowiedział niewtajemniczonemu dworakowi — zachcieliście! a cóż ma znaczyć? podstarzałem, to się podpieram.
Rodzina starego, bezżennego dotąd Hrycia, składała się z bratowéj, niemłodéj już kobiéty, niemal jak on poważnéj i szanowanéj, do któréj wszystkie niewiastki wiejskie biegły w każdym przypadku po radę; z synowicy Kekelji, ślicznego młodziuchnego dziewczęcia, i dalekiego krewniaka, który z parobkiem najętym całe gospodarstwo obrabiał. Szło ono dobrze, chociaż Sorokom oddawna się niepowodziło, częste klęski nawiedzały chatę i dobytek, a dzieci nawet ciężko się hodowały. Teraz na jedynaczkę Kekelję spadało dziedzictwo po ojcu i stryju i zamożny porządek i rola dobrze uprawna; nie dziw też, że śliczne dziewczę choć młodziuchne jeszcze, już miało do ręki swéj ochoczych i swatów co chata.
Kiedy tak duma Hryć stary, a gromadka poważniejszych gospodarzy już się ściągnęła; jakby się ich przyjścia domyślił czy spodziewał, wstał z kamienia nagle, i obejrzał się witając ich smutnie. Ruszyli się zaraz i przystąpili wszyscy ku niemu.
— Witajcie ojcowie, — odezwał się głosem dźwięcznym powolnie — witajcie, — choć nie wesoło nam dzieci powitać się... Spadło wielkie nieszczęście na sioło nasze, jakiego niezaznaliśmy dawno, ani przeczuwać mogli. Poczciwy pan nasz leży na marach, a my z wdową i sierotą zostaliśmy, wiecie że nam ich oddał, myślmyż żebyśmy spokojni byli w sumieniu, i nie zawiedli umarłego.
— Uchowaj Boże! — odezwało się kilku — uchowaj Boże! — Potrzeba pomyśleć, dodał jeden występując i śpierając się na długim kiju; — oj! bo prawda, nie było w Starém nigdy ani tak dobrego pana, ani tak wielkiego nieszczęścia! żyliśmy długo jak u Pana Boga za piecem; było się komu nami zaopiekować, teraz my sami sieroty.
— I opiekunowie, — rzekł Hryć.
— Potrzeba pomyślić, — odezwał się inny — tak, tak! święty obowiązek nasz, związały nas ostatnie słowa zmarłego, ja sam je słyszałem, ale i bez tego gromada Starego czułaby się do litości i opieki nad poczciwą krwią swoich panów. Nie damy jéj przepadać! Któż bliższy od nas?
— Tak, — zawołał Hryć po chwili, trzeba to powiedzieć wszystkim do najmniejszego dziecka, że teraz dobro ich, dobro nasze i sława nasza, ich mienie i spokój, to nasza poczciwość. Na nikogo teraz się nie spuszczać, wszyscy głowy potracą, my im gospodarze i ekonomowie. Ja sam na dwór i na potrzeby będę naglądał, żeby niczego nie brakło; wy ojcowie, uważajcie na rolę, jak skoro po pogrzebie, trzeba doorać i podosiewać. Nasienie z gromady wybierzemy.
— Rozumie się, — bądźcie Hryciu spokojni, wstydu nie zrobim ani ojcom naszym ani sobie, będzie jak być powinno w Starém, — z niejaką dumą rzekł jeden ze starszych gospodarzy. — Teraz nam o przystojnym pogrzebié pomyślić, bo i to na nas.
— Tak! tak, — powtórzyli wszyscy, — pójdziemy, czas jest odprowadzić go, i nikt nie poniesie tylko my na mogiłki...
Hryciowi łza spadła z powieki, otarł ją i mówił daléj.
— Trzeba się nam robotą podzielić, bo jéj niezabraknie, a młodym taką tylko powierzyć, gdzie więcéj nóg niż głowy potrzeba, bo mogą nam sromu narobić, nie ze złéj woli, ale z niedoświadczenia. Ja pójdę naradzić się z xiędzem, może tam co brakuje, trzeba wcześnie pomyślić, wdowie teraz łzy tylko w oczach, Foma niech zaraz zaprzęga i jedzie do Podkamienia i zamówi dla nas xięży Dominikanów z nabożeństwem i przyborem. Nie pożałujemy zachodu i grosza, niech ludzie widzą żeśmy go kochali, że go i po śmierci szanujemy; wezmiecie groszy z sobą — są jeszcze składkowe gromadzkie. Dwóch niech pilnuje dworu, dwóch stanie na posyłki, dwóch do toku dla pilności...
Tak rozporządzał stary z dziwną przytomnością, chociaż łzy miał w oczach, gromada słuchała z uszanowaniem, potakując głowami słowom jego. Radzono długo i chmurno rozeszli się gospodarze po chatach, przed których przyzbami stały jeszcze kobiéty spoglądając na dwór i szepcząc cóś pomiędzy sobą. Cała wieś była w poruszeniu i nikt prócz drobnych dzieci oka nie zmrużył, bo głęboko wszyscy czuli stratę i szczerze pragnęli wspomódz pozostałe sieroty.
Hryć pożegnawszy braci przyzostał u chaty, usiadł znowu na kamieniu, i do czarnego zmierzchu z wlepioném okiem w blask świec gorejących u katafalku pozostał; potém wolnym krokiem śpierając się na kiju pociągnął się ku dworowi.
Jakże tu teraz było smutno, jak jedna chwila kirem oblokła wszystko! nawet to co nie cierpi z człowiekiem i boleści jego nie dzieli, zdawało się mieć wyraz smutku: drzewa szeleściały jakby pacierzem mogilnym, wiatr świstał z jękiem płaczliwym, mglisto płonęły żółte świece i lampy przy nizkim katafalku, a na każdéj ludzkiéj twarzy przebiegająca śmierć wyryła piętno swoje, piętno zdumienia i strachu.
Wielka sień starego domostwa stała otworem drzwiami i oknami; w pośrodku niéj na tapczanie pokrytym kobiercem zżółkły już trup z założonemi na piersiach rękoma, czekał na ostatnie swe łoże i szczupły domek drewniany, co szczątki jego miał zamknąć na wieki. Jesienny powiew szumiał w bliskich drzewach i liście z nich pożółkłe chwilami wpędzał do izby, smutnym wieńcem zeschłéj zieleni, strojąc łoże śmiertelne, rozdymając światło które kopcąc gorzało długiemi knoty i świszcząc w przebiegu...
U nóg zmarłego na ziemi, siedziała spłakana pani Joachimowa i dziecię-sierota usnęło po płaczu... dla niéj łzy tylko wypoczynkiem były — zatopiona w myśli chwilami zdawała się jak nieprzytomna, to znów budziła się łkaniem i jękami.
Głos poczciwego xiędza przypominający jéj Boga i dziecię, sam jeden rozpacz hamował, którą widok zmarłego podbudzał.
Jana nie było jeszcze z powrotem, choć pojechał rano.
Hryć przyszedł powolnie, stanął we drzwiach, przeżegnał się, pomodlił, westchnął i oczekiwał na cóś. Obłąkany wzrok wdowy padł na niego po chwili, i starzec skłonił się przed nią, szanując w niéj podwójnie, swoją panią i nieszczęście jakiego doznała. Wzrok który spotkał jéj wejrzenie tak był współczucia i litości pełen, tak łzami przesiąkły, że choć cierpienie wszelką myśl odganiało od niéj, pani Joachimowa powstała i zbliżyła się ku starcowi.
— Patrz! patrz! — zawołała z jękiem przeszywającym — o! mizerne ludzkie życie! w co się to ranna moja obróciła radość; dziś jeszcze o brzasku liczyłam się do szczęśliwych... i dziś ostatnie słońce zaszło doli mojéj i doli biednéj dzieciny... On umarł! on umarł! I umarł tak okropnie, tak przedwcześnie, nagle, straszliwie, zostawując nas samych na Bożym świecie, samych, sieroty zupełne!
— Nie, nie, — żywo odparł z uszanowaniem ale z uczuciem Soroka — on konający nam was powierzył, wiernéj swojéj gromadzie. Nieślimy go konającego na barkach i przemówił do nas głosem ostatnim, żebyśmy byli opiekunami waszemi i ojcem dla jego dziecka... i będziemy! — dodał Hryć głośniéj — przysięgam to wam, oto przy tych martwych zwłokach jego.
— On to mówił? on tego chciał po was? spytała wdowa.
— To były słowa jego, słyszałem je, ale gdybym ich nie słyszał, gromada Starego poczułaby się do obowiązku swego. My z panami naszemi złączeni jesteśmy od wieków jedną dolą i jedną ziemią, jednym kościołem i smętarzem, jednym chlebem i łzami; nasi ojcowie cierpieli z ojcami waszemi i radowali się z niemi; myśmy pracowali dla nich potém, oni dla nas krwią swoją. Nie było na wsi radości, w któréjby dwór nie miał udziału, nie było w dworze wesela na któreby nas nie wezwano; wszystko nam było wspólne, aż do pracy którą wyście kierowali głową, my spełniali rękami ochoczo. Ten wiekowy węzeł pani nasza, nie zrywa nic, boby się potrzeba zaprzeć przeszłości i ojców, których chyba zwierzę nie zna; myśmy twoi opiekunowie, obrońcy, słudzy, a Bóg nad nami wszystkiemi z opieką Opatrzności.
Łzy rzęsiste puściły się z oczów biednéj matki i wybiegła cała wzruszona do kolebki syna, wiodąc za sobą starego.
— Oddaję go więc wam, poczciwi bracia nasi, — zawołała — oddaję sierotę w ręce wasze, niechcę innych opiekunów dla niego nad moje serce i wasze.
Hryć pokłonił się u kołyski matce i dziecku śpiącemu, przyłożył rękę do piersi i wzrokiem szczeréj litości pobłogosławił dziecinę; gdy matka wrażeniami straszliwego dnia złamana, padła i straciła przytomność.
Zawoławszy sługi, wysunął się starzec, a pomodliwszy chwilę przed zwłokami i obejrzawszy w koło domóstwo, zaspokoiwszy księdza o potrzeby pogrzebowe, rozporządziwszy ludźmi, zwrócił się nazad ku chacie.
Na drodze słychać było zdaleka tentent zziajanego konia, któś prosto leciał do dworu, a co dziwniéj z szaloną wesołością urągającą smutkowi trąbił w róg myśliwski. Głos téj trąbki wrzaskliwy, ochoczy, strasznie się jakoś dziko odbijał po wzgórzach i lasach, sprzeczając dziwnie z żałobą która okrywała wioskę całą. Hryć zadrżał wstrząśniony z gniewu, i pośpieszył co miał siły przeciwko jezdzca, którego schwytał za cugle i wstrzymał krzepką dłonią.
— Kto tu śmie huczeć, — zawołał potężnym głosem — a to ty Janie! — rzekł zdziwiony poznając sługę nieboszczyka — to ty? co ci się stało?
Jan z rozczochranym włosem siwym, z błyszczącém dziko okiem, krwią i łzami nabiegłém, z twarzą pałającą, w odzieniu rozwianém i oszarpaném, bez czapki, zdawał się zupełnie nieprzytomny; trzymał w drugiéj ręce róg tylko co od ust odjęty, uśmiechał się i był jakby pijany. Śladu boleści na twarzy jego nie widać, tylko obłąkaniem zmieniona do niepoznania.
— Co ci się stało? oszalałeś, — powtórzył Hryć chwytając za cugle konia, który robił bokami zasapany i choć zlany od potu, rwał się bo go jeździec naglił jeszcze — Pan na marach...
— Jadę do dworu! do dworu, puszczaj mnie! jutro wielkie polowanie! wracam od księży z pod Kamienia, prosiłem wszystkich z przeorem na obławę.... Ogromny odyniec w lesie! trzeba go koniecznie zabić, inaczéj nas wszystkich poźre... krew będzie się lała... wszyscy poginą... śniło mi się dziś rano...
— Ale co ci jest Janie! w głowie ci się przewraca, pan na marach!
— Kto to mówi że pan na marach! A to ty zbójco, złoczyńco, coś go zabił! — zakrzyknął stary schwytując się z konia i przypadając do Hrycia... — bezczelne kłamstwo, odszczekasz mi je. Sam wyprowadziłem go dziś na polowanie, był zdrów, uśmiechał się, to fałsz, to zdrada! to zabójstwo!...
Nim Jan miał czas scisnąć za gardło wieśniaka, bo się do niego zamierzył, już go ten pochwycił silnie za obie ręce, i tak skrępowanego zawrócił z sobą ku chacie, obawiając się żeby krzyk i trąbienie biednego obłąkanego, nowego niepokoju nie było przyczyną we dworze.
— Chodźmy, — rzekł mu Hryć — we dworze pusto, państwo wyjechali, ludzie śpią, przenocujesz u mnie.
Jan słuchał i niesłyszał, z wielkiego gniewu, pokonany, przeszedł nagle do wesołości straszniejszéj jeszcze.
— Wyobraźcie sobie Hryciu, — rzekł zanosząc się — wszyscy dominikanie z Podkamienia, nawet nieboszczyki co to ich Tatarowie pozabijali dawniéj, zjadą na jutro do ostępu. Ja nieboszczyków najwięcéj prosiłem, bo ich tam ćma jest... Dziki boją się białego odzienia i czarnych płaszczów i krzyża świętego, bo to pewna że wszystkie bestje leśne przez djabłów są opętane... Pokropim knieję wodą święconą, a potém daléj na nich z dominikanami, pana postawię na wysokim pniu, a z sałaszy będzie patrzeć jejmość i mój Stasiek. Ale puszczajcież mnie, bo psy nie będą gotowe i ludzie się pośpią...
Hryć jakby nic téj plątaniny niesłyszał, prowadził z sobą Jana do chaty, a koń tymczasem chrapiąc wyrwawszy się poleciał ku stajni. Jan wyrywał się jak mógł, ale stary wieśniak miał siłę olbrzymią i władał dworakiem jak dzieckiem. Zaprowadził go z pomocą spotkanych dwóch parobków do swojéj chaty i tu do czasu zamknął w alkierzu.
— Biedny Jan, — rzekł do staréj bratowéj, — oszalał z wielkiego żalu, a na taką chorobę podobno niéma innego lekarstwa, jeno śmierć.





Młode listki wiosenne powiewały na drzewach, świat się uśmiechał znowu do życia, i na mogile pana Joachima puszczała zielona trawka; we dworze smutek i pustka, przy niéj przykrzéj jeszcze odbija szczebiotanie dziecięcia i jego wesołość.

Stary Jan już nie odzyskał przytomności straconéj, ale obłąkanie jego zmieniło się w łagodny smutek, myśli mu się pomięszały i pokrzyżowały, przeszłość zlana z teraźniejszością, a straszliwy wypadek którego był świadkiem zatarł się w pamięci zupełnie. Wyobraża on sobie, że Staś jest Joachimem, że go piastuje jak dawniéj, o śmierci pana nic nie wié, i boi się tego wszystkiego co ma podobieństwo do dzika, utrzymując że djabły opętały zwierzęta. Czasem wspomina o polowaniu jakby na nie czekał i wygląda tylko zaproszonych dominikanów z Podkamienia, zwłaszcza nieboszczyków, by z nimi jechać do kniei; to znów zapomina o łowach i cały oddaję się dziecku, którego na krok odstąpić nie chce. Biedna matka przez litość nie odpycha starego, poczciwe jéj serce mimo bolu usiłuje nawet w obec obłąkanego starca dawać dziecięciu to imie jakiém go Jan woła; sama złamana cierpieniem, pociesza i słodzi tego, któremu rozpacz na wieki wydarła przytomność.
Czasem wśród uśmiechu łzy się jéj potoczą po białéj twarzy, i gorączka je osuszy. Siada na ganku, z którego przez drzewa kazała przeciąć widok na mogiłki i kościołek, pogląda w tamtą stronę i duma.
Nieszczęście rzadko przyjdzie samo jedne, wlecze ono zwykle za sobą długi orszak żałobny; przed mężem jeszcze straciła Stareńska ojca, po nim już pochowała matkę jedyną swą i najlepszą przyjaciółkę, pozostał jéj brat tylko. Dobry to był człowiek i przywiązany do siostry po swojému, ale tak się zawczasu wciągnął do gospodarstwa, że w niém uwiązł cały; ożenienie, dwoje dziatek, uczyniły go skrzętniejszym jeszcze; człowiek a brat znikł w nim przed ekonomem, nie miał już serca tylko do swojego zajęcia. Rzadko nawet i to chyba wezwany odwiedził siostrę, która zupełnie została samotną, bo ksiądz tylko staruszek, kilka litościwych sąsiadek, czasem jaki nieproszony urzędnik, zawitał do opuszczonego dworu.
Piękna i młoda Marja więdła we łzach i pracy, ustawicznie potrzebując sobie powtarzać że jest matką, by się z życiem pogodzić. Była to jedna z tych rzadkich dziś niewiast pojmujących przedewszystkiém świętość i wielkość obowiązków, wierzących że raz tylko w życiu kochać można i raz się życiem podzielić. Pierścionek ślubny którego nie zrzuciła z palca wiązał ją z grobem na zawsze.
Nikt przecie wierzyć nie chciał, by smutek, żal i poświęcenie wspomnieniu wiecznie tak trwać miały, bo nikt nie przypuszczał żeby umarłego równie, a może więcéj nad żywych kochać można. Są przecie serca rzadkie dla których duch przeżywa ciało, i wiecznie trwa przytomny u ich boku. Marja widziała Joachima ciągle przed zapłakanemi oczyma, sama się oszukując, dobrowolnie szukała go wzrokiem, wyglądała duszą, czekała nań jakby się tylko na chwilę oddalił i za chwilę mógł powrócić. Otaczały ją pamiątki po nim, a najulubieńszym jéj pobytem był ganek z którego widziała mogiłę, lub pokój Joachima, gdzie wszystko zostało jak było za jego życia.
Tymczasem przyjaciółki i przyjaciele starali się ją w swój sposób pocieszyć i rozerwać, dziwując że to co weseliło drugich, ją zasmucało tylko lub męczyło.
— Przejdzie to ta tęsknota, mówili ludzie, kobiéta młoda, nie może tak zwiędnąć, smutek przeboleje, zapomni i — pójdzie za mąż jak drugie.
Niektóre dodawały dobrodusznie, stawiąc za przykład siebie.
— Słowo w słowno tak samo płakałam i rozpaczałam po nieboszczyku mężu, a dla tego musiałam pójść za mąż, i choć co rok daję na nabożeństwo po dawnym, bo go jeszcze kocham, nie przeszkadza mi to kochać i mego terazniejszego...
Właśnie gdy się to działo, w okolice Starego i w najbliższe sąsiedztwo przybył mężczyzna młody, całkiem nieznajomy w téj stronie, który Zalesie wziął dzierżawą. Wiedziano tylko że się nazywał Juljusz Zléwa, że trzyletnie z góry zaliczył pieniądze, i że z nikim żyć niechcąc, zamknięty w domu, oddawał się cały gospodarstwu, a wolne chwile trawił z książką lub strzelbą w ręku. Młody, przystojny i jak się zdawało nie ubogi przybysz, bo wszystko co go otaczało zdradzało dostatek, z powierzchownością świadczącą o wychowaniu, z twarzą zajmującą i smutkiem oblaną; nie mało nakłopotał okolicę od któréj stosunków usilnie zdawał się stronić. Nadzwyczaj więc zaintrygowało wszystkich gdy się dowiedziano nagle, że był w Starém. Na pierwszą wieść o tem, natychmiast stare panie wykrzyknęły klaskając w dłonie — Zobaczycie, że on się z nią ożeni!
Tymczasem tajemniczy Juljusz prawdziwie przypadkiem zawitał do Starego; potrzebował kupić drzewa na opał, i po prostu dla umówienia się o to, przybył do ekonoma, ekonoma nie było, odesłano go do pani. Tak się zrobiła znajomość niespodzianie.

Osamotnionéj kobiécie miłém być mogło, że ktoś inny, nowy, i nie tak jak starzy znajomi, natrętny, zawitał do pustego dworu. Juljusz zadziwił się temu widokowi szczéréj żałoby; i mimowolnie zajął się piękną wdową. Znać łatwo wrażliwy, od razu poczuł że przypadkowa znajomość ważnym będzie w życiu jego wypadkiem. Zatrzymał się dłużéj niż było potrzeba, bawił się ze Stasiem rozczulony, wysłuchał drżący krwawego opowiadania o śmierci pana Joachima i odjechał pijany, rozmarzony, smutny i szczęśliwy. Nie trudno odgadnąć że wkrótce nowa potrzeba gospodarska powołała go do Starego, gdzie równie gościnnie i mile w prostocie ducha był przyjęty; Staś go poznał i kazał mu bawić się z sobą, a któżby odmówił co biednéj sierotce? Marja pomyślała że te odwiedziny różnie ludzie tłumaczyć mogą, scisnęło jéj się serce trochę, ale spokojne sumienie odepchnęło bojaźń języków złośliwych. I Juljusz zabawił dłużéj, a powrócił do domu gorzéj pijany, rozmarzony więcéj, smutniéjszy i szczęśliwszy.
Po kilku dniach powrócił raz trzeci, przyjechał raz czwarty, a Marja któréj synek polubił miłego gościa powiedziała sobie: — Coż mi ludzka mowa, gdy sierotka się moja zabawi? Mogę dla niéj pocierpieć trochę, a świat pomówi, uśmiechnie się i zapomni.
Gdy się to dzieje w Starém, sąsiedztwo oblatują powiększane coraz wieści, o staraniach przybysza, już ktoś łaskawszy od innych poszedł po rozum do głowy i uplótł baśń o dawnéj znajomości Juljusza z Marja, już ich żenią, już się zapraszają na nowe wesele. Ale nikt tak gorliwie nie pracuje językiem, jak pani Emerykowa.
Rzadkabo to kobiéta pani Emerykowa, umysł niezmordowany, ciało nie mogące postarzeć, a płochość dziecinna mimo lat pięćdziesięciu. Miała sobie za obowiązek wiedzieć najdokładniéj o wszystkiém co się działo w sąsiedztwie; znała życie każdego z najdrobniejszemi szczegółami, zajmowała ją równie kłótnia małżeńska, przedaż zboża, odprawienie ekonoma, zmiana pokojówki i sprowadzenie nowego czepka ze Lwowa. Z nadzwyczajną zręcznością z drobnych na pozor wiadomostek, umiała ona skleić i wyrozumować rzeczy nierównie większe, których nawet w zarodzie nie było. I tak kłótnia naprzykład małżonków naprowadzała ją na drogę domysłu o innych przywiązaniach za domem, które zaraz odgadnąć usiłowała i podawała jako niemylny komentarjusz sporu; przedaż zboża zwiastowała upadek w inwentarzach spowodowany wydatkami tajemniczemi; odprawa ekonoma tłumaczyła się jakąś potajemnie intrygą, odmiana pokojówki umizgami pańskiemi, które niechybny rozwód zapowiadały; a nowy czepek ze Lwowa także mógł czasem znaczyć bardzo wiele. Pani Emerykowa nieporównanéj była zręczności w wyciąganiu wniosków i sianiu wszelkiego rodzaju plotek; niezmordowanéj gorliwości o dobro cudze, o moralność powszechną, gdyż zawsze niby w imie ich działała. Dziwna ta kobiéta, któréj ani wiek, ani straty, ani choroby pokonać i złamać nie mogły, doszła pięćdziesięciu lat w niesłychanéj pracy, wypłacającéj się tylko wewnętrzną satysfakcją i strachem, który siała w koło siebie. Rzadki dzień przesiedziała w domu, a rzadzéj jeszcze trafiło się zęby gdzie niewyprawiła posłańca na wzwiady. Miała formalnych szpiegów po ważniejszych punktach okolicy i najdoskonalszą policyą; nikt też do moralnéj statystyki sąsiedztwa tak wybornie zebranych nieposiadał materjałów. Szczebiotliwości niepohamowanéj, wesołości utrapionéj, złośliwości większéj niż dowcipu, pani Emerykowa panowała w domu i na języku trzymała przerażoną okolicę. Ukazanie się jéj żółtego koczyka i kasztanowatych koni, przestraszało jak piorun mających cokolwiek do utajenia, nic bowiem przed nią utaić się nie mogło, nawet to czego jeszcze nie było, i co się nigdy stać nie miało; ludzie jéj zaledwie odłożywszy konie szli zaraz na oglądy i gawędy, z których potém ścisłą sprawę zdawać musieli. Nie raz nawet po drodze przejeżdżających żydków i posłańców wstrzymywała, żeby się od nich cóś niespodzianego dowiedzieć.
Ale nadewszystko pani Emerykowa lubiła swatać, choćby nawet najstarszych, cóż dopiero młodszych? niecierpiała próżnujących: panny, kawalerowie, wdowcy, mieli w niéj potężnego sprzymierzeńca, a czyją sprawę wzięła do serca, musiał już dobić targu lub wiecznie się z nią poróżnić.

Pana Emeryka zwano pospolicie tylko mężem pani Emerykowéj, co go już dostatecznie maluje, ulubioném jego zajęciem było siedzieć pod piecem i gryźć orzechy lub jeść pierniki. W domu nigdy o nim nie było mowy, wszystko należało i zależało do pani i od pani, ale myliłby się, ktoby z tego wnosił, że pan Emeryk był ubożuchnym dźwigniętym z nicości człowiekiem. Owszem, jejmość żadnego nie wniosła posagu, cały majątek był mężowski, on sam najpierwszym tylko i najlepszym żony sługą. Uwielbienie dla niéj tak go ogłupiło że nic nie robił sam przez się, wszystko z jéj rozkazu i dla niéj tylko. Miał się za najszczęśliwszego, gdy w dowód zadowolnienia dała mu garść orzechów i paluszek do pocałowania.
Szanowna pani Emerykowa nie miała dotąd przyjemności znać pana Juljusza Zlewy, co ją niesłychanie niepokoiło i bolało, odzywała się już nawet: — Co to on sobie myśli, że się bez nas obejdzie? zobaczemy! zobaczemy!
A to — zobaczemy — pełne było najstraszniejszéj groźby.
Szczęściem pan Juljusz rad nie rad dał się do państwa Emeryków ściągnąć choć prawie gwałtem; gdyż po niego wysłano pana Emeryka pod pozorem kupna pszenicy na nasienie, a w istocie dla zaproszenia go do Hodowa.
Rozstawiła nań sieci znakomita instygatorka i poczęła zaraz bardzo zręcznie badać, ale Juljusz z uśmiechem na ustach, wykręcał się wprawnie a grzecznie z zapytań nic na nie nie odpowiadając, potrafił jednak nie rozgniewać milczeniem upartém.
Powierzchowność przybylca, tak jakoś przypadła do smaku pani Emerykowéj, że zaraz po piérwszych odwiedzinach zawyrokowała: — Bardzo przyzwoity człowiek, niezmiernie mi się podobał, pełen taktu! Dójdziemy kto taki, juściż nie żyd i nie wychrzta, nazywałby się inaczéj i ma herbowny sygnet na palcu. Ma cóś dystyngwowanego, francuzczyzna dobra, manjery większego świata...
Dowiedziała się natychmiast nasza pani o piérwszych, drugich i następnych odwiedzinach Juljusza w Starém, zatarła ręce z radości i po cichu szeptała już: niezawodnie się skojarzy!
Przeczekawszy czas niejaki, nie bez myśli rzucając tu i ówdzie słówko o tém, aby dla nikogo bywanie Juljusza nie mogło być tajemnicą; pani Emerykowa wybrała się nareście dla dokończenia sprawy do Starego; obiecując sobie że oświeci wdowę i przyśpieszy pożądane wesele, które za swoje dzieło uważać chciała.
Zastała Marją w zamku z dziecięciem, ubraną jak zawsze w grubą żałobę, a przy niéj starego Hrycia, który tylko co skończył z nią długą jakąś naradę i powolnie za przybyciem gości się oddalił.
W początku obojętnie zagaiła rozmowę, ale wkrótce odprawiwszy dziecię, gdy język coraz mocniéj świerzbieć poczynał, przystąpiła do rzeczy.
— Moja tedy kochana pani, — zawołała przysuwając się z przymileniem do niéj, — pozwól sobie usłużyć szczérą, dobrą, przyjacielską radą. Do czego to, proszę cię, ta żałoba, te smutki? juściż tak całego życia spędzić w Starém sama jedna nie myślisz, bo musisz kiedyś przecie pójść za mąż.
— Ja? za mąż! — porywając się z oburzeniem i uśmiéchem politowania razem, zawołała wdowa — ja! pójść za mąż!
— Ale dla czegoż?
— Dla tego, że kocham zmarłego, jakem go żywym kochała, i kocham dziecię moje.
— Ale cóż to przeszkadza?
— Możeż być żebyś mnie pani o to pytała? — odezwała się Marja z podziwieniem naiwném tak, że swacha zmięszana oczy spuście musiała. — Kochając jednego, być żoną drugiego dobrowolnie... godziż się i jest-li podobna?
— Przyznam ci się, że téj przesadzonéj delikatności nie rozumiem, — po chwili odpowiedziała Emerykowa — prędzéj późniéj nie dasz sobie rady, znudzisz się... i...
— Ja? mając dziecię i wspomnienie!
— Tyś tak młoda! Staś pójdzie w świat od ciebie, zostaniesz sama... pozwólże mi myśl moją dokończyć, — dodała widząc, że pani Joachimowa zabiéra się jéj przerwać, nacóż masz marnować życie? potrzeba ci pójść za mąż, a kiedy już masz iść...
— Ale ja nie pójdę!
— Tak ci się zdaje, o! to imaginacya! Więc kiedy już masz iść, zacóż nie teraz, kiedy jak wiémy (wymówiła z przyciskiem) stręczy ci się tak przyzwoity młody człowiek.
— Mnie! — krzyknęła cała zapłoniona łamiąc ręce pani Stareńska — mnie! któż to śmiał powiedzieć?
— O, zmiłuj się! do czegoż to udawanie? Alboż nie wiedzą wszyscy, że Juljusz się w tobie kocha? Darmoby się zapiérać... Czemu już lepiéj nie kończycie...
Trudno odmalować z jaką gorączką gniewu i zniecierpliwienia porwała się Marja i podbiegła do swachy z zaciśnionémi rękoma.
— Masz pani, — zawołała żywo, — masz pani dla mnie choć cokolwiek przyjaźni?
— Zmiłuj się! alboż o tém wątpisz?
— Dajże mi pani jéj dowód, i nie wspominaj mi nigdy o zamężciu. To obelga dla mnie. Pan Juljusz jest, nie zaprzeczam, bardzo miłym człowiekiem, mam dla niego wiele szacunku, lubię jego towarzystwo, bo go Staś mój pokochał, ale od tego do złamania ślubu... o! daleko jeszcze, pani!
— Jakiż to ślub ci w głowie? moja Marysiu! — z podziwieniem odezwała się Emerykowa.
— Ślub który mnie z mężem łączy.
— Ależ on umarł.
— Tak jest, umarł dochowawszy swéj przysięgi; ja żyję, i pozostaje mi moją spełnić, trwając do śmierci wierną jego pamięci; tego dopełnię.
Po tych wyrazach wyrzeczonych z zapałem, głosem który nie dozwalał odpowiedzi; zamilkła uparta sąsiadka, zamyśliła się i kwaśno pożegnać miała dziwaczną, jak ją w duchu zwała, kobiétę, gdy przypadkiem Juljusz nadjechał. Oczy jéj zabłysły — została.
Wdowa chmurno przyjęła gościa, domyślając się jakiejś zmowy tam, gdzie nie było żadnéj, niecierpliwość i oburzenie nią miotały i po chwili, wytrwać nie mogąc, wstała i zbliżyła się poważnie do młodego człowieka.
— Zadziwisz się pan, — odezwała się z uczuciem godności i niejaką dumą, że sama pocznę rozmowę niezwyczajną i przykrą dla mnie, ażeby ją raz nazawsze zakończyć...
Juljusz powstał nie mogąc sobie zrazu wytłumaczyć, co to znaczyło, wlepił w nią oczy i zadrżał.
— Posądzają już pana, najniewinniéj zapewne, że masz czulsze dla biédnéj wdowy uczucie nad prostą litość. Ja pana tak płochym nie sądzę. Za taki wybór, w który jednak nie wierzę, musiałabym być wdzięczną według ludzkiego sądu, a w istocie serce mi prawie gniéwać się zań każe. Nie łudź się pan, jeźli myślisz o mnie: ta suknia czarna, to dziecię które nad życie kocham, ta mogiła na którą codziennie patrzę, dość mówić powinny, że nigdy się nie uczuję rozwiązaną z przysięgi, która mnie wiąże do śmierci. Jestem żoną umarłego, ale zawsze żoną... nikt o mnie starać się nie może, boby mi tém najboleśniejszą wyrządził krzywdę: posądziłby mnie o brak sumienia, o brak serca, o nędzne udawanie. Ja cierpię, a urągać się boleści nie godzi.
I łzy wytrysły z oczów wdowy. Juljusz stał pomięszany, pani Emeryowka zagryzła wargi i targała woreczek.
— Przebacz mi pani, — rzekł nareszcie ochłonąwszy nieco Juljusz, — jeślim był dla niéj powodem mimowolnym przykrości, bolą mnie te łzy, za które chętnie wylałbym krew moją. Jeślim miał myśl jaką, zostanie ona we mnie pogrzebaną na wieki; nikogom jednak, wierzaj mi pani, do odgadywania jéj nie ośmielił.
Spójrzał na sąsiadkę.
— Odtąd pozwól mi pani pocieszać się jéj szacunkiem i życzliwością, ja więcéj nie żądam.
— Masz pan, — podając mu drżącą rękę rzekła Marja, — szacunek, przyjaźń, życzliwość, boś na nie zasłużył, i z tego nie robię tajemnicy, ale powtarzam to, serce moje w grobie męża, ręka w jego pierścieniu, jestem żoną i matką, nikt nie powinien zbliżać się do téj sukni czarnéj jak suknia kapłana, z myślą płochą, bo go ze wzgardą odepchnę...
To mówiąc usiadła poruszona i drżąca.
— Nie rozumiem, co mogło być powodem oburzenia pani na mnie, — rzekł po chwili Juljusz, boli mnie to tém więcéj, że wygnanemu ze Starego, tęskno będzie jak po raju.
— Ja wcale pana nie wyganiam, — uspokajając się nieco zawołała wdowa, — mniejsza mi o to, że ludzie różnie sobie nasz stosunek tłumaczyć będą, bo ludzie ludźmi są zawsze, muszą szukać czegoś brudnego, żeby się nieco pokarmić; proszę pana owszem żebyś u mnie bywał, ale bez myśli żadnéj, bez żadnego zamiaru... inaczéj, mniebyś pan obraził, a siebie zawiódł.
Pani Emerykowéj pozostawało wyjechać tylko, nie miała co powiedziéć, burzyła się cała, i już myślała jak w sąsiedztwie całą tę scenę, którą nazywała komedją, opisywać będzie; przeszedłszy się więc parę razy po pokoju i niby przepatrując kwiatki stojące na oknach, wejrzała na zegarek jakby z przypadku, szybko pożegnała wdowę i zostawując ją sam na sam z Juljuszem, pośpieszyła do domu.
Zmięszany, smutny gość chwilę jeszcze przyzostał, pobawił się w kątku ze Stasiem, nie śmiał już słowa powiedziéć, żeby nie dać powodu do nowych tłumaczeń i objaśnień boleśnych; nareszcie wziął za kapelusz, i chciał się wysunąć, ale wdowa poczęła sama.
— Muszę się panu wytłumaczyć z mojéj gwałtowności, — odezwała się prawie ze łzami.
— Domyślam się, że powodem wszystkiego musiała być usłużna sąsiadka.
— Tak jest, dała mi uczuć boleśnie, jakie świat ma wyobrażenie o mnie, jak ludzie ocenili serce moje...
— Nie sądź pani o wszystkich z téj opłakanéj próbki, — żywo odparł Juljusz — to wyjątek...
— Jakkolwiek bądź, słówko jéj niebaczne dotknęło mnie do żywego. Więc mi nie wierzą! więc sądzą, że kłamię łzami! kłamię suknią! samotnością! żalem! wszystkiém!
— Ależ pani, powtarzam, to wyjątek...
— O biédne my kobiéty! — ciszéj zapłakała wdowa — biédne my kobiéty... — I twarz ukryła w dłoniach, zamyślając się łzawo i długo; widok ten przeszył młodego człowieka, uczuł jakby zgryzotę sumienia za myśli, które mu przez serce przebiedz mogły, zwilżyły się i jego oczy, niepostrzeżony wysunął się z pokoju.
Smutny wlókł się ku pustemu swojemu mieszkaniu, z myślami dziwnie przykrémi, z jakiémś odrętwieniem na wszystko; kochał więc, bolał z odebrania nadziei, ale że kochał poczciwie, myśl, że będzie mógł widywać Marją i daleką nad nią czuwać opieką, trochę otuchy wlewała do serca zakrwawionego niespodzianie i srodze.
Zkąd i jak wzięła się ta miłość? jak niespodzianie na tak gwałtowne uczucie urosła, jak zapełniła w nim próżnię serca i duszy, i zagarnęła w siebie życie całe, Juljusz sam o tém nie wiedział.

Niedawno zraniony boleśnie, schronił się na wieś pragnąc zapomnienia i spokoju, chcąc wypocząć i opamiętać się po szałach burzliwéj dosyć młodości; tu znowu spotykał niewyminioną namiętność, udręczenie nowe i rozpacz. — Nigdzie więc niéma dla mnie spoczynku? nigdzie ciszy? — myślał jadąc lasem i puszczając cugle koniowi — zaledwie jedne zamknęły się rany, już drugiém sobie otworzył! szalony! nigdyż nie zestarzeję, nie ochłonę, nie skończę téj walki z sercem własném, które na oślep się rzuca na każde światełko, jak ćma przeznaczona na spalenie? Nie! nie! widzieć jéj nie chce, zamknę się znowu, przeboleję, zapomnę, pozostanie poczciwa gorąca przyjaźń i nic więcéj!
Mówił te słowa żywo, namiętnie i podniósł machinalnie głowę, jakby wyrzekał uroczystą przysięgę; gdy wtém widok jakiś niespodziany, dziwny, wyrwał mu z piersi wykrzyk, a ręka wstrzymała konia.
Znajdował się właśnie w pośrodku lasów należących do Starego, na uroczysku zwaném Ładowym gajem, po nad którém przebiegała mało uczęszczana drożyna wiodąca do Zalesia.
Ładowy gaj leżał na wyniosłém wzgórzu i składał się z rzadko rozsianych po zielonéj murawie odwiecznych dębów, u stóp których nic nie rosło, tylko jak w parku angielskim szmaragdowa nizka trawka. Na samém tego wzgórza wierzchołku, był usyp jakiś jakby krągła wielka mogiła, z rodzaju tych, które u Awarów, Ringe zwano, w pośrodku próżny i zaklęsły, a tak obszerny, że się w niém kilkadziesiąt osób łatwo pomieścić mogło. Dołem po nad samą dróżką sączył się strumyk otoczony sitowiem i ubrany kwiatkami, kręto plątał się pomiędzy drzewy i niknął w oddaleniu wśród gliniastych obrywów.
Miejsce było bardzo piękne i coś poważnie smutnego otaczało tę tajemniczą, starą, milczącą już od wieków mogiłę, pracę ludzi których kości oddawna ziemia pożarła; nie piękność jednak miejsca uderzyła tak bardzo Juljusza, ani widok tego nieodgadnionego usypu, ale postać która w zamyśleniu dziwném stała u mogiły. Był to starzec z siwą brodą spływającą na piersi, tak pięknych i wyrazistych rysów twarzy, tak można rzec natchnionéj postaci, że u stóp grobowca zdawał się z niego wychodzić jak nie ziemskie zjawisko. Sparty na białym kiju zagiętym, poglądał pod nogi swoje oczyma smętnie w ziemię wlepionemi, i ani postrzegł ani posłyszał przybycia Juljusza.
W chwili gdy podróżny nasz pół głosem wykrzyknął zdziwiony wypatrując się w starca, najróżniejsze w rysach twarzy objawiając uczucia — wieśniak, gdyż ubior miał kmiecy, zoczywszy go nareście, wpatrzywszy się w Juljusza chwilę, szybko chciał usunąć się za mogiłę, ale jakby się rozmyślił zaraz, przyzostał i śmiało zmierzył okiem stojącego w miejscu młodego człowieka.
Oczy ich spotkały się, a Juljusz nie pewien, to otwiérał usta chcąc coś przemówić, to je milczące przymykał. Widać było że się wahał, że poznawał i nie był pewien że go nie zdradzają oczy, że chciał powitać i nie śmiał... Starzec wciąż obojętnie przypatrywał się jezdzcowi, który stał w miejscu.
Nareście po długiéj chwili Juljusz zeskoczył z konia i szybko przybliżał się ku dziwnemu dla siebie zjawisku, o kilka kroków jeszcze raz stanął, wlepił wzrok wytężony, i zawołał:
— Ale to ty! to ty jesteś! nie mogę cię nie poznać, choć zaprawdę, z tą brodą, w tym stroju, w téj stronie kto innyby się omylił, ale nie ja! — I rzucił się ku starcowi.
On stał jeszcze nieruchomy, tylko uśmiech jakiś przebiegł mu po ustach.
Juljusz się zastanowił.
— Miałożby mnie tak nadzwyczajne uwodzić podobieństwo? jestli dwóch ludzi tak dziwnie bliznięco do siebie podobnych? Nie! nie! ja się nie mylę.
Postąpił jeszcze, a wtém starzec przemówił łagodnie, zdejmując czapkę i kłaniając mu się do kolan z pewnym rodzajem dobrodusznéj ironji.
— Tak, jasny panie, to ja! nie mylisz się!
— Coż to za dzień nadzwyczajności! — zawołał Juljusz — co to za komedya? powiedz mi, patrzę i oczom nie wierzę... Ty... tutaj, w tym stroju, wytłumaczże mi proszę tę zagadkę, ale naprzód uścisnijmy się po staremu.
To mówiąc przyskoczył gorąco i ucałował starego, który przejęty jakiemś uczuciem, silnie go objął w milczeniu, i gdy ręce opadły, łza mu w oku zabłysła.
— Na Boga! nie jesteś-li w niebezpieczeństwie jakiém? Kryjesz się i uciekasz? mów? co to jest, szczęściem mogę ci być pomocą.
Hryć Soroka, gdyż to on był, znowu ironicznie się tylko uśmiechnął.
— E! mój panie Juljanie, — rzekł rubasznie — nie szukajcie darmo po głowie dziwolągów; ani się kryję, anim przebrany, a jeśli grozi komu niebezpieczeństwo, to pewnie nie mnie.
Słów tych nieuważał Juljusz, który począł nalegać gorąco.
— Na Boga, mój zacny i poczciwy nauczycielu, wytłumaczże mi co się z tobą stało? i co to znaczy?
— Zdaje mi się, — odrzekł smutnie Soroka — że gdybym ci się jak najszczerzéj wytłumaczył, nie bardzobyś mnie zrozumiał.
Juljusz zamilkł.
— Ale ta suknia, — rzekł po chwili — ta broda, to oddalenie z miejsca w którem zdawałeś się osiadłym na zawsze.
— Mój kochany panie Juljanie, — odparł starzec — nigdy człek nie wié co los z nim zrobi, na zawsze spoczniemy tylko w grobie... a na ziemi, nie ma zawsze...
— Coż tu robisz? — spytał znowu coraz silniéj zajęty młodzieniec — Jakto? mnie, nie chciałbyś powiedzieć, zwierzyć się? mnie nawet?
Stary uśmiechnął się trochę weseléj.
— Lubiłem cię bardzo, mój kochany uczniu, rzekł powolnie — byłeś u mnie Benjaminkiem, nie zgubiłem cię z oczu nawet, gdyś się w świat puścił, bom przywiązał się do ciebie; ale nie łudziłem się nigdy, zawszem widział w tobie nieszczęśliwego wrażliwego chłopaka, co w zapale gotów był życie dać dla człowieka, dla ludzkości, dla myśli szlachetnéj, i jutro toż samo życie postawić na kartę dla igraszki, dla zabawki, dla roztargnienia, dla pięknych oczek w których błysło trochę życia i nadziei. Jakże chcesz bym tak płochemu choć najpoczciwszemu, zwierzał się z tego co może jest tajemnicą życia mego!
— Na Boga! ale kiedyżem zaufanie zdradził? — zawołał Juljusz.
— Poczekajno, poczekaj, nie rozpalaj się i nie krzycz, widzę że tu nie miejsce do rozmowny, pójdźmy na ustroń trochę.
To mówiąc ruszył się Hryć z pagórka, a Juljusz wiodąc konia za sobą postąpił za nim milczący, lecz jeszcze pod wpływem podziwienia i rozdrażnionéj ciekawości; szli a oczy młodzieńca nie opuściły na chwilkę tajemniczéj postaci, którą miał przed sobą, jakby ją wzrokiem chciał przeszyć do głębi i odgadnąć.
Spuściwszy się ze wzgórza, przeszedłszy strumyk i okrążywszy część wyniosłości na któréj rósł Ładowy gaj, znaleźli się w parowie zarosłym krzewami z góry i tak gałęźmi ich zasklepionym, że promień słońca nigdy się tu nie mógł przecisnąć. Z pod jednéj ściany obrywu, z dębowego ocembrowania sączyło się źródełko z którego powstawał strumień. Gliniaste wysokie i strome boki parowu osłaniały ze trzech stron tę ustroń w któréj głębi ciemność była zupełna. Szeroki kamień leżał nieopodal od wnijścia, na nim zasiedli przybyli, i Juljusz chwycił starca za rękę niespokojnie, z bolesnym wyrzutem w twarzy.
— A! ciężkoś mnie dotknął, mój drogi nauczycielu, rzekł, więcem ja tak płochy, tak nieroztropny, że mi nawet nie śmiesz powiedzieć nic o sobie, wiedząc jak cię kocham? Mógłżebym cię zdradzić? powiedz!
Hryć sparł się na swojéj lasce, odwrócił twarz ku towarzyszowi i odpowiedział powolnie.
— Wiele to lat jakeśmy się nie widzieli?
— Nie wiém, blizko podobno dziesiątka! odparł Juljusz.
— Dziesięć się skończy teraz, — rzekł Hryć Soroka — a wiele też razy od téj pory kochałeś się Juljuszu, byłeś szczęśliwy i nieszczęśliwy; zrozpaczony i pełen nadziei, wiele razy traciłeś majątek i wygrywałeś go znowu? wiele razy zmieniałeś sposób życia i z pustelnika przerobiłeś się na miejskiego wytwornisia.
Juljusz się zaczerwienił.
— Nie wiém wiele to razy w przeciągu tych lat dziesięciu spotkać mnie mogło, ale to pewna, — rzekł z zapałem szlachetnym — żem ani razu nie zdradził nikogo?
— Jakto? nawet kochanki?
— Zdradzono mnie, alem ja niewinny.
— Tyś na to przeznaczony, — smutnie powoli odpowiedział stary — prawda! prawda! mój biedny męczenniku namiętności! No! darujże wymówkę, która być mogła gorzką, ale doprawdy gdybyś się żalił żem ci płochość zarzucił, nie miałbyś do tego prawa!
Juljusz zamilkł.
— Powiedzże mi naprzykład, — ciągnął daléj Hryć — ledwie tu przybywszy, jakże było można świéżo przebolawszy tyle...
— Ale zkądże ty to wiesz?
— Ja wiém wszystko, — uśmiechnął się stary — i temu się nie dziwuj, bo to tak zawsze bywało. Jakże można, byś świéżo przebolawszy, przybywszy tu z rozpaczą nieuleczoną, boś tak ją nazywał, z zamiarem zmiany życia i osamotnienia, jak można byś tak prędko znowu, ledwie zastudziwszy serce z jednego uczucia, rozgorzał zaraz drugiém?
Juljusz powstał. — Ale mój kochany tatku, pozwól się po dawnemu nazywać, zkądże ta wszechwiedza — rzekł pokrywając żartem wrażenie — wiesz jak tu przybyłem, i wiesz już nawet co myślę w téj chwili?
— Wszak tak zawsze bywało, — odpowiedział stary — przypomnij sobie, niceście przedemną ukryć nie mogli; cóż dziwnego że i teraz po kroku jaki uczynisz, dopytuję się uczucia, które za niém idzie nieuchronnie?
— Zkądże wiész kroki?
— Bo na nie patrzę...
— Chcesz więc bym oszalał... ja tego nierozumiem.
— Może kiedyś wszystko ci się jaśniéj wytłumaczy — powolnie mówił Hryć wstając — teraz czas się nam rozejść...
— I porzucisz mnie tak?
— Nie na długo, zobaczemy się...
Juljusz odchodzić nie chciał, stał wryty, wtém jakby na jego szczęście silny grzmot dał się słyszeć; błysnęło szeroko, grom rozległ się po lesie i górach, wicher zaszumiał i ogromne deszczu krople, spadać poczęły na głowy z między rzadszych u wnijścia gałęzi.
— Burza! burza straszna! — potrząsając głową rzekł Hryć — a ja zapomniawszy o niéj, wstrzymałem cię za długo i do wsi do karczmy daleko, niewiedzieć dokąd się schronić.
Stanął i podumał chwilę.
— Musimy się wstrzymać, — odezwał się po namyśle stary wieśniak — burza będzie straszna i długa, do wsi mila, karczmy żadnéj, jechaćby ci było niebezpiecznie i przykro. Może wreście znajdę przyporzysko!
To mówiąc zawrócił się nazad w wąwóz ciemny.
— Jeśli w tym parowie, — rzekł Juljusz — to na taką burzę, wszystko jedno co pod gołém niebem...
— Znajdziemy coś lepszego, — tajemniczo szepnął stary — tylko panie Juljanie, zapomnij proszę żeś tam był dokąd cię prowadzę; jest to skrytka na wypadek wojny, nieszczęścia jakiego, wydawać się jéj nie godzi, kto wié, pod te czasy bardzo przydać się może...
— Znowu posądzacie mnie!
— Juściż niekiedy ci ją odkrywam. Za mną, za mną, a żywo! burza się zbliża, niezadługo las zadrży i drzewa polecą nam na głowy! uciekajmy.
Posunęli się uwiązawszy wprzód konia u wnijścia, w głąb jaru ciemnego, który na trzy czy cztery rozdzielał się gałęzie; Hryć po namyśle skierował się w prawo i stanęli przed ścianą gliniastą zakończającą nagle rozpadlinę. Tu niewielka bryła ziemi porosła trawami, mchem i drobnemi krzewami, pchnięta silną dłonią starca, odtoczyła się nieco i za nią pokazał się czarny otwór.
— Schyl się i wchodź za mną, — rzekł stary zręcznie wsuwając się przodem.
Szeroko znów rozświecająca świat błyskawica wskazała wyraźniéj paszczę pieczary, do któréj za swym przewodnikiem wszedł Juljusz. Stary schwycił go za rękę, bo z razu nic rozeznać nie mógł i ciemno mu było jak w grobie, oczy jego olśnione oswoić się nawet nie mogły z przepaścistą nocą tego dziwnego podziemia, w którém powietrze chłodne i orzeźwiające zdawało się dowodzić że się daleko rozciągało. Czuć było nawet jakby lekki przewiew, po którym pomiarkował Juljusz, że gdzieś daléj inne wejście lub otwory być muszą.
— Stójże teraz w miejscu, — rzekł Hryć puszczając jego rękę, a ja się o światło postaram. — To mówiąc postąpił kilka kroków i po niedługiém oczekiwaniu, zapalił grubą, nie foremnie zlepioną świécę woskową.
Zewnątrz rozlegający się łoskot nadchodzącéj burzy, która drzewa wywracała z korzeniami, bijących jeden po drugim piorunów, szum ulewnego strumieniem spadającego deszczu, nagłe przejście w ciemność, doznane dnia tego uczucia, przyłożyły się do wywarcia na Juljuszu mocnego wrażenia widokiem pieczary, którą przy słabym blasku zażegnionéj świecy ciekawie oglądał. Światełko powolnie rozlewające się, ukazało mu wyżłobione ręką ludzką podziemie którego sklepienie nieforemne spierało się tu i ówdzie na zostawionych ogromnych ciężkich z gliny słupach. W ścianach oczerniałych od dymu, widać było porobione wgłębienia, a pod niemi wciąż idące przyźby szerokie, służyły zapewne za siedzenia i miejsca spoczynku. Pod nogami walały się węgle zagasłych ognisk i kości. Juljusz z przerażeniem postrzegł u stóp swoich niedogorzałą czaszkę ludzką. Powiódł wzrokiem milczący, chcąc zbadać głębią podziemia i niedopatrzył końca: pieczara zniżając się i zakręcając w różnych kierunkach, ciągnęła się daleko w górę na któréj stał Ładowy Gaj. Gdzieniegdzie z pękniętego jéj stropu zwieszały się blade korzonki drzew, które przebiwszy go cienkiemi nićmi wyciągnionemi w próżnię, zdawały się szukać uciekającéj im ziemi.
Juljusz nie mógł się napatrzeć nowego dla siebie i zajmującego widoku, stary Hryć stał przed nim i patrzał w twarz jego badając wrażenia jakie na nim to dziwne schronienie, wysłane kośćmi ludzkiemi uczyni.
Młody człowiek chciał się posunąć dalej, ale go towarzysz wstrzymał.
— Zostańmy tu, — rzekł — niéma tam nic do widzenia, siadaj na téj ławie gliniastéj i spocznij; puszczać się daléj i niepotrzebna i niebezpieczna.
— A dalekoż ciągnie się ta pieczara? — spytał Juljusz gdy stary zasłaniając światło od przewiewu przytwierdzał je do jednego z bliższych słupów.
— Nie wiém, — odparł Hryć — końca jéj nikt niedoszedł.
— Szkoda! to ciekawa starożytność, możeby się co w niéj odkryło.
Ta uwaga widocznie zniecierpliwiła starego który brew zmarszczył i posępniéj odpowiedział:
— Coż się tu znaleźć może, nagie ściany, kości trochę i popiołu, ja byłem daleko w głębi, toż samo co tutaj, tylko niedoperzów więcéj.
— Ale muszą być jakieś podania o téj jaskini? coż znaczą te kości? — badał Juljusz, cały zaprzątniony nowém odkryciem, rozglądając się — to widocznie są czaszki ludzkie.
Starzec zamilkł, i zdawał się przysłuchiwać burzy, która wrzała coraz się jeszcze powiększając nad ich głowami; chwilami z wstrząśnionéj ziemi sklepienia sypały się na nich drobne obłamy, koń Juljusza rżał niespokojny u wnijścia.
Po chwili z westchnieniem usiadł Hryć przy młodym człowieku i kładnąc mu rękę na kolanach, zapytał:
— Julku mój, nie słuchajmy téj burzy, korzystajmy z chwili, powiedz mi swoją historją i poskarż na to coś wycierpiał, znajdziesz i dziś może pod tą sukmaną serce co ci z dobrą radą pośpieszy.
— Ale naprzód, stary mój nauczycielu, wytłumacz mi siebie!
— Dziwnieś ciekawy!
— Daruj, ale któżby nim nie był.
— Tymczasem to bardzo prosta historja — dodał smutniéj Soroka, — chciałeś jéj, słuchaj więc, ale bądź cierpliwy, bo żebym ci mógł wytłumaczyć sukmanę którą na mnie dziś widzisz, wiele wprzód rzeczy powiedzieć muszę, nawet takich które nie rad mówię. Uzbrój się w cierpliwość, kochany Julku i daj mi słowo, że to co powiém niepowtórzy się nigdy i nikomu.
Juljusz wyciągnął rękę do starca.
— O tém i wspominać nie potrzeba, — rzekł uroczyście — możecie mi powierzyć co chcecie, umrze to ze mną pewnie.
— Niech z tobą żyje, to większa sztuka, — dodał Soroka, a teraz słuchaj spowiedzi, którą sam wyzwałeś.





Trzeba żebyś wiedział naprzód, że twój stary nauczyciel, ów Grzegorz Soroka, co śmiał karcić dzieci ślacheckie i nieraz krnąbrnego panicza za ucho pociągnął, jest, był i będzie prostym kmiotkiem.

Juljusz spójrzał wielkiemi oczyma, a starzec z lekka się uśmiechnął, jego podziwieniu.
— Zdziwi cię to może żem ślachcica udawał i nie chwalił się pochodzeniem swojém, milcząc o mojéj przeszłości — ale dziwić niepowinno. Źle znacie przeszłość naszą, jeśli podobne uślachcenie wieśniaka zdumiewać was może. Przykładów jego tysiące macie w dawnych dziejach waszych; dopiero w ostatnich nieszczęśliwych czasach a szczególniéj w krajach przez polskę na rusi podbitych i przyswojonych, żywioł ślachecki z powodu różnic narodowości wyrobił się zupełnie odrębny i oddzielił całkiem od ludu pospolitego. Dawniéj zasłużonych kmieciów panowie do herbów nawet przyjmowali, a Batory poczciwéj swéj wieśniaczéj piechoty pod Pskowem i Połockiem wyślachcił niemało. Jeszcze w odleglejszych wiekach Polski, kmieć nie był wcale poniżony, ani spodlony jak w najbliższych nas czasach wyjątkowo bywał; bo ogólnie rzeczy biorąc nigdzie u nas niebyło ucisku, nigdzie takiéj niewoli jak na zachodzie, choć zachód niepojmując instytucij naszych, wiecznie nam je wyrzucał. Uwierzyliśmy obcym i o tym ucisku, papugi powtarzaliśmy za niemi!
Jak tajemnie sączące się strumyki wielką podsycają rzekę, tak lud niewidocznie wyborem swym zasilał ślachtę. Wiedzieli nieraz panowie o uślachcającym się chłopie i milczeli, bo czuli, choć sobie z tego może sprawy nie zdawali, że ślachectwo głównie się zasadza na poświęceniu dla kraju, a kto w jakikolwiek sposób poświęca się dla niego, już przez ten czyn sam zostaje ślachcicem. Dla tego wszelaki talent, zasługa wojenna, dawały zawsze ślachectwo i ile krwawych pól w waszych tarczach, tyle ślachty co się dobiła poświęceniem miejsca dla potomków swoich, uprzywilejowanego wspomnieniem. Teraz może kupuje się w niektórych krajach ślachectwo i tytuły, dają to za pieniądze, co się krwią tylko zdobyć mogło, ale też to wiek wcale nie ślachecki, pojęcie nawet ślachectwa zostało sfałszowane lub zniesione.
Widziałeś mnie w sukni waszéj, na równi stojącego z wami — alem ja i wówczas w sercu był kmieciem, choć dla próżnéj młodzieńczéj żądzy wyniesienia się, oświecenia i nie określonych jakich nadziei, wyrwałem się z tego stanu. Jak? to ci zaraz opowiem.
Trzeba byś wiedział, że panowie Starego, niebyli innym podobni — wieś to może w kraju jedyna, w któréj lud z panem starą jeszcze słowiańską jednotę stanowił, w któréj patrjarchalny związek ten, nic nie nadwerężyło na chwilę, my i panowie nasi nie staliśmy nigdy w przeciwieństwie i w walce jak gdzieniegdzie poddani i dziedzice, aleśmy trwali z pokoleń w pokolenia w miłości, zgodzie i połączeniu.
Niema w tém nic dziwnego wcale, tak w dawnych wiekach było wszędzie. Źle sobie wyobrażają zagorzalcy, dawny w Polsce rzeczy porządek i zasadzając się na wyjątkowych uciskach, na występkach, które są po dziś głośne, z nich stan włościan przedwiekuisty chcą zrozumieć i odtworzyć. Ani owe wyjątki, ani to co nam w prawach pozostało, nie objaśnia o stosunkach panów i kmieci — prawo nie urządzało téj zawisłości ale zwyczaj, był to żywy rzeczy porządek zasadzający się na tradycyi, i dziś dla badaczów co wszystkiego szukają w papierze, nieodgadniony.
Było wcale co innego — była społeczność w sobie właściwy sposób urządzona, związana miłością, wymiarem słusznym pracy i stopniowaniem konieczném wszędzie, a nikogo nie poniżającém. Pan był ojcem swéj włości, a on i ludzie jego stanowili zupełną jedność — była to więcéj może niż społeczność związana interesem materjalnym, była to przysposobiona rodzina, był to węzeł patriarchalny. Nie mówię o wyjątkach, bo gdzież ich niéma? to źle tylko, że późniéj historja całkiem się na nich oparła, zabywszy co umarło w ciszy, to jest normalnego bytu.
W ogóle przywiązanie człowieka naszego stanu do ziemi było całkiem dobrowolne, jak tego nazwanie wielu osad po dziśdzień jeszcze dowodzi; zależność jego od dziedzica raczéj dobrodziejstwem mogła się zwać niż przymusem. Ale też panowie inaczéj pojmowali swe obowiązki i duch jeden, duch chrześciańskiéj miłości ożywiał wszystkich. Dwór stał na czele wioski, był jéj rządem, jéj sędzią, ale zarazem jéj opiekunem, spichlerzem, podskarbim, obrońcą, przedstawicielem. Dopiero późniéj, gdy ślachta się zepsuła pod wpływem zachodniéj cudzoziemszczyzny i straciła uczucie obowiązków chrześciańskich z utratą ducha wiary, pan mógł się stać niesprawiedliwym względem swéj gromadki.
W dawnych czasach, w tych o których wiedzą najlepiéj podania nasze, w słowiańskim bycie patriarchalnym, w piérwszych wiekach gorliwego chrześciaństwa, nie było przykładu nadużyć władzy i gwałtu. Owszem społeczność owa, była czémś idealnie doskonałém: ślachcic kierował mniéj więcéj rozległą gminą ludu, który był raczéj ojcem z ducha niż panem z materyi; w miarę wielkości swych obowiązków usposabiał się całém życiem do ich spełnienia, czuwał nad bytem powierzonéj mu gromadki, puszczał z niéj w świat i inne życie tych, co się do niego zrodzili, zostawiał przy roli takich, co tę pracę kochali i do innéj niemieli serca lub zdatności; żywił, karmił, bronił, a na chwilę z oka niespuszczał.
Niech sobie nowi mistrze nauki społecznéj, ci co z gruntu chcą świat przerobić według formy przez siebie wymarzonéj, szukają lepszego wzoru społeczności nad ową słowiańskę, ja go nigdzie nie widzę — i do póki trwa w niéj duch ożywiający, duch podań, duch wiary, co chrztem nowym starą słowiańszczyznę obmyła, przyjmując się na téj bujnéj roli z siłą cudowną — o! nigdzie może nie było lepiéj.
Ślachcic tém się tylko odznaczał od reszty, że większe i cięższe miał obowiązki — nie żył on w zbytku, przestawał na małém, bronił kraju krwią, odpowiadał zań głową, radził i rządził, ale za wszystkich cierpieć i poświęcać się musiał. W miarę tego poświęcenia społeczność wydzielała mu cześć, mienie i znaczenie. Lud stojący pozornie na najniższym szczeblu hierarchji towarzyskiéj, był w istocie najszczęśliwszy. Pracował on dla wszystkich na chleb powszedni, ale go bronili wszyscy, i otaczali uzbrojoną piersią zaszczycając od wszelkiéj napaści. Zresztą dziwuj się jeśli chcesz Juljuszu, ja ci dziś jeszcze powtórzę, że szczęśliwszego niema nad stan wieśniaczy na naszéj pięknéj bujnéj ziemi...
— To prawda, kochany nauczycielu — odparł z uśmiechem młody człowiek, dotychczas wcale przeciwnie mówiono i pisano...
— Być bardzo może, i nie dziw. Wreszcie w Europie inaczéj było niż w słowiansczyźnie, a żeśmy wielkie małpy, z pozwoleniem pańskiém, gdy tam poczęto użalać się na ucisk włościan, musieliśmy i my to echem powtórzyć u siebie. Tymczasem u nas nigdy nie było takiéj nędzy, takiego upodlenia jak gdzieindziéj. Nie trzeba po dowody iść daleko — u nas i teraz jeszcze włościanin idzie do pana codzień swobodny w każdéj ważniejszéj okoliczności, z weselem, ze smutkiem, ze świętem, przyjmują go jak brata, witają dłonią i sercem, podzielają strapienia i zabawę... Po wioskach naszych nieznane były nigdy wielkie klęski głodu, niedostatku, dopóki pan mógł im zaradzać; szpichlerz zawsze stał otworem, worek otworem dla wieśniaka; wreszcie nędza jego, o któréj tyle piszą obcy podróżni utyskując nad lichą odzieżą, nad zapadłém mieszkaniem wieśniaka, cała po większéj części jest powierzchowna.
W grubéj chodzący świcie kmieć nasz, nie pomieniałby się na cieńkie suknie i cieńki chléb angielskiego lub francuzkiego proletarjusza; łachman tenby go nie ogrzał, a strawa nie nakarmiła. Potrzeba znać kraj i warunki życia w nim, żeby się przekonać, iż w istocie wszystko aż do chaty chłopa, która jakkolwiek licha, miłą mu jest bo pradziadowska, wszystko zastosowane do potrzeby lub wynikłe z konieczności. Że u nas naprzykład co do odzieży wieśniak daleko wygodniéj, przyzwoiciéj, lepiéj jest odziany, niż francuzki i angielski proletarjat, tego dowodzić nawet nie potrzeba. Tamci wyrobnicy i wieśniacy kupują swoje suknie po miastach, wdziewają tandetne niedonoszone łachmany miasta, stare i śmieszne, my z własnego sukna, odwieczną, poważną, ciepłą i dostatnią pradziadowską mamy świtę. Zdaje mi się też, że poddasza nędzne Londynu i Paryża, nędzne kletki irlandzkie, nie są wygodniejsze i zdrowsze od chat naszych. A jednak każdy przejeżdżający cudzoziemiec ma sobie za obowiązek na widok czarnéj chałupy wieśniaka, jego prostéj siermięgi i razowego chleba, krzyczeć na północne barbarzyństwo!!
My zaś, jak skoro powie co wyrocznia nasza na Zachodzie, pokornie spuszczamy głowę.
Niech cię to nie dziwi, że sam wieśniak, nie idę śladem innych i nie wyrzekam na byt nasz; widzisz pan we mnie człowieka tak przywiązanego do swojego stanu, tak go ceniącego, jak kto inny ślachectwo. Czemuż nie mam być dumny z moich dziadów co karmili, gdy wy się pysznicie swojémi, którzy kraj zasłaniali? Ręczę żebym się nie pomieniał na żaden stan inny, na żadne pozornie lepsze położenie.
Tak dziś, ale w młodości, choć napojonemu wcześnie przekonaniem, że niéma na świecie bytu nad wieśniaczy, zaświtała w głowie chętka czegoś innego, pragnęło się świat zobaczyć, uczyć się, sprobować innego życia. Miałem jeszcze naówczas ojca, który postrzegłszy tę żyłkę we mnie, a był to człowiek wielkiego na stan swój rozumu, karcił za nią nieustannie — może to właśnie przyłożyło się do rozwinienia jéj we mnie.
Po śmierci ojca pozostało nas trzech braci i siostra; w chacie ludno było aż do zbytku, nie wytrzymałem i uciekłem z wioski. Ani mi się wówczas zatęskniło za swémi, za tą ziemią, do któréj teraz tak wielkie czuję przywiązanie, anim się ku niéj odwrócił, ani po niéj zapłakał — leciałem do miasta i szczęśliwie mi się udało dostać do niego bez żadnéj przygody.
Tu dopiéro postrzegłem, jaka była różnica między wioską i wieśniakiem, a miastem i jego mieszkańcami: wszedłem jak w las w ten tłum ludzi, gdzie każdy o sobie tylko myślał i o siebie się lękał. Nikt mnie nie spytał czy czego nie potrzebuję, nikt ręki nie podał; piérwsze dni z kilką groszami w kieszeni włóczyłem się nie mogąc nasycić oczów, nie śpiąc, nie jedząc, a patrząc i słuchając. Ale się przebrało siły i zapasu, trzeba było cóś począć z sobą, postarać się o dach, przytułek, pracę i chléb.

Począłem zbliżać się do ludzi, a jedni zbywali mnie śmiechem, drudzy zdziwieniem niedowierzliwém, inni obojętnością zupełną. Niezrażony niepowodzeniem, śmiały jak wieśniak, parłem się wszędzie, szukałem szkoły, bo chciałem się uczyć i znalazłem ją. Tu naturalnie, sromotnie wygnany zostałem i poznałem, że co innego chłop na wsi, co innego chłop w mieście. Mieszczanin stokroć dumniejszy jest od ślachcica. Wszyscy jak oparzeni uciekali odemnie, a gdym powiedział że się chcę uczyć, odskoczyli ze śmiechem. Nareszcie włócząc się tak daremnie po Lwowie, dostałem się do urzędu miejskiego, który mnie odesłał na wieś pod strażą, jak zbiega.
Ojciec jeszcze nieboszczyka pana Joachima rządził naówczas w Starém — był to człowiek zacny, łagodny, prawdziwy ojciec dla poddanych. Gdy mnie z téj włóczęgi przyprowadzono i stawiono przed nim, popatrzył, zmarszczył się bardzo pamiętam i rzekł z głębokiém wzruszeniem:
Dobrze ci tak chłopcze! dobrze! A po co było uciekać? Zachciało ci się w świat, czemużeś nie przyszedł do mnie, ze mną się o tém nie poradził i mnie nie poprosił? Widzisz coś zarobił.
Odpowiedziałem mu z płaczem, że się chciałem uczyć.
— Trzebaż ci było mieć ufność we mnie, — rzekł łagodniéj, — byłbym na to dał jakąś radę; któż widział uciekać jak z niewoli, alboż to już wam tak źle u mnie, żebyście bez mojéj wiedzy opuszczali swego pana?
Ja i bracia przeprosiliśmy go jakoś, i nie przyszło to nam trudno, bo serce jego widząc com wycierpiał, od razu mi darowało winę nieufności. Stary pan zamyślił się i odesłał mnie nazad do chaty, zapowiadając, że przyśle późniéj i ułatwi mi tę naukę któréj tak pragnę. Tymczasem bracia starali mi się wybić z głowy dziwne zachcenie, w Starém raz piérwszy się zdarzające, bo tu przywiązanie do naszego stanu więcéj niż gdzieindziéj wyrobił dobry byt i tradycya przeszłości.
— Jakiéj przeszłości? — zapytał ciekawie Juljusz.
— Może się kiedy i o tém dowiész, — odpowiedział Soroka, — dość że i my mamy swą przeszłość i dzieje które pomnim, z których jesteśmy dumni. Przywiązanie też do swojéj ziemi, do swéj siedziby, do tego kąta pradziadów, wyrobiło się w nas potężniejsze niż gdzieindziéj. Uczułem i ja zamiłowanie w tém życiu, ciszy, pracy, śpiéwów, podań i wpatrywania się w twarz pięknéj ziemi matki, w dzieło Boże, — ale pomimo to, została mi w głębi tęsknota za urojeniem. W życiu tak zawsze: nie postrzeże się człowiek, jak w duszę padnie mu drobne żądzy nasionko, jak wyrośnie i obejmie mu piersi i skuje go sobie na hołdownika. I we mnie tak pragnienie czegoś nowego — nauki, świata, zagnieździło się niepojętym sposobem na wieczny niepokój.
— Żałujesz więc kochany nauczycielu, żeś się oświecił, udoskonalił i podniósł?
— Długoby to było o tém mówić, — rzekł stary zamilknąwszy chwile, — ale doprawdy i wieśniak nie jest bez wiedzy pewnéj, bez pojęcia świata, bez rozgarnienia, tylko źródło wiedzy jego jest wcale różne od waszego.
Ja cóś dziś umiem, bywałem po świecie, widziałem ludzi, znam ich uczoność, wróciłem teraz na wieś i usiadłem wśród swoich. Patrzę i widzę, że nie są oni tak ciemni jak wy sobie wyobrażacie. Niéma tu nauki co wszystko rozbiéra, układa do jakiegoś wymyślonego porządku, numeruje i dziwnie przezywa, a ostatecznie rozpatrzywszy się w tém co zrobiła, wyrokuje że istoty rzeczy nie zna; niéma nauki która wie o wszystkiém, a nie rozumie niczego; ale natomiast z podań odwiecznych doszła nas wiedza tajemnic niedostępnych uczonym i pojecie świata takie, jakiém Bóg spromienił czoła piérwszych ojców rodzaju ludzkiego.
Starzec widocznie zdawał się jakby natchnionym; Juljusz słuchał go z zajęciem, tak pilnie, że ruszyć się nie śmiał by słowa nie stracił — Hryć mówił mu daléj.
— Porównajcie tylko lud miejski, otoczony brukiem, kamieniami i błotem, żyjący wśród kałuży, z ludem wioski, co pracuje pod gołém niebem, patrzy nieustannie na twarz ziemi i odgaduje dzieło Boże, — przekonacie się, że on więcéj umié i lepiéj daleko zna świat od rzemieślnika i mieszczanina. Mądrość kmiecia płynie wprost z ziemi matki, ssie on ją z jéj piersi wiecznie pełnéj, wyciąga z podań nieprzerwanych i ciągłego wpatrywania się w to, co go otacza. Wieśniak niczém się nie zdziwi, bo przywykł do nieustannych cudów, bo żyje otoczony niémi, każde zjawisko zwiąże z czémś słyszaném u kolebki, a choć nie wytłumaczy równie dobrze jak uczony, zrozumie je przecie po swojemu, patrząc nań nie suchem okiem badacza, ale sercem dziecka Bożego.
Niemal wszelkiéj nauki nasionko piérwotne wyrosło z doświadczeń wieśniaczych, skarbnica postrzeżeń tu się zbiérała; pastérze i rolnicy policzyli piérwsi gwiazdy na niebie, szukali w ziołach lekarstwa, poznali źwierzę i rozkopali ziemię, dziś jeszcze nieraz poradzi się ich uczony i zdumieje niespodzianym tajemnicom, których z uśmiechem prostoty słowo, wieśniak mu odkrywa.
Nieraz dziwujecie się mimo dumy waszéj rozsądkowi prostych ludzi — cała różnica tego nieoświeconego ludu, że on czerpie z ust do ust podawaną mądrość piérwotną, którą lada zetknięcie ze światem waszym głuszy i gasi, a wy ją czerpiecie z tego co zowiecie nauką, z dzieła własnego rozumem sklejonego, powoli, klejąc i rozklejając je co godzina. Mógłbym choć z pewną przesadą nazwać naszą nauką objawioną, a waszą zdobytą; obie opiérają się na jednéj posadzie, ale z niéj często zbacza druga, zbyt ufna w siły swoje. Wiele jest rzeczy u was poczytywanych za bajki, które są tajemnicą naszą.
Tu jakby opamiętawszy się wstrzymał się nieco stary, i tak po chwili mówił daléj.
— Nie żal mi, żem się uczył, ale gdy dziś porównywam naukę waszą z wiejską, ostatecznie nie wiele widzę wypadków więcéj nad te, które nam dały tradycye wiekowe. Jeźli co, to uczucie religijne rozwinione, podniecone we mnie jest wielką zdobyczą wyprany — reszta na niewiele się przydała. Musiałem wróciwszy na wieś, stając się nanowo wieśniakiem, zapomnieć dużo, by się więcéj jeszcze nauczyć.
— Ale jakżeście powrócili? — spytał Juljusz.
— O! daleko jeszcze do tego, muszę wam naprzód powiedzieć, jak wyszedłem, — odparł Hryć, — zawczasu uzbrójcie się w cierpliwość. W naszéj wiosce więcéj niż gdzieindziéj podań, bo mniéj się stykamy z tém, coby je zaćmić i zagłuszyć mogło, sięgają one niepamiętnych czasów, których nie zna historja; są nawet rodziny wybrane, gdzie z pokoleń w pokolenia przelewają się dzieje dawne i niejako kapłaństwo przeszłości. Pobywszy tu czas jakiś po piérwszéj mojéj wycieczce, jużem był prawie zasmakował i zgodził się z przeznaczeniem, gdy jednego razu zawołano mnie do dworu. Znalazłem pana Stareńskiego, chodzącego z papierem w ręku po wielkiéj sali, zobaczył mnie i zbliżył się z uśmiéchem.
— No, chłopcze, — rzekł, — teraz, kiedy chcesz, możesz się uczyć, wyrobiłem ci przyjęcie do szkół, daję uwolnienie i grosz na początek: idź w świat, a pamiętaj użyć dobrze nauki, któréj pożądasz. Dziś mnie może nie zrozumiesz, ale wraź to sobie dobrze w pamięć, że niéma szkodliwszego stworzenia nad niedouczonego, — wielkie w nim tylko podbudzone żądze, a niéma środków, by je zaspokoić. Chcesz się uczyć, uczże się do ostatka, i nie rzucaj już drogi, którą pójdziesz. Daj ci Boże, byś sobie wypracował szczęście!
Ledwie sobie dziś te słowa przypomnieć mogę, tak wówczas byłem wzruszony i szczęśliwy — odezwała się we mnie żyłka do świata innego, otrzymywałem o czém ledwie śmiałem marzyć, byłem jak upojony, jak szalony, upadłem do nóg staremu, a on z jakimś rzewnym smutkiem mnie pobłogosławił.
— Nie zapominaj o Bogu, — rzekł na ostatku, — módl się i idź w imie Boże!
Nazajutrz po czułych, wiejskich pożegnaniach z rodziną, podwódka brata odwiozła mnie do Lwowa, gdzie już wszystko zastałem ułatwione do przyjęcia mnie i umieszczenia. Z zapałem rzuciłem się pracować i jakoś mi to poszło łatwo i dobrze. Przeszedłem szkoły i wkrótce mogąc sam się utrzymać dawaniem lekcyj, dobrowolnie podziękowałem za pański zasiłek. Byłem trochę dumny, żem sobie sam mógł zapracować na chleba kawałek. Skończywszy szkoły, zapragnąłem wyższych nauk, bo mi się jeszcze paliła głowa; do tych łatwy teraz miałem przystęp. O pochodzeniu mojém nikt nie wiedział, wszyscy mnie mieli za ubogiego ślachetkę i na równi z innémi iść mogłem.
Zdało mi się, że się jeszcze do czegoś większego dobiję pracą, ale gdym chwycił co było można, oczytał się do niestrawności i głowę sobie nabił książkami, pokazało się, że z tego wszystkiego niż nowego stworzyć nie potrafię. Męczyłem się długo, by wyjść z tłumu, dać się poznać, błysnąć, przemówić, a głos mój ginął w niezmiernéj wrzawie donośniejszych i wymówniejszych. Nie rychło jednak straciłem nadzieję i odrzekłem się wielkiéj przyszłości którąm sobie wymarzył — probowałem, rzucałem się jeszcze długo i nadaremnie. Ludzie do zbytku sumienni a nie obdarzeni talentem zręcznego samochwalstwa, nigdy nie potrafią wybić się po nad tłum; a ogół choć zna siebie, to że mu prawie wszystko wmówić można, daje się najłatwiéj omamić gadułom i najmniéj sumiennym krzykaczom. Nie miałem ktoby mnie zalecił, sam się zalecać nie potrafiłem i wkrótce trzeba się było rozbratać z nadziejami. Pożegnałem je bez rozpaczy i wykreśliłem sobie życie nowe, stając się nauczycielem. Takim znałeś mnie Juljuszu, bom cię miał kłopot i szczęście liczyć do uczniów moich, — dodał stary z uśmiéchem łagodnym, — aleś ani się mógł domyślać nigdy com w tém życiu wycierpiał i przebolał.
— Z uczniami?
— Nie koniecznie, najwięcéj z samym sobą. W młodości tak byłem zajęty, roztargniony, rozmarzony, że mi na pamięć wszystkiego co człowiekowi najdroższe nie pozostało czasu — zapomniałem mojego kątka, rodziny, przeszłości, braci i piérwszego życia. Ochłonąwszy późniéj obejrzałem się do koła i dopiéro postrzegłem jak smutnie byłem sam jeden. Nie chciałem oszukiwać wiążąc czyjkolwiek los z moim, a wiedziałem, że za mnie niktby córki ni siostry nie wydał.
Dziwnie też smutny schorzały wybladły wydał mi się już wówczas wasz świat, gdym go porównywać zaczął do wspomnień moich, do wioski. Żywe, głębokie, niepohamowane uczucie tęsknoty za moją chatą, za braćmi, za życiem co niegdyś mojém było, odezwało się w sercu nagle. Z tém uczuciem dręczącém mnie, opanowującém, zasłaniającém wszystko, co otaczało, walczyłem, chodziłem i żyłem nieszczęśliwy lat kilkanaście. Wątpię by kto zrozumieć mógł i chciał uwierzyć com doznał! t<bre Z dnia na dzień urok ten jakim mi błyskało wprzódy miasto i jego wychowańcy, opadał i znikał, co chwila srożéj czułem dojmującą tęsknotę, żal nie opisany i pragnienie powrótu do dawnéj pracy, do dawnego stanu.
Nie ustraszało mnie ani jego ubóstwo, ani poddaństwo, ani trud rolniczy. Często kupowałem ukradkiem czarny chleba kawałek, zamykałem się z nim i spożywałem ze łzami, w myślach o tych, którzy na rodzinnym zagonie chlebem się tym karmili. W przechadzkach wieczornych za miasto z zazdrością nieopisaną spoglądałem na wieśniaków wesoło powracających z targu, i zatrzymywałem ich, żeby się ich prostą rozmową orzeźwić, ich prostémi myślami wyrosłémi na zagonie nasycić. Mury miasta otaczające mnie, dusiły jak więzienie, powietrze ulic zabijało, wzdychałem za wsią, za lasem, za śpiéwem chłopiąt, za głosem dzwonka mojego kościołka, za chatą bielejącą na pagórku i uliczką którą przebiegałem dziecięciem. Zamykałem się płakać i śnić o Starém, a choć walczyłem z sobą, by pokonać tę tęsknotę gwałtowną jak namiętność, cała siła moja nic przeciwko niéj nie mogła. Uczucie to stało się chorobą, gorączką, szałem. Stawałem czasem wśród rozmowy, wśród wykładu nauki osłupiały, nieprzytomny, puszczając się myślą ku wsi naszéj i tonąc w dziecinnych wspomnieniach, łza wytryskała mi z oczów, serce biło gwałtownie, i ludzie mogli mnie wziąć za szaleńca. Najmniejsza drobnostka budziła we mnie odpędzane napróżno mary, powstawały z wyrzutem przeciwko mnie i zgryzotą ugniatały niepokonaną.
Widzieliście mnie smutnym nieraz, choć nic na pozór nie brakło mi w życiu, bo praca szła łatwo, chleb był dostatni, szacunek zyskałem u ludzi i ufność i przyjaźń nawet, ale ten żal za strzechą rodzinną, wszystko mi goryczą tajemną zatruwał.
Nie było sposobu wyżyć w męczarniach codzień wzrastających, w téj gorączce, która groziła obłąkaniem; — czułem, że człowieka wiąże cóś niepojętego z ziemią, z rodziną, z ludźmi z pośrodka których wyszedł. Pojmowałem chorobę szwajcarów płaczących na dźwięk pieśni pastuszéj, i postanowiłem powrócić na wieś do swoich, do dawnego życia; nie patrzéć na nich z założonemi rękami, ale z niemi i jak oni pracować.
Myśl ta powzięta już stanowczo, nie była jeszcze rozwinięta zupełnie, lenistwo i gnuśność słały mi jeszcze niekiedy strachy, grożąc pracą i niedostatkiem; jeszczem się czasem zawahał — w tém dowiedziałem się o śmierci ostatniego brata, który zostawił po sobie wdowę i sierotę. — Ta wiadomość uderzająca boleśnie, w jednéj chwili ugruntowała mnie w myśli już powziętéj powrotu na wieś — raz to sobie postanowiwszy szczęśliwy byłem zupełnie, jak student wracający do domu cieszyłem się dziecinnie. W przeciągu kilku dni sprzedałem com miał, zawinąłem odrobinę pamiątek i prawie bez żalu, bez łzy pożegnałem miasto, do którego nie mogłem się przywiązać.
Ale jakże ci opisze powrót na wieś, przybycie do domu:
Tuby potrzeba poety, a ja nim nigdy nie byłem, kiedym wyjechał w pola, odetchnął piersią całą, wciągnął to zdrowe powietrze ziemi naszéj, którém wykarmiony byłem, kiedym spójrzał po uroczych dolinach, gajach, górach zielonych i wodach błyszczących, usłyszał głos wsi i woń wioski poczuł dokoła, tak mi serce uderzyło, że się głowa zawracała! Witałem każde źdźbło trawy, każdą przelatującą muchę, każdą ziemi bryłkę, każde drzewo nad drogą i rozkwitłe znajomemi barwami kwiaty. Nieustannie zeskakiwałem z wozu by szaleć odmłodzony, nasycać się, poić, a ludzie co tam na mnie patrzyli, musieli pewnie wziąść mnie za opętanego lub opoja.
Za zbliżeniem się do Starego, kiedym jak przez mgłę dotąd widziane we wspomnieniach tylko, ujrzał na jawie i rozpoznawać zaczął miejsca, do reszty rozum straciłem. Biegłem pędem by prędzéj zobaczyć chatę naszą i stare zgliszcze u którego stoi na straży i grusze sadu i żóraw studni z któréj poczciwa matka nasza wodę dla swych dzieci czerpała. Poszedłem płacząc pomodlić się na smętarzu kościołka, a wszystkich kogo spotykałem obejmowałem jak braci; potém nieprzytomny prawie upadłem całując próg, który deptali poczciwi ojcowie moi, łzy ściskały mi piersi, mrużyły mi wzrok, plątały myśli. Znalazłem chatę naszą tak jak pustą; została w niéj tylko wdowa i dziecina. Wszystko co tu wymarło bezemnie, co bezemnie żyło, wymawiać mi się zdawało ucieczkę; postanowiłem resztę życia poświęcić pracy dziadów na naszym zagonie, i spłacić dług ziemi ręką moją nietkniętéj od młodości.
— Jakto? myślałbyś pozostać tu na zawsze — z podziwieniem spytał Juljusz.
— Chcę i muszę, i zostanę, — szybko odpowiedział stary.
— I nie tęsknisz za miastem, za ludźmi?
— To pytanie ci przebaczani, bo nie znasz ani mnie, ani tych co teraz otaczają Sorokę — lud to najpoczciwszy, najserdeczniejszy, i najmędrszy nawet dodam, choćbyś się z mego zapału miał rozśmiać.
— Ale ta zależność? poddaństwo?
— Są to słowa czcze kochany Juljuszu, z takiemi jak nasi panowie, poddaństwo kończy się na miłości i opiece; zresztą czyż wszyscy w jakibądź sposób nie jesteśmy zależni?
Powróciwszy na wieś, — mówił Hryć daléj po krótkim namyśle, straciłem prędko co mnie tu odróżniać mogło od moich, przypomniałem sobie czém byłem w dzieciństwie, a to przywdzianie z nową suknią nowego życia, dało mi niejako powtórną młodość. Stałem się tu dobrowolnie dziecięciem i począłem uczyć wieśniactwa, jakém się go dawniéj oduczał. A! niewiesz, niewiesz i nigdy zapewne wiedzieć nie będziesz co tu znalazłem za skarby, ile nowych dla mnie uczuć, ile myśli, ile pojęć i obrazów olśniły uszczęśliwionego przybylca! Żadna xięga nie przemawia jak żywe słowo podania, w żadnym stanie nie zachowały się one tak żywe, tak całe jak u nas. W Starém może więcéj niż gdzieindziéj cześć przeszłości jest rodzajem religij dla jego mieszkańców, a przez nią przeszłość staje się prawie teraźniejszością, tak ją uobecnia przywiązanie. Tu jestem u źródła dziejów i czerpię je nie z suchych kart gdzie mi kłótnie o lata nieustannie obraz rozrzynają, ale z mogił, z ziemi, ze starych pamiątek dziadowskich, z drgającéj powieści, którą kmieć wieki powtarza, z pieśni którą nawykł śpiewać, z języka którym mówi...
Żyję z ojcami, widzę ich, słucham i idę na smętarz by częściéj jeszcze być z niemi.
Juljusz słuchał ze wzrastającém podziwieniem téj niezwyczajnéj starca powieści, tak nią rozmarzony, tak widocznie ujęty, że i Hryć czując w nim sympatycznego słuchacza, coraz się głębiéj od serca wynurzał.
Nareście umilkł i zasępiony wlepił oczy w ziemię, przysłuchując się burzy która wrzała ciągle, i zwiększać się jeszcze zdawała co chwila. Ucichło, to znów z szalonym pędem wzrastał wicher, trzaskał drzewa, bił o góry, szamotał się z powietrzem, które przed nim uciekało.
— Będziesz się śmiał ze starego, — odezwał się znowu po chwili, ale dość już téj spowiedzi, dość podziwu dla ciebie, wiesz już przecie wszystko co się mnie tycze, a teraz z kolei uczniu mój, powiedz coś robił na świecie?
— Ja? na co pytać? wszak ty wiesz wszystko, — ponuro i z cieżkiém westchnieniem odparł młody człowiek.
— Wiém, ale jak wiedzą ludzie, jak noszą wieści! Wieść tak bywa zawodna, z kolei ludzkiego życia tak łatwo każdemu tworzyć wedle upodobania! Biedneś ty dziecko dajże mi się choć użalić nad sobą.
— Dziękuję ci z serca za współczucie, o! i o te nawet mi trudno! — smutnie rzekł Juljusz.
— Ale od czasu jakeśmy się rozstali, powiedz coś przecierpiał i przemarzył!
— Chcesz koniecznie, — odezwał się przymuszając prawie młody człowiek — uczynię zadość woli twojéj, ale to dzieje pospolite młodego serca; choć na nich więcéj ucierpiałem niż kto inny. Wiész jakim wyszedłem na świat, wyobrażając sobie że wszelkie uczucie jest głębokie i trwałe, że samo jego zjawienie się już mu nieśmiertelność rokować powinno. Marzyłem miłość wielką, gorącą, coby życie mi zabrała, i rozbiłem się o nią.
— Miłość, — cicho szepnął starzec — jest to ów wielki diament, którego tysiące niewolników szuka na skwarze słonecznym, a ledwie jeden go znajdzie... dla owych tysiąca dość być powinno drobnych pyłków co pod nogami ich świecą w piasku.
— Tak! masz słuszność, ja błądzę, że koniecznie chciałem być tym jednym, a ten diament nie dla mnie! Znałeś położenie moje towarzyskie, było ono jedném z najszczęśliwszych, stanowisko moje społeczne dawało mi wstęp wszędzie, majątek stawił na równi z bogatszemi, wychowanie odebrałem takie jak wszyscy. Wszedłem więc w świat śmiało nadzieję niosąc na ramionach, z oczyma w niebie, ledwie stopą dotykając się ziemi. Na piérwszym wstępie trafiłem na bóstwo!
— O mój Boże! jeszcze po tylu doświadczeniach gorzkich, nazywasz ją bóstwem — przerwał starzec.
— Ty może nie wiész o kim mówię. O! cudne to było zjawisko. Kiedym ją piérwszy raz zobaczył, krew się we mnie ścięła, struchlałem ze strachu, w jéj oczach był wyrok całego życia. Dziś jeszcze to powtarzam, choć inną kocham już. Ta piérwsza miłość uwiodła mnie w drugą i na pół zabiła. Było to młode dziewczę, ledwie wyszłe z pod skrzydeł matki, córka wysoko położonego urzędnika, który po śmierci żony, sam się nią zająć nie mogąc, powierzył ją ciotce, a siostrze jéj matki. Ona i ciotka były niemal rówieśnicami, wiekiem, wdziękiem i młodzieńczemi uczuciami. Anna było jéj imię, ale jakże ci opiszę ten ideał! a! nie! to niepodobna. Powiedz? widziałeś kiedy Venus medycejską? miałżebyś wyobrażenie o niéj z opisu. Wiek cały mówiłbym o niéj i wszystko marnieby poszło... wystawiłbyś sobie cóś anielskiego, niepochwyconego, ale tego życia co biło z jéj oczów, téj myśli co tryskała z czoła, uczucia co wieńczyło wargi... nie! nigdy wyobrazić sobie nie potrafisz.
Świeżo rozkwitły kwiat, na który spadły rosy niebieskie, na którym niéma jeszcze pyłku ziemi, spalenizny słońca, dotknienia robaczka, muśnienia wiatru, nie da ci pojęcia o jéj anielskiéj świeżości. W myśli nawet nie ośmieliłem się dotknąć jéj nigdy, czciłem ją jak świętą. Kształty jéj były tak piękne, że ludzie gdy przechodziła, stawali dziwować się jak na cudo, wejrzeniem miękczyła najobojętniejszych, upokarzała najdumniejszych... Królowa. Blond jéj włosy, twarz biała, oczy niebieskie, profil greckiéj czystości, składały całość zerwaną ze złotego greckiego medalu i tchnieniem czarodzieja pchniętą w życie. Przy niéj gasło wszystko, mroczyło się, brzydło, gdzie ona była, nic widać nie było nad nią.
Taką była moja Anna! A przy téj powłóce co za dusza! co za serce, ile uczuć i rozumu, ile świeżości w umyśle, który ze strony dla nas nieznanéj w świat się wpatrywał!
— Juljuszu, na Boga, łzy ci z oczów płyną, powstrzymaj się, — rzekł stary — ty ją kochasz jeszcze!
— Nie! nie! jam jéj może nie kochał nigdy, ja ją czciłem tylko, a dziś! to tylko stare wspomnienie, to uczucie artysty, co się cuduje dziełem Bożém. Zobaczyłem Annę i głowa mi się zawróciła, powiedziałem sobie ja ją kocham! ona będzie moją. Ale niegodzi się kochać Aniołów, bo Aniołowie nie dla ziemi są stworzeni! ta miłość moja była świętokradztwem... W piérwszym szale, rzuciłem wszystkich i wszystko dla niéj i uwiązłem w tym domu.
Ciotka, żona urzędnika także, była równie piękną jak Anna, ale inaczéj! inaczéj! W jéj piękności było już coś ziemskiego, coś tak uroczego, jak ziemia, kiedy się odmłodzi i kwitnie. Emma o lat kilka starszą być musiała od Anny, ale tak życia w niéj wiele wlał Bóg, że nie znać było, co z niego zużyła...
Emmę widziałeś pewnie, była do Anny podobną, ten sam wzrost, postać, taż barwa oka i włosów, ten sam uśmiech i wejrzenie; ale światy je dzieliły. Tamto był ideał niepochwycony, to tylko jego odbicie ziemskie i cielesne. W początku niewidziałem Emmy nawet, anim postrzegł tego podobieństwa, ani wdzięku, modliłem się do Anny tylko.
Anna czy nie postrzegła w początku mojéj miłości, czy ją umyślnie wystawiła na próbę wytrwania, obchodziła się ze mną zimno, niczém, a niczém niedała mi poznać, że mnie z tłumu wyróżnia. I wyrok ten znosiłem z pokorą! byłem gotowy na wszystko, na wzgardę, pośmiewisko, odepchnienie, zapomnienie, a nie mogłem jéj nie kochać, jak nie mogłem nie oddychać.
Byłem cierpliwy jak konieczność, cichy, milczący, ale wzrok mój mówił tak głośno, że wszyscy słyszeli żem kochał. I śmiano się ze mnie!
A co mnie tam wówczas śmiech obchodził! Mogę powiedzieć że mi odjęła życie, uczucie jego, przytomność, naw et swobodę rozmysłu. Jutra nie miałem, nie było wczoraj, była jedna ogromna, jasna, wielka teraźniejszość.
— Był to niestety! rodzaj bałwochwalstwa i szału! — westchnął starzec. Juljusz mówił daléj:
— Po długich wiekach téj pokuty u progu, poczęły mi się otwiérać drzwi świątyni, Anna spójrzała na mnie: chciałem umrzeć żeby z sobą zanieść na świat inny to uczucie szczęścia. Zdawało się jakby mnie dopiéro zobaczyła, jakbym się zjawił jéj nagle... przemówiła... pozwoliła się zbliżyć i poczęły się złote dni snów, złote dni jedyne w życiu, bo czyste, rajskie, niepokalane... godne nieba.
Ale powiedz mi stary przyjacielu, możeż być szczęście dla tego, kto je raz sam, swoją własną zburzył ręką? Dziś, darmobym go szukał; słuchaj daléj!
Emma niewiém czy widziała miłość naszą, czy serce jéj zabiło na ten widok, czy pozazdrościła Annie, czy znudzona życiem chciała sobie zrobić igraszkę z dwójga serc młodych...Emma, któréj mąż o dwadzieścia lat starszy wiódł życie najobojętniéj od domu oderwane, całe w klubach i miłostkach ponętnych, sama, opuszczona, stanęła między nami dwojgiem. Umyślnie może usunęła Annę na czas, żeby zająć jéj miejsce, wciągnęła mnie w tę nieszczęsną miłość, w początku słuchając moich zwierzeń, dając rady, okazując współczucie. Ona była na wsi, ja w rozpaczy, Emmę widywałem codzień, żeby choć miejsce gdzie Anna żyła zobaczyć... O! dziwne jest serce ludzkie, po dwu łatach bywania w jéj domu, piérwszy raz zobaczyłem Emmę. Wzrok jéj piérwszy mi ją raz objawił, bo był ognia pełny.
Postrzegłem że do Anny podobna, że to są siostry twarzą i sercem, myślałem. I powiedziałem jéj raz cicho, o szaréj godzinie wypatrując się w błyszczące jéj wejrzenie że mi Annę przypomina. Emma zadrżała, i jam zadrżał.
A! straszne to dzieje! a gdy je z serca przyjdzie dobywać, to jak gdy ranę starą lekarz przewija — cierpię i cierpię...
Emma ścisnęła mnie za rękę, jakiś szał namiętny owładnął mną, nie wiém co się stało ze mną, zamiast czci i miłości, wstąpiła w serce niepohamowana namiętność. Już nie dla Anny biegłem do tego domu, jużem jéj wspomnienie oddalał, i obawiał się powrotu i wstydał ją zobaczyć. O! bo w szare wieczory samutne wielem doświadczył i przeżyłem. Ona ciągłe była samą, nas w domu najczęściéj dwoje, i miłość nowa miała czas w cieniu urosnąć.
Ale ta tak była różną od piérwszéj! Z tą dla mnie nie było chwili spokoju, dręczyłem się nią jak występkiem, obawiałem jak szczęścia które co chwila stracić mogłem; czułem w niéj zniszczenie nim przyszło, i rozbiła się o piérwszą plotkę o piérwszy swar domowy.
Zamknięto mi jéj drzwi, zabroniono wstępu, alem się wówczas śmiał tylko — — tysiące wynajdowałem sposobów zbliżenia się do niéj, i spotkałem z nią. Ale jakże się zmieniła! jak ostygła! jak zimną dłonią popchnęła od siebie! Wszystko jak sen minęło...
Wróciła Anna, i jam chciał niegodzien jéj, do niéj powrócić, ale dumna dziewica, jedném spójrzeniem powiedziała mi że mnie nie zna. W tym wzroku był ból, litość, wzgarda i wieczny rozbrat. Anim mógł żebrać przebaczenia, bom się go w obec niéj nie uczuł godnym.
Odtąd żyłem męczennikiem, a kto zna serca męczarnie, młodego uczucia tortury, miłość bez nadziei, miłość ukaraną obojętnością, ten pojmie com znosił. Błądziłem jak cień chodząc, schorzały, zbladły, lub całe dnie na jedném miejscu siedząc kamieniem, zatopiony we wspomnieniach. Widywałem ją, ale mnie nie znała — od ostatniego spojrzenia, oczów nie zwróciła na mnie, dla niéj jużem nie żył. Czemuż doprawdy nieumarłem!
Emma także unikała mnie z wyraźną przesadą, obawiając się spotkania nawet przypadkowego. O! i nie pragnęłem się z nią widzieć, bom jéj nienawidział — była przyczyną wszystkiego com znosił! W jéj twarzy tylko odbicie Anny, kochałem, ale duszy Anny nie miała.
To piérwsze w życiu mojém zetknienie z kobiétą, zatruło je i zwichnęło na zawsze... Odtąd chodziłem umarły, nie widząc dla czegobym miał żyć! a nie mogąc skończyć... Całą pociechą było, żem czasem widział ją z daleka, czasem w Emmie przypatrywał się jéj anielskiemu obliczu... Anna gasła widocznie...
— I umarła? — przerwał starzec ponuro.
— I przebaczyła mi, — dodał Juljusz ciszéj.
— Po tak gorącéj miłości, po tak gorzkim zawodzie, potrafiłżeś kochać jeszcze?
— A! kochałem, — odezwał się młody człowiek niemal ze wstydem — czuję że to wina moja. Emma owdowiała, było to po śmierci Anny, a w jéj rysach jam zawsze moją piérwszą miłość przypominał, wróciłem ku niéj. Przyjęła mnie zimno, na piérwsze słówko o miłości, uśmiéchnęła się szydersko. — Nie chcę umierać jak Anusia, — powiedziała mi, — chcę żyć... boję się pana! — Odszedłem gniewny, chciałem jéj dowieść, że nie kocham, że nie kochałem nigdy, rzuciłem się w świat i przywiązałem.
Hryć westchnął z politowaniem.
— Wiem, — rzekł, — to było ze wszystkiego najgorsze...
— Najgorsze, nie wiém, bo nad piérwszy mój zawód, którym ukarany zostałem, już nic straszniejszego być nie może. Trafiłem na kobiétę, która nie miała serca, która kochać mogła trzech razem i tęsknić za czwartym. W téj kobiécie widziałem poczwarną istotę, jakie się trafiają na ziemi, a których pojąć niepodobna. Czy winna była? nie wiém; ale tak słabéj, tak nieszczęśliwie płochéj, nie widziałem. Było to wdzięczne stworzenie, uśmiéchnięte, wesołe, chwilami melancholijne, tęskne, rzewne, pragnące czegoś zawsze, zawsze niezaspokojone. Ujęła mnie cudowną władzą zastosowania się do każdego, do myśli jego, do tonu serca, do uczucia, do natury rzekłbyś... Był to kameleon, co tysiączne barwy przybiérał, a nie miał sam żadnéj. Z tęsknym była tęskną do łez, z wesołym śmiała się cała, szalała z szalonym, cierpiała z bolejącym. Więcéj współczucia miéć niepodobna... a żadne jéj słowo, uśmiéch i łza nie była udaną; nic w niéj nie było fałszem. Taką Bóg ją stworzył, biédną, wahającą się, niestałą, powiewną trzciną, którą lada wietrzyk pochylał. Chciałbym ją przekląć, i nie mogę! Więcéj tam było nieszczęścia niż winy. Stworzona na ludzką i swoją męczarnię, potokami łez oblewała każde przewinienie, i jutro szalony pęd ją znowu na przepaści unosił. Ten rok, którym przy niéj przepędził, był dla mnie wiekiem piekieł! Nieustannie spadałem z wyżyny na dno, z nadziei w wątpienia, uciekałem i powracałem, bo żal mnie chwytał, a ona u nóg o przebaczenie prosiła. Tyś widział ją, powiedz mi, możeż-li być szaleńsza i szaleniéj przywiązująca istota!
Nie była piękną tak, żeby powiedziéć można, co w niéj było wdziękiem uroczym, nie odznaczała się niczém na pozór, ale dość było dwóch słów téj dziwnie sympatycznéj istoty, by człowieka opętać. Dźwięk jéj mowy i śpiéw, miały cóś w sobie tak potężnie pociągającego, że gdyby mi piosnkę Ofelji nad mogiłą zaśpiéwała, kto wie, wstałbym z grobu może. Maleńka, żywa, zwinna i zręczna, miała oczy jakieś wschodnie, brwi czarne, usta małe i wązkie, nos krogulca, rączkę idealną, kibić polnego konika... Łzy, rumieniec, śmiéch na zawołanie z niéj płynęły; w godzinie żyła wieki, to się samém opowiadaniem tak wyruszała, jak gdyby cudze życie było jéj własném.
Przeżyłem z nią zdrad tyle, że ich policzyć nie mogę... każde jéj na bok spójrzenie było zdradą, krok, uśmiéch, wezdrgnienie, a cóż myśli dopiéro?
Nieraz płakaliśmy oboje, a jutro drugi kochanek śmiał się z nią z łez wczorajszych. Śmiéch to był przecie szczéry i łzy nie kłamane. Czasem przychodziły chwile, że wejrzała na siebie, że ją wstręt jakiś i żal porywał, zamykała się pokutować, ale śpiéw z ulicy, śmiéch z podwórza, słówko lecące powietrzem co się o jéj uszy obiło... zmieniały włosiennicę na suknię balu lub przechadzki.
Com wycierpiał, nie wypowiém, bom ją kochał, bom się porwał na niepodobieństwo i chciałem wodę zmienić w brylant, a woda kroplami drobnemi rozbiegała mi się po ręku. Nareszcie, zrozpaczony, wyrwałem się, uciekłem...
Starzec wstał z powagą i zbliżył się do młodego człowieka.
— Jeśli cierpisz, — rzekł łagodnie, — wina to twoja Juljuszu, nadto łatwo ci się przywiązać, puszczając wodze sercu, zbyt ludziom i uczuciu pochwycić się i ujarzmić dajesz. Ot, i teraz, przyznaj się bijąc w piersi, nie twojaż to wina, że ze Starego powracasz znękany, zrozpaczony, odepchnięty?
— Jakto? więc i to ci już wiadomo?
— Wszystko! wszystko! nieszczęściem trafiłeś znowu na kobiétę wyjątkową, na anioła, do którego każdy kto się zbliży, kto nań spójrzy, przywiązać się musi. Trzeba było zawcześnie uciekać, bo boleścią opłacisz chwilę nadziei daremnéj i nic tu nie zyskasz! Marja nie jest pospolitą kobiétą; serce, rozum, poczciwą duszę, uczucie obowiązku, wszystko jéj dał Bóg, a nic z drogi którą sobie wytknęła sprowadzić jéj nie może, nawet miłość druga, gdyby drugi raz kochać mogła.
— O! wiém już o tém, — zawołał tłumiąc westchnienie Juljusz, — wiém to, a jednak ją kocham!
— Miłość kobiéty! miłość kobiéty! to jedyne słowo życia waszego, — rzekł stary wieśniak z politowaniem i powagą, — ale czyż w niéj zamyka się całe życie? To tylko radość żywota, to kwiat jego, to pozłota, to nie cel przecie jedyny. Wyście jak dzieci, co zjadacie miód z chléba, a chléb rzucacie, by go potém w chwili głodu podjąć z piaskiem i błotem — kochacie wreszcie, a nie umiecie się kochać. Juljuszu, wieleś się razy kochał?
Smutnie, z uśmiéchem wymówki wzywającéj litości, podniósł głowę na to zapytanie młody człowiek, ale nic nie odpowiedział.
— Ja, przyznam się, pojmuję miłość, — mówił daléj stary, — ale całkiem inną, ale wieczną i jedyną, pojmuję ją taką jak Marji, sięgającą aż za mogiłę, walczącą ze światem, z sobą, z ułomnością i słabością ludzką, — wielką, potężną, a niemogącą powtórzyć się nigdy. Ale to kochanie wasze, co po chwili zrzuca się jak stara suknia i mienia na nową, to cóś dla mnie niepojętego, to słabość pieszczochów, którym próżne serce dokucza, bo nie mają czémby je zapełnili, bo nikogo prócz siebie samych kochać nie umieją.
— Surowa nauka! — rzekł Juljusz smutnie.
— Ale zasłużona, — odparł Hryć szybko, — może dla ciebie być lekarstwem i tego życzę z serca. Tymczasem poniewolny mój gościu, burza warczy wciąż, noc nadchodzi, co z sobą poczniemy? Jabym i tu się przespał, ale ty?
— Pojechałbym i w burzę, bo nie jestem ani pieszczochem ani tchórzem, — odezwał się Zlewa.
— Ani myśl o tém, musimy się zatrzymać jeszcze, póki księżyc nie zejdzie i burza cokolwiek nie minie. Zdawna to uważałem, że wschód księżyca rozpędza burze nocne, choć powodu sobie wytłumaczyć nie umiem. Naówczas wstrzymywać cię nie będę, ale gdy nas tu przypadek spędził, przypominajmy sobie czasy dawne: powiedz mi, co się tam stało z twojémi towarzyszami, a uczniami memi, co się stało z Tomaszem, Karolem, Stanisławem?
To zapytanie nie rozpędziło chmur z czoła Juljusza, który więcéj daleko swojém cierpieniem i dziwną kryjówką otaczającą go, był zajęty, niżeli losem dawnych znajomych i mało coś przebąknąwszy o nich starcowi, który jak się zdawało, dla tego tylko pytał, by rozchmurzyć gościa, począł przechadzać się zamyślony po podziemiu, spoglądając to na jego sklepienie widocznie ślady dzieła ludzkiego noszące, to na kości rozsypane po toku wyściełającym dno pieczary.
Jakby wreszcie chciał odpędzić przykre wrażenie sprawione ostatniemi słowy starca, oglądał szukając roztargnienia podziemie stare, zdając się niém najmocniéj zajęty i po chwili przerwał milczenie pytaniem.
— Byćże to może, żebyście wy nic o téj pieczarze nie słyszeli? wszak muszą być o niéj jakieś podania?
— Podania! — powtórzył Hryć uśmiechając się smętnie, — a gdzież ich niéma? a kto z was je zrozumiał. To owoc tak naturalny każdego zamieszkanego kątka ziemi, że niéma skały najtwardszéj, na któréjby go nie posiało życie ludzkie! Szumią niém stare dęby, płyną rzeki stare, i wiatr je opowiada w gruzach zamczysk wyludnionych, rosną na grzędach naszych ogrodów, kryją się po lasów głębi. Gdzież ich niéma! Wiém, że dziś, późno, szukacie ich skrzętnie, spisujecie troskliwie, ale kto wam da klucz do nich, gdy wszystkie chcecie otwiérać niedowiarstwem i sceptycyzmem, symbolem lub parabolą? Nie umiecie odgadnąć ani myśli jaka w nich tkwi, ani czasu do którego się odnoszą, ani dziejów, które opowiadają. Tymczasem tłumaczenie przychodzi zkąd się go wcale nie spodziewaliście. Ktoby posądził naprzykład prace Cuvièra, że one odtworzą smoki i potwory, z których się śmiał za boki trzymając rozumny wiek XVIII? O! nie rychło, nie rychło na znaczenie podań otworzą się wam oczy.
— Wamby najłatwiéj przyszło może nas objaśnić, w was tkwi żywe słowo podań!
— We mnie! w nas! — z dziwnym wyrazem dumy jakiejś powtórzył starzec, stając wyprostowany i podnosząc czoło, z którego srébrzyste otrząsł włosy — ale wiécież ciekawi, że podania nasze są świętością naszą i skarbem? że tak je rzucić, na zimną dłoń mądrych ludzi, ciepłe łzami i boleścią, jest rodzajem świętokradztwa! Wy je będziecie spoczwarzać, rozbiérać, przyrównywać, sromocić wykładem i niszczyć anatomją waszą! Byłoby to ostatnią pamiątkę, najdroższy zabytek, uczynić próżniaków zabawką. Wyście i pieśni wieśniacze schwycili już z pijanych ust jego ukradkiem, prawie podstępem, mimo że ich bronił jak własności i spuścizny po dziadach, dziwicie się ich poetycznym wdziękom, ale i tu co chwila bijecie się o nierozwikłane zagadki. Są w pieśni wyrazy, są myśli, które dla was zawsze tak będą niepojęte, jak słowa obcéj mowy i innego świata. Bo też świat ten, którego zabytkiem jest pieśń nasza, z którego wieją podania rzeźwiące, dla was szczególniéj umarły, zniknął oddawna, bezpowrotnie! Nam on jeszcze tylko przytomny, dla nas tylko pojętny, myśmy niedaleko odeń odbiegli. Myśmy jak człowiek, co żył spokojném życiem jednostajném, którego chwile podobne były do siebie jak krople wody bliźnięce, dzisiaj tłumaczy nam jeszcze dzień wczorajszy; u was przepaść rozdziela dwie godziny...
— Dla czegoż mielibyście z tego świata waszego robić tajemnicę? — spytał Juljusz.
— Dla czego? taim się jak skąpiec ze skarbem. Wszakże pieśń i podanie to, było zarówno własnością wszystkich, waszą i naszą, wyście ją uronili, myśmy zachowali, mamy prawo być dumni z tego poszanowania przeszłości i nieprzerwanego z nią związku.
— No, więc nie chcę być natrętnym, — z uśmiechem odparł młody człowiek, — ale nie mogęż przynajmniéj zapytać, — dodał schylając się i podnosząc niedogorzałą czaszkę, w któréj białe jeszcze i drobne świéciły ząbki, co znaczą te zgliszcza, popioły, i tak rzucone kości człowieka?
To bardzo łatwo wytłumaczyć wam mogę, — odparł starzec. — Wszak wiécie może, że to okolica, którą Bóg częstémi nawiedzał klęskami, jakich nie znały inne! mor, Tatar, Kozak, z Tatarem śmierć, pożoga i najstraszniejszy jassyr, pustoszyły tę ziemię ojców moich niezliczone razy. Każda taka plaga miała inne swe dzieje, swą powieść, swój obraz, w którym się cała maluje. Jedną śpiéwa pieśń, drugą szepcze legenda, inną opowiadają mogiły pod wioskami, lub kości w pieczarach. Domyślisz się łatwo co one tu znaczą. Trzy razy w płomieniach rozsypał się gruzem klasztor i kościół Podkamieński zapalony przez niewiernych, co w nim szukali złota. W Pomorzanach raz tylko mężny Świnka obronił lud chrześcijański od niewoli pohańca; wiécie zapewne o nim i o Zahorowskim. Bywało, jak się na górach ukażą dymy i ognie dalekie, a łuny odbiją na chmurach, gdy wiatry powieją spalenizną i krwią, co żywe z sioł ucieka i chroni się po lasach i pieczarach.... i stoją wioski pustkami strasznémi, i drżą milczące strzechy, jakby przeczuwały pożogę co ich czeka.
Raz, dawno temu, o! dawno!... zbiła się tu gnana trwogą gromadka ludu ze Starego, uciekająca przed Tatarem, bo po nad lasy trzy wielkie łuny gorzały... Uszli wszyscy krom jednego chłopięcia, które obłąkało się w drodze, może za kwiatkiem, może za jasnym motylem, może przysłuchując śpiéwom ptaszka nieobawiającego się strzał tatarskich... Dziecko pobiegło potém w ślad za matką, przyszli i pohańce za niém, a nie mogąc dostać żywcem naszych, bo się zaparli tu, dymem wydusili nieszczęśliwych. Woleli zginąć niż pójść w jassyr tatarski i spłonęli w boleściach.
Hryć westchnął, a Juljusz powiódł wzrokiem po okopconych ścianach, niemych dziś świadkach tylu jęków i mąk straszliwych. Zdawało mu się że dojrzał na miękkiéj glinie ślady rąk i palców, które się za nią rozpaczliwie chwytały, że w ciemnościach blade mignęły twarze pogorzelców.
— Szczęściem, — kończył starzec, — garść jakaś wybranych, głębiéj się schroniła, i tam przeżyli zatajeni dni kilka obok trupów, rannych i konających, którzy dla zatajenia reszty jęknąć nie śmieli, by na nią śmierci nie sprowadzić. Wywlekli się potém jak upiory na światło dzienne, i z nich wieś odżyła znowu. Ale nie mówmy o tych klęskach starych — dla was są one ciekawą powieścią, dla mnie historją rodzinną, żywą dziś jeszcze. Tu się walają niepogrzebione kości męczenników dziadów moich, a każdy ich szczątek dla mnie relikwją!!br> Oddalony świst potrzykroć powtórzony zdaleka, przerwał w téj chwili mowę starcowi; schwycił się nagle na nogi, nastawił ucho, począł przysłuchiwać się pilniéj coraz i jakiś wyraz przestrachu pokrył mu twarz zbladłą; i szybko przeraźliwém świśnieniem odpowiedział na znak dany.
Juljusz niemniéj zdziwiony i zlękły nawet, zbliżającym się coraz głosem, a więcéj jeszcze postawą strach jakiś malującą starca, obejrzał się jakby szukając broni, i poskoczył do Hrycia. Świst powtórzył się raz jeszcze u wnijścia, a stary nań odpowiedział.
— Skryj się, — popychając go rzekł Hryć szybko, — nie powinien cię tu nikt widziéć, jesteś w kryjówce wsi naszéj, któréj wydawać nie należało... niepotrzebniem cię tu wprowadził... Idź żywo w głąb, prosto i śmiało, niedawaj znaku o sobie... Posłuszny starcowi Juljusz cofnął się w ciemny głąb pieczary rozdzielającéj się na kilka gałęzi i wpadłszy w zakryty kątek, przytulony do słupa stanął, gdyż daléj zupełna noc i nieświadomość miejsca iść mu niedozwalały.
Zaledwie miał się czas ukryć, gdy u wnijścia ujrzał zjawiającą się postać młodego chłopaka, który otrzęsłszy włos długi okrywający mu czoło, stanął przed Hryciem cały drżący, z pokłonem zbliżył się, pocałował go w rękę i żywo mówić począł.
Był to piękny typ urody wieśniaczéj, budowy muskularnéj, krzepki, niewielki, z wyrazem siły w postawie, przebiegłości i rozumu w oczach. Płeć jego ogorzała złocisto zdawała się lśnić jak piękny bronz stary, a rumieniec pałał na niéj gorąco. Przy ciemnéj skórze białka oczu i zęby świeciły blaskiem czystym i stanowiły sprzeczność barwy malarską. Dodajmy włos długi ciemno-bląd, oczy niebieskie małe ale żywe i wydatne, nos kształtny i rozdęty jak u araba, usta snycersko zarysowane, a będziemy mieli niedokładne wyobrażenie oblicza pięknego chłopaka, stojącego przed Hryciem.
Trudno bowiem by słowa odmalowały wyraz postaci i twarzy, — wyraz siły, odwagi, pewności siebie młodzieńczéj, jaką promieniały. Spójrzawszy nań widziałeś, że ani go oszukać łatwo, ani łatwo pokonać, instynkt mu wydawał kłamstwo, przebiegłość dało położenie, siły Bóg.
Przystąpił do starca zdyszany, spotniały, widocznie niespokojny.
— Czegożeś aż tu mnie szukał? z cicha rzekł Hryć w języku ludu.
— Ej! ojcze! nie bez powodu ja ciebie gonię! Tu bez was się nie obejdzie, licho mamy.
— Co za licho?
— Niceście nie słyszeli o Jednookim?
— Słyszałem ci, ale co nam do niego...
— A jeszcze daleko do północka? — spytał chłopak jakby sam do siebie... o jeszcze czasu dosyć, dodał po chwili uspokajając się, mogę wam opowiedzieć jak to było. Już to u nas od tygodnia gadają, że Jednooki ze swoją bandą w okolicy się pokazał, ale my temu niedawali wiary. To zbój gorszy Karmeluka[1].
— Jużciż Jednookiego wiem, ale cóż się stało? niespokojnie spytał starzec.
— Posłuchajcież no, a to on u nas, żywo dodał chłopak... widać go żydzi, czy nie wiem kto naprowadzili, nasłanie Boże, na nasze spokojną okolicę. Ja dziś byłem ztąd o mil trzy na zarobku w Malowicach; ztamtąd wracając nad wieczorem, wiecie karczemkę złodziejską pod lasem na Zabyłowszczyznie, wszedłem nogi trochę wyciągnąć i fajkę zapalić. A to mnie tam Pan Bóg zaniósł. Wchodzę, tylko stara baba i to śpi nad kądzielą, drzwi były przetwarte, takém wszedł, że się ani obudziła. Dobrze ją sen zmorzył, bom i kaszlał i tuptał a nic nie pomogło. A że mi tylko ognia do fajki było potrzeba, poszedłem do pieca, wygarnąłem węgliczkę z popiołu i usiadłem sobie w kącie. Było już dobrze ciemno. Anim się opatrzył, jakém się zdrzemał... oczy otwieram, patrzę, cóś majaczeje przedemną. I słyszę dwa głosy.
— A co? wszystko tam gotowo?
— Gotowo, ojcze, ludzie poszli w las na Turowszczyznę i czekają jeno znaku u parowu za kopcem.
— Wiele ich tam jest? spytał drugi.
— Jak się wszyscy zbiorą, będzie ze dwudziestu, ale dobrze zbrojnych.
— Nam ich tyle niepotrzeba! albo to dwór w Starém tak obsadzony?
— Ai! nie zawadzi!
— A o któréj pójdziemy na dwór?
— Z północka, niech się dobrze pośpią, mówią, że grosz jest...
— Musi być...
— A no cicho! żeby się wioska nie zbudziła, w ostatku kościół i plebanję obedrzemy, i jak świt potém lasami ztąd poprzemy się nad Dniestr, bo pójdą obławy pewnie...
Ledwiem ja tego dosłuchał z wielkiéj niecierpliwości i pomiarkowawszy, że źle być może jak mnie zobaczą, przylgnęłem pod ławą. Zaczęli wołać światła i wódki, poszedł jeden za drugim do alkierza, a ja widząc, że drzwi niezamknięte, nim się dokrzesali ognia, wysunąłem się i jednym tchem, tutaj. Co będziemy robić? Stary zadumał się... Dobry z ciebie chłopak, rzekł do przybyłego, lećże mi na wieś i pocichuteńku ludzi pobudzić, niech się tylko zbiorą w lipach i zaczają. Ja tam zaraz będę, połapiemy złodziejów. Ale Jaśku, sprawże mi się zręcznie, cicho i kiedy ich tam ma być dwudziestu, nas trzeba żeby było pięćdziesięciu, bo to zboje, i im życie tanie, a my od pługa — niech zabiorą siekiery, pałki, co kogo stać; a tak się zgromadzcie by żywa dusza we dworze niewiedziała o niczém... Ja idę do pani zaraz i sprowadzę ją tutaj, bo i jéj i dziecku strach ten niepotrzebny, a my dopiero ze zbójcami zagramy..!
A nu Jaśku żywo do wsi, ja zaraz zatobą!
Jasiek jak mysz wymknął się otworem pieczary, a gdy starzec zamyślony się odwrócił, już Juljusz stał przy nim.
— Co to jest? spytał, dworowi grozi jakieś niebezpieczeństwo? zbójcy! Jednooki!
— Nie obawiaj się — odparł Hryć, damy na to rady, dobrze, że nam Pan Bóg wczas dał o tém wiedzieć, mnie pilno do dworu, a wy do domu.
— Co? rozumiesz, że wiedząc o tém, pojadę sobie!
— A cóż myśliciel
— Bronić jéj razem z wami!
— Wprawdzie niezaszkodzi ni głowa ni ręka, ale...
— Tu niema ale, chcesz czy niechcesz, idę z tobą, zawołał Juljusz! Dwudziestu z bandy tego sławnego Jednookiego, to nie są małe rzeczy! Nie możesz ich lekce ważyć sobie, i ja ci się przydam.
— Ale śpieszmy, — przerwał stary... pozwalam, pójdziesz ze mną, teraz nie pora rozprawiać z upartym... waruję sobie tylko że się zastosujesz do moich rozporządzeń.
— Zrobię co zechcesz, ale mnie nie odpychaj! nalegając, dodał młody człowiek.
Wychodzili z pieczary właśnie i Hryć niespokojnie obejrzał się po niebie, którego małą tylko cząstkę przez gęste sploty gałęzi widać było, nad ich głowami. — Burza jeszcze się była całkiem nie przewaliła, gromy słychać było zdaleka, deszcz lał ulewny, a blade błyski rozświecały niekiedy okolice fantastyczném swém światłem. Wicher wył po zakątach lasu i w szyjach głębokich parowów. Juljusz pobiegł do swego konia, ale go nieznalazł na miejscu, biedne zwierze znać wystraszone burzą, zerwało tręzlę na któréj je przywiązał i zbiegło gdzieś w las, ku domowi. Nim młody człowiek powrócił ku starcowi, już ten odszedł był kilkadziesiąt kroków śpiesznie lecąc do dworu, a idąc myślał co pocznie, by nie przestraszyć Marii, a bezpiecznie ją umieścić. Chciał uprowadzić na pewne miejsce i wahał się w wyborze, między skarbcem, a pieczarą, do któréj w ulewę, dobry kawał iść było potrzeba.
Juljusz napędził zamyślonego i chwycił pod rękę — coś uradził? spytał niespokojny.
— Co? jeszcze nic, — rzekł starzec — waham się i niewiem co począć, we dworze niemożemy jéj zostawić, a do pieczary mojéj daleko i deszcz leje jak na złość. Zboje iść będą od Turowszczyzny a zatém z przeciwnéj strony, moglibyśmy bezpiecznie przeprowadzić ją do Ładowego gaju!
— Ale po cóż tak daleko? spytał Juljusz.
— A dokądże?
— Nie pomyślałeś o skarbcu, rzekł młody człowiek.
— Owszem, przychodził mi na pamięć, ale to znowu zbyt blisko, dla kobiéty, krzyki, strzelanie, bój, których uniknąć niemożna, bo muszę Jednookiego schwytać i jego łotrów — to rzecz niemiła... mogą się postraszyć, pochorować.
— Masz słuszność.., cóż więc będzie?
— Niewiem, wprost idę do niéj, a tam zobaczemy, co zechce, trzeba jéj trochę woli zostawić...
Tak rozmawiając szybkim krokiem posuwali się do dworu, ścieżką, która mijając młynek, wioskę i plebanją, wiodła po nad stawem przez ogród do Starego dworu. Juljusz i starzec spieszyli zarówno i wkrótce ujrzeli się pod zarosłemi wałami horodyszcza, które w wielu miejscach ręka ludzka połamała. Świeciły im błyskawice jeszcze przebiegające niebo, przygrywał grom daleki to bliższy a nieustający, ulewa zmieniła się już w deszcz rzęsisty, drobny a gęsty, który zdawał się na długo zabierać. Przez gęstwinę drzew ujrzeli światło w oknach, Hryć odwrócił się do towarzysza chcąc mu powiedzieć by przyzostał, ale on już sam domyślał się tego i pod okném Marji sparty o ścianę na straży się wstrzymał.
Obszedłszy dom do koła, Hryć po cichu wszedł do sieni, przywykli byli ludzie do częstych jego i nieraz późnych odwiedzin, niezdziwiło ich, gdy zażądał być wpuszczonym do pani.
— Co robi? spytał.
— Mówi pacierz z dziecięciem, odpowiedziała służąca.
— Powiedz żem przyszedł i że się chcę widzieć, bo mam pilną potrzebę.
Służąca pobiegła i w chwilę potém, Marja ukazała się z uśmiechem na progu.
— A co mój opiekunie, spytała słodko witając go skinieniem głowy — masz słyszę jakąś potrzebę do mnie.
Hryć się obejrzał i wszedł do salki.
— Będziemy mieli polowanie, — rzekł usiłując w żart obrócić niebezpieczeństwo.
— Jakie! — smutnie spytała Marja, któréj ten wyraz śmierć męża przypomniał.
— Trafem jeden z naszych ludzi, podsłuchał łotrów z bandy Jednookiego co się na dwór dziś w nocy napaść zmawiali.
Marja lekko krzyknęła i rzuciła się, jakby do łóżeczka dziecięcia zbliżyć się chciała.
— Niech się pani nie lęka, pośpieszył stary — niema żadnego niebezpieczeństwa, na wsi już o tém wiedzą, ludzie się zaraz zbiorą, wiemy, że Jednooki będzie miał ze sobą dwudziestu, a nasi się zlecą wszyscy... jednakże...
— Każesz mi zostać we dworze? — spytała śmieléj Marja.
— O! nie, — przerwał Hryć, — nie rozkazuję nic, owszem radbym pani oszczędzić niemiłego widoku i wrzawy; dziecko to może przerazić...
— Prawda! prawda! mój dobry przyjacielu, ale cóż każesz? — spytała nalegając Marja, dokąd nas schronisz? ja lecę po Stasia zaraz...
— Gdyby nie deszcz i nie ostatek burzy a błoto, znalazłbym pewne choć trochę dalekie miejsce, gdzieby pani mogła być zupełnie bezpieczną...
— Z wami jam bezpieczna wszędzie! z uczuciem odezwała się wdowa — ja się nie lękam... chciałabym tylko oszczędzić Stasiowi strachu, który czasem na dzieciach na długo robi wrażenie.
— Możnaby zamknąć się w skarbcu, bo to miejsce obronne, ale tam wszystko słychać będzie; nie lękasz się pani deszczu i błota?
— Ty wiesz, — uśmiechnęła się Marja, — jam córka szlachcica, przywykłam do wszystkiego, Stasia nie pieszczę... pójdziemy gdzie nas poprowadzisz...
— Ale, dodał po cichu stary mierząc ciekawém wejrzeniem swą panią i badając w rażenie jakie zrobi: dziwnym przypadkiem jest tu Juljusz Zlewa, który dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie, przyleciał...
Twarz Marji niezmieniła się wcale, trochę tylko pokazała radości — To dobrze, odparła żywo, będzie nas więcéj, zapewne zostanie przy dworze.
— Tak jest, myślę mu powierzyć tu wyprawę, a sam zostanę z panią, chociaż, dodał ciszéj, byłoby lepiéj żebym sam mógł się tu znajdować, a jemu straż waszę powierzyć.
— Zrób więc jak lepiéj, odpowiedziała Marja szybko kierując się ku pokojowi dziecka, za pięć minut będziemy gotowi, ja, Staś i Marjanna.
Hryć wybiegł tym czasem rozporządzić ludźmi i chwycić broń potrzebną, z pozostałéj po nieboszczyku. Ludzie dworscy zebrani w początku, przerazili się tą nowiną, bo napady na dwory Jednookiego, które powiększał jeszcze strach co o nich wieści roznosił, sławne były okrócieństwy i wściekłością, tego rozbójnika. Wprędce jednak dowiedziawszy się że cała wieś już na nogach, że Hryć sam kieruje obroną, żwawo i ochoczo wzięli się do przygotowań. W chwili wyniesiono wszystkę broń i ładunki, rozdzielono ją pocichu, pogaszono światła i stary wybiegł do ludzi wiejskich, już się ściągających pod stare lipy, by im oznaczyć stanowisko. Zbójcy od Turowszczyzny idąc musieli wchodzić przez wał wysoki, na który wiodły powyrąbywane w nim ścieżynki; w tém miejscu po krzakach i za drzewami rozstawił kołem swoich Hryć, a za wałem ukrył część także, by odwrotu zbójcom nie dopuścić. Nakazał wpuścić ich wszystkich, nie dać ujść nikomu. Ludzie z pałkami, siekierami, powrozami, hakami od pożaru i czém kto miał, już się tłumnie schodzić poczynali; jakkolwiek obawiali się oni bandy Jednookiego, która na szerokiéj kraju przestrzeni wsławiła się mordem i grabieżami nocnemi, napadami na dwory i kościoły, zagrzewała ich ochota obronienia swéj pani, i jéj wdowiego mienia.
Jeszcze szeptał ze starszemi i Juljuszem stary, gdy Marja w płaszczyku ze służącą, która drzemiącego Stasia niosła na ręku, ukazała się w ganku.
— Za mną! zawołał Hryć po cichu... ja tylko pójdę z panią na pół drogi, daléj pan Juljusz poprowadzi, ale trafiszże pan, spytał po chwili zastanowienia.
— Za to nie ręczę — odparł wahając się młody człowiek.
— O! to przyjdzie mi pójść z wami i powrócić, rzekł Hryć, czekajcie chwilę, każę sobie podać konia, żebym się prędzéj uwinął.
Marja milcząco powitała Juljusza, któremu serce biło tak, że ust otworzyć nie śmiał. Zbrojny już w dubeltówkę i parę pistoletów, Zlewa wrzał chęcią okazania czynem, że gotów był życie dać za Marją. Niekiedy błyskawica blada oświeciła rysy spokojnie mężnéj niewiasty i pełną wyrazu energji twarz mężczyzny; naówczas Juljusz śledził wzroku Marji i z podziwieniem widział w nim tylko bohaterską odwagę, zimne męztwo, i jakąś dumę oblaną staremi smutki.
Hryć powrócił wiodąc konia za uzdę, a nasi podróżni pod jego przewodnictwem spuścili się z wałów, weszli na ścieżkę nad stawem kołującą i posunęli się ku zdala czerniejącym lasom; w cichości postępowała Marja, przestraszona dziewczyna niosąca dziecię, a za nią Juljusz, którego dziwny ten przypadek dziwnie też exaltował. Ta nocna wędrówka, ta straż którą miał spełniać, wszystkie wypadki nocy, spotkanie starca, pieczara, rozmowa, podnosiły go do tego stanu niezwyczajnego dumy, w którym człowiek czuje się silniejszy i jakby podwojony.
Coraz zbliżał się las, w któren weszli nareszcie, a że Marjanna obawiała się co chwila bardziéj i ciemności i drzew i wszystkiego co ją otaczało, Juljusz bojąc się o dziecię wziął je na ręce. Milczącém wejrzeniem podziękowała mu wdowa. Parowami rozmokłemi od deszczu, w których głębi ciekły jeszcze nawalnicy potoki, przejście było trudne i miejscami niebezpieczne, ale Marja córka łowca i gospodarza, żona myśliwca, śmiałą stawała stopą i ledwie że się nie uśmiechała z obawy swéj towarzyszki, którą strach kilka razy obalił.
Hryć poprzedził ich do podziemia, rozpalił zabrane z sobą światło, a gdy weszli do pieczary, Marja zdziwiona niemogła powstrzymać okrzyku. Ta głębia ciemna, czarna, posępna, w któréj walały się kości ludzkie, wydała jéj się straszliwym wielkim grobem i pierwszy to raz wzrok jéj obłąkany zwrócił się ku Juljuszowi.
— Stary przyjacielu, gdzieżeś to nas zawiódł? zawołała niespokojnie.
— W najbezpieczniejszą ustroń, — odparł starzec dodając jéj otuchy, nikt tu was nie znajdzie, bo nikt prócz dwóch lub trzech ludzi naszéj wioski, nie zna téj pieczary i trafić do niéj nie może. Pan Juljusz pozostanie u wnijścia, trzech ludzi zostawiam na górze, na przypadek potrzeby jakiéj, a sam ja tylko się tam uwiniemy z Jednookim, przylecę.
Ot i siedzenie, dodał troskliwie zmiatając połą wyskok, nakształt przyźby dokoła zostawiony, a dla Stasia jest tu pościałka nawet, kupa liści paproci, którém na swoją potrzebę ususzył... to mu niezaszkodzi, podścielemy moją świtę...
— O! z tego nic nie będzie! — wstrzymując Hrycia który już ją zdejmował, rozczulona odezwała się kobiéta — weź mój płaszcz, ja ci zrzucić nie dam odzieży, kiedy masz wracać po słocie.
Kiedy się jeszcze spierali, Juljusz swoją pelerynę zarzucił na kupę liści i już na niéj śpiące dziécię ułożył, Marjanna, żegnając się i modląc i płacząc, siadła u nóg Stasia.
Z twarzy wdowy znikł już piérwszy przestrach mimowolny, odzyskała przytomność i spokój; usiadła na ławie niedaleko Stasia i ciekawie rozglądała się po pieczarze. Juljusz oparty na strzelbie usunął się do wnijścia.
Hryć już miał odchodzić.
— Jedną tylko, — rzekł na ostatku — mam państwu zostawić przestrogę: pieczary ciągną się bardzo daleko i rozgałęziają tak dziwacznie, że tylko dobrze znającym je, bezpiecznie jest posuwać się daléj. Proszę pozostać tutaj. To mówiąc scisnął rękę Juljusza i zniknął.
Marja z głową zwieszoną poczęła dumać, a wzrok młodzieńca upojony jéj widokiem skierował się i zatrzymał na cudnéj twarzy, którą uroczemi blaski stroiła miłość macierzyńska, wdowi smutek i chrześciańska duszy pogoda.
My tymczasem zwróćmy się za Hryciem ku dworowi; koń szybko go unosi przez wioskę w podworze, puścił go u bramy, a sam posunął się cicho i skrycie ku skarbcowi. Ludzie w oczekiwaniu niemém leżeli na ziemi, stali, klęczeli, pozaczajani. Nie przywykli do takich wypraw, drżeli wszyscy prawie, gdyż w oczach ich zbójcy stawili się jeszcze olbrzymami jak w bajce. Ujrzawszy Hrycia, zmężniał z nich każdy, poczuwszy siłę, którą wódz zaufany daje. Hryć miał strzelbę gwintówkę, pistolety i stare szablisko chwycone ze ściany. Strzelcy i dworscy zbrojni byli także w fuzje i broń znalezioną, wieśniacy mieli tylko siekiery, topory i kije.
Słychać już było rozlegające się po wsi piérwsze kogutów pianie, a nic się jeszcze nie pokazywało, oczekiwanie niecierpliwiło ludzi i odejmowało im siły, głucha cisza szumem tylko wiatru przerywana i odgłosami uszłéj już burzy, złowrogo wisiała nad ich głowami. Oczy wszystkich zwrócone były na wał, przez który drapiąc się zbójcy powinni byli pokazać... Największe milczenie nakazywane było przez Hrycia.
W tém na tle szarém nieba, po nad wałem ukazała się wysoka jakaś postać, która powolnie wzniosła się nadeń, wyprostowała i w dół spuszczać zaczęła ku podwórzowi, za nią jeden, drugi, trzeci, kupa łotrów zaszarzała, mignęła i znikła. Nie można ich było policzyć, tak szybko wdarli się po piérwszym — wszyscy już być musieli między wałem, a gromadą ludzi co ich czekała. Oddzielało ich od zaczajonych, może sto kroków tylko, a te szybko przelecieli zbójcy, i oparli się właśnie o linją na któréj stał Hryć. Jednooki idący przodem podstąpił tak blizko starca, że ten poczuł oddech jego ciepły trunkiem; zerwał się na nogi i przyłożył mu lufę do piersi wołając: — Baczność od wału!
W śród ciemności kilka strzałów ognistemi pasami przerznały się w różnych kierunkach, ludzie na rozkaz Hrycia ścisnęli się kołem, kilku jęknęło, ale niepodobna było swoich rozróżnić od napastników, zamięszanie siało się niewysłowione.
Głos Hrycia kilkakroć dał się słyszeć górując nad wrzawą i umilkł nagle przerwany jękiem. Trudno opisać co się tam działo, tak noc niepodobną czyniła i obronę i napaść. Zbójcy wprawniejsi, kupą się jęli i widząc ogrom ludu, poczęli cofać ku wałom, ale tu szereg nowy zaskoczył im drogę; chcieli strzelać, zabrakło im nabojów i czasu do przygotowania strzelb na wiatr wypróżnionych. Ludzie ze Starego, jakkolwiek gorliwi, nieumieli sobie dać rady, cofając się przed wściekłą obroną bandy Jednookiego. Sam on dowodził teraz odwrótem, w zębach trzymając nóż, w ręku strzelbę i kolbą jéj roztrzaskując głowy...
Kupa zbójców niedawała się ująć, ale i uciec nie mogła; dworscy tylko strzelali do niéj i coraz to przekleństwo z krzykiem dało się słyszeć z pośrodka napastników.
Nareście Jednooki rzucił się na wał piérwszy, chcąc koniecznie przebić — i strzał kucharza, który się na niego zaczaił położył go trupem. Widząc upadającego naczelnika, łotry zaczęli wołać przebaczenia.
— Rzućcie broń! — dał się słyszeć głos Hrycia osłabły, — na kolana! wiązać ich! Światła!
Posłuszni, bo znękani napastnicy popadali na ziemię, szczęknęły ich strzelby, krzyki rannych słyszeć się dały.
— Wszyscy na miejscach, ani się ruszyć! dodał starzec znowu — Jeden po światło!
Milczenia chwila która nastąpiła, była tylko przerywaną jękami, z rozmaitych stron słyszeć się dającemi i przekleństwami zbojów. Latarnie wreście pokazały się ode dworu i dwóch ludzi nanieśli słomy i gałęzi, by stos z nich pod drzewami naprędce rozpalić.
Pobojowisko oświecone piérwszemi blaskami płonącego ognia, okropny widok przedstawiało. Z jednéj strony jęczeli ranni wieśniacy, których kilku ciężko było pokaleczonych i Hryć sam z przestrzeloną ręką leżał na ziemi; w pośrodku, banda zbójców cisnęła się do koła trupa leżącego na wznak z nożem w zaciśniętych zębach, z straszliwie wytrzeszczonemi oczyma, z strzelbą potrzaskaną w ręku. Było ich piętnastu tylko, gdyż reszta w zamięszaniu umknąć potrafiła niepojętym sposobem; z tych, óśmiu rannych leżało krwią się brocząc, reszta jak wilcy spoglądali ciekawie złości pełnym wzrokiem na to co ich otaczało. Ujrzeli ogromne koło ludzi i jękli.
W tém jeden z nich zdał się coś szeptać do swoich, poruszyli się nieco... chłopi którym już głos Hrycia zemdlałego od utraty krwi nie przewodniczył, poczęli się rozsypywać powoli... garstka zbójców w mgnieniu oka porwawszy ciało Jednookiego chwyciła się z ziemi i rzuciła na wał.
Krzyk i wołanie i strzały znowu... ognisko niepodsycone zagasło od deszczu, a banda już na drugą stronę wału się dobywa... Rzucili się za nią ludzie zapalczywie chwytając zbiegów, ale trzech tylko co nieśli Jednookiego, dostali się w ręce gromady, reszta rozpierzchając się po gąszczy która okrywała tamtą stronę wału, rozerwawszy baczność niewprawnych do ścigania ludzi, uszli.
Wszakże zwycięztwo zostało przy mężnych wieśniakach, ale drogo okupione, Hryć leżał ranny mocno, oprócz niego kilku było postrzelonych i pokaleczonych. Ci jednak nie jęczeli nawet zobaczywszy starca omdlałego i wszyscy z wyrazem troskliwości nieopisanéj otoczyli go kołem, narzekając w ten sposób poetyczny i śpiewny, co z każdego lamentu wiejskiego, czyni liryczną pieśń boleści. U nich każde żywsze uczucie tak jakoś naturalnie, mimowolnie w jęku w śpiew przechodzi, że widzisz zdumiony jak pieśń i poezja na ziemi powstały. A! zrodziła ją naprzód boleść i piérwsza musiała być krwawym płaczem, bo nic tak duszy niepodnosi jak cierpienie. Hryć otworzył oczy, pokropiony wodą, podniósł się na zdrowéj ręce i zawołał niespokojnie: — a zbójcy!
— Ojcze, — odparł Hruzda młody — trzecheśmy wzięli, a Jednooki zabity.
— A reszta.
— Uszli... — smutnie i cicho dodał któryś.
— Ha! dobrze i to moje dziéci, — rzekł Hryć — niechże mi który rękę opatrzy... zawołajcie bab, bo one do tego najwprawniejsze, ale dowleczcie mnie do chaty, tam ja sobie lek znajdę. Ale nim co będzie, pokażcie mi tych zbojów.
Otworzyło się koło otaczające Hrycia, a on ujrzał leżącego na ziemi trupa ogromnego mężczyzny, ubranego i uzbrojonego jak zwykli chodzić Opryszki. Na srogiéj jego, ogorzałéj i ogromnym czarnym włosem okrytéj twarzy, widać było jeszcze zastygły wyraz złości i siły. Oczu miał dwoje mimo nazwiska swego, ale z nich jedno bielmem okryte było i tém straszniéj z trupa patrzało. U nóg jego siedziało związanych trzech zbójców, z zaciętemi usty i ponurą twarzą. Jeden z nich zwrócił się do Hrycia, zmarszczył brwi i srogo spójrzał.
— Cośmy wam przewinili? — zawołał stary — żeście nasz dwór zniszczyć chcieli, mało jeszcze narozlewaliście krwi i napalili sioł.
— Milczałbyś brodaczu, — warknął zbój — nasze to życie, a co ci do tego! zrobicie z nami co zechcecie! a z wami zrobi brat Jednookiego i pozostałe dzieci, czego się niespodziewacie... Popadliśmy, ale to nie koniec.
— Zobaczemy! — z udaną odwagą rzekł Hryć.
— A! zobaczemy! — powtórzył rozbojnik szydersko. Jednookiego śmierć nie pójdzie wam płazem! Jest nas dosyć bez trzech co ich macie w ręku i czwartego co leży na ziemi...
Ludzie słuchali, i nikt więcéj nie odpowiedział, więzień spuścił głowę i począł płakać. Łzy to były tak dziwne, że Hryć uczuł je w sercu; wszyscy zdumieli się zkąd wypłynąć mogły... a któż wytłumaczy człowieka?
Rozstawiwszy straże do koła dworu, co pogróżki czyniły konieczném, Hryć sparty na ramieniu Janka powlókł się do swojéj chaty, aby tam rękę przestrzeloną opatrzyć; zasiadł na ławie wśród lamentujących bab, kazał sobie podać z komory maść, którą sam na podobne razy przygotował, gdyż był i lekarzem wioski, i rozpoczął z wesołą twarzą boleśne piérwsze obmycie; stary ani syknął gdy mu flejtuch i sukno kulą wbite nie głęboko wyciągano, sam wskazał jak przemyć i pomógł obwiązać. Zaledwie to dokończoném było, gdy w okna chaty uderzył blask krwawy, Hryć porwał się przerażony, dwór się palił!
— Do dworu! — zakrzyczał biegnąc ku drzwiom — do dworu wszyscy ratować, to zemsta zbójców! Uderzyć we dzwony kościołka!
Ale już drogą ku zamkowi szła śpieszno gromada cała, kobiéty, dzieci kto żył, z krzykiem i plaskaniem w dłonie. Po nad lipami wioski płomień wznoszący się chwilami oznajmywał że się dach pali... przybiegli gdy go już całkiem obejmowały płomienie. Ratować dworu nie było podobna, ale trzeba było ocalić mienie i resztę budowli. Hryć z wielką przytomnością zajął się znowu rozporządzeniami, a wieśniacy z gorliwością podwojoną spełniali każde jego skinienie. Wynoszono wszystko co się wychwycić dało, sprzęt nawet, okna, drzwi i ze składów rzeczy mniéj cenne co chwili wyrzucano na podwórzec. Sufity zawalać się zaczynały, gdy resztki wyrwano jeszcze... nic nie zgorzało prócz starego dworu, ale sam dwór był drogą pamiątką dla Marji, a żaden pałac zastąpić go nie mógł. Każdy tam kątek przypominał chwilę jakąś, do każdéj izby przywiązywało się dawne podanie dziadowskie, a w pokoju Joachima ostatni ślad znikł jego życia. Wiedział Hryć jak strata starego domostwa dotknie Marją, i ze łzą w oku spójrzał na zgliszcza dogorywające; ale płakać nie było czasu, deszcz wilżył wyratowany sprzęt, trzeba go było unieść i zachować do pustego skarbcu, który się teraz bardzo przydał.
Cokolwiek wolniejszy, niedbając już że i blizka oficyna płonęła zajęta, gdy dwór ratowano, Hryć pomyślał o potrzebie uspokojenia swéj pani; pomimo dolegającéj rany, kazał sobie podać konia i pośpieszył do Ładowego gaju.
Kilka razy jeszcze w drodze siwą głowy odwrócił ku dworcowi, który dymił z daleka, jakaś myśl ciężka ucisnęła mu serce, tęskno spuścił głowę na piersi.
— Gdzie ją teraz poprowadzić? — rzekł do siebie — do Starego nie rychło będzie mogła powrócić, nie ma gdzie tam głowy położyć; a dwór nowy chyba za rok stanie... tak! jedziemy do miasta. Stasiowi to nie zaszkodzi, i od Juljusza nas uwolni.
Pocichu wszedł do pieczary, w któréj głuche panowało milczenie, świeca dopalała się gdzie ją postawiono, Staś spał na paprociowém posłaniu. Marja się modliła spoglądając na niego, a Juljusz oparty na strzelbie jak posąg, skamieniały wlepił w nią oczy i zesłupiał uwielbieniem.
Jedno wejrzenie na niego przekonało starca że nieuchronna konieczność co go zbliżyła do Marji, rozpłomieniła na nowo, milczącą namiętność. Wszyscy rzucili się ku niemu i wdowa piérwsza zobaczyła rękę na czerwonym pasie zwieszoną.
— A! tyś ranny mój opiekunie! — zawołała — mów, mów, co się stało! tyś ranny dla nas! Jakże ci to zawdzięczyć!
— Rana ta nieznacząca, — uśmiechając się odpowiedział wieśniak — dzięki Bogu wszystko dobrze. Jednooki padł zabity, trzech z jego bandy złapaliśmy, kilku ranionych, reszta uciekła.
— A z ludzi naszych nie zabity kto uchowaj Bóże? — troskliwie spytała kobiéta.
— Nikt, kochana pani, nikt, choć przeprawa była ciężka, — dodał po chwili — złapani bronili się wściekle! I pomścili się niegodni śmierci swojego herszta.
— A! coż się stało? dwór! dwór! — z przestrachem łamiąc ręce spytała wdowa.
Hryć smutnie spuścił głowę.
— Tak jest pani, rzekł, zgadło serce twoje, dwór się spalił... ale co było w nim wszystkośmy uratowali, szpilka ci nie zginęła.
Pomiarkowała Marja że zbytnia żałość w obec takich poświęceń ludu, byłaby dla niego boleśną jakby wymówką, i choć ją ta strata ciężko dotykała, zamilkła.
— A! wola Boża, — odpowiedziała z cicha — ale gdzież się podziejemy teraz...
— Namyślim, postanowim, — rzekł stary, nie straszaj się pani. Tymczasem pogróżki reszty zbójców nakazują nam ostrożność, trzeba tu jeszcze pozostać na dni kilka.
Juljusz stał milczący w ciągu téj rozmowy, zdawało się że uczucie wezbrane mowę mu odjęło. — Chodź pan, — rzekł stary do niego — możesz do domu powrócić, nie ma już potrzeby straży, bo tu niéma niebezpieczeństwa.
— O jabym tu został wieki! — szepnął oddalając się niechętnie — pozwól mi pilnować jéj jeszcze...
— Nie! nie! jedź pan do domu, ja zostanę na straży sam, ludzie są dworscy, a panu dłużéj tu bawić niebezpiecznie. Jeśli zechcesz powrócić... dowiedzieć się... znajdziesz nas tu za dni parę. Ale ci nie radzę, — dodał poważnie i smutnie — pomnażać sobie cierpienia widokiem kobiéty, która cię kochać nie powinna i nie może! Jedź! i niepowracaj, to rada przyjaciela.
— Przyjaciela? — z gorzkim uśmiechem spytał Juljusz boleśnie zrażony.
— Przyjaciela, lekarza, co ci gorzki podaje napój, by może wybawić od najstraszniejszéj choroby, od rozpaczy!
— Myślisz żem przez tę jednę noc kontemplacyi, milczenia, nie nabrał już tyle ile potrzeba na całe życie męki?
— Szaleńcze! szaleńcze! — odpowiedział Hryć — idź jeśli ją istotnie kochasz, chceszli i jéj zatruć życie, jak zatrułeś sobie?
I podał mu dłoń drżącą żegnając, Juljusz ją pochwycił w milczeniu, uścisnął i żywo zarzuciwszy strzelbę na ramię, w las uszedł.
Stary popatrzał za nim tym wzrokiem litości, który zdaje się w sobie zawierać modlitwę; dotąd trzymała go na nogach powinność, uczuł nagle osłabienie, i osunął się powoli na trawę. Sen skleił mu powieki znużone, gdy słońce wschodzić poczynało nad pogorzeliskiem Starego.





Nazajutrz Juljusz wybladły, zdyszany, jak gdyby na chwilę nie spoczął i błąkał się tylko po lesie, zjawił się u wnijścia pieczary, u któréj siedział Hryć poglądając na las oświecony blaskami cudnie rozwieszonemi wśród zieleni, i wdzierającemi się w gęszcze, od płonącego zachodu nieba.

Spójrzał na niego stary, przeczytał co przecierpiał młody człowiek i wwiódł go milczący do pieczary.
Juljusz spodziewał się tu znaleźć Marją, i niespokojném okiem poleciał aż w głąb czarny podziemia, ale się zawiódł, Marji nie było, brat przyjechał po nią i wywiózł z sobą do Sasowa.
Nie rzekł i słowa młody człowiek, usiadł tylko na bliższéj ławie i zdawał się gwałtownie walczyć z sobą; Hryć udawał, że téj walki nie postrzega, począł mówić o rzeczach obojętnych i nie dopuścił mu nawet wspomnieć Marji. Wczorajsze wypadki obfitego rozmowie dostarczały wątku; ale Juljusz rozgadać się nie dał. Po półgodzinném milczeniu wstał, ścisnął rękę starca i odszedł.
Kilka dni upłynęło, gdy dwaj przyjaciele znowu się spotkali w parowie do pieczary wiodącym; Hryć często tu przebywał, Juljusza ciągnęło wspomnienie, do którego potęgi przyznać się nie chciał. Udawał prostą ciekawość.
Ale na ten raz, jakby jéj rozumiéć niechcąc, Hryć go nawet nie wprowadził do wnętrza; usiedli na obrywie gliniastym.
Młody człowiek spokojniejszy zdawał się nieco, a więcéj jeszcze grał spokój, by się mniéj niebezpiecznym pokazać. Poczęli mówić o rzeczach obojętnych, Juljusz wskazał pieczarę.
— Tyś mi wszystkiego nie powierzył przyjacielu, — rzekł powoli, — przebyłem pamiętną dla mnie noc pełną widzeń niebieskich w tém podziemiu, a pewien jestem, że go nie znam wcale. Nie odkryjeszże mi jego tajemnic? Pieczara ta widocznie ciągnie się daléj, widziałem cię chodzącym w głąb i wynoszącym różne sprzęty, które zdradziły, że tam cóś więcéj nad puste lochy być musi. Powiedz mi, czy jeszcze nie zasłużyłem na wiarę u ciebie?
Juljusz to mówiąc, miał na celu do Marji się zbliżyć, nie wiedział o jéj odjeździe do Sasowa i sądził, że starzec ukrył ją w głębinach niedostępnych podziemia.
— A gdyby — odparł uśmiéchając się Hryć, — tajemnica, jeśli jest jaka, nie była moją? chceszże uczynić mnie zdrajcą?
— Dla czego nazywasz to zdradą? — odparł żywo Juljusz, — czyż dawne i nowe stosunki nie połączyły nas z sobą na wieki? Jestżem ci obcym? mogęż tobie lub twoim być nieprzyjacielem?
Starzec popatrzał długo na Juljusza ze smutkiem niewymównym, zdając się czytać w twarzy jego, i odrzekł po chwili namysłu.
— Prawda, — myśmy zdawna połączeni z sobą, winienem ci zaufanie, boś na nie zasłużył umiarkowaniem, zwycięztwem nad sobą... będziesz wiedział co chcesz wiedzieć. Ale niech ci się nie wyobraża, żeby to co ci się może marzyć ciekawém jakiémś odkryciem, zaspokoiło rozbudzoną wyobraźnię twoją. Stare to tylko pamiątki przeszłości z czcią dochowane do dziś dnia.
— Chcesz wiedzieć i widzieć wszystko? posłuchaj więc naprzód.
Stare, wieś nasza w tych wiekach o których nie mówią dzieje wasze, których zaledwie się domyślacie, tak dla was nić podań zerwana, było znaczną bardzo lechicko-słowiańską osadą. Dawały jéj znaczenie szczególniéj dwie większe świątynie, dwa źródła za święte uważane, dwa Bugaje — i kapłani pilnujący przy nich grobów i ołtarzy.
Zamczysko było naówczas mieszkaniem możnych książąt, panujących nad obszerną kraju przestrzenią. W miejscu które się dziś jeszcze zowie Lelową Kontyną, stała jedna świątynia, druga na tym okopie w Lelowym gaju. Przy tym strumieniu co płynie u stóp pagórka, odbywały się zapomniane dziś obrzędy pogańskie praojców naszych.
Może te dwie świątynie, zbiegowisko ludu do nich, może inne nieznane nam przyczyny, wyrobiły w osadzie Starego takie zamiłowanie wiary i przeszłości, jakiegoby już próżno szukać gdzie indziéj. Nie wiém wiele wieków upłynęło od owych czasów, a one nam są jeszcze tak przytomne, a myśmy jeszcze tak z niémi związani, jakby się to wczoraj działo, jak gdyby jeszcze nie zarosły mogiły tych, co nam przekazali drogie i wielkie wspomnienie po sobie.

W rodzinie naszéj, było dziedzictwem piérworodnych kapłaństwo świątyni Ładowéj; — mój praojciec, ostatni stróż jéj, zginął sam nożem ofiarnym bóstwu swemu; zabiwszy się na obiatę, gdy ujrzał że krzyż Chrystusów starą wiarę zniszczyć musi. Wielu z braci jego dali się umęczyć za fałszywe bogi swoje, w których czcili ojców wiarę. Wspomnienie chwil walki trwa jeszcze do dziś dnia u nas przytomne. Syn ostatniego kapłana, po wywróceniu Ładowéj Kontyny w gaju, uważany był przez gromadę Starego za jego następcę, i tajemnie dzieci po rodzicach dziedziczyły pamiątkę dostojeństwa, a z nią pewną władzę nad ludem.
Wieków potrzeba było, żeby się tu prawdziwa wiara zaszczepić mogła, i do dziś dnia obok niéj trwa poszanowanie dawnéj, trwa cześć jéj wspomnienia. Z ojca na syna spada dotąd w mojéj chacie, niejako kapłaństwo przeszłości, a jam dziś ostatni może bo bezdzietny wieków spadkobierca. Smutne to zwierzchnictwo, smutna władza nad mogiłami, nad tajemnémi obrzędy, nad łzami które ukrywać potrzeba, bo się do nich przyznać nie godzi.
Ta chata którą widziałeś może na wzgórzu, stoi na straży najstarszego słowiańskiego smętarzyska, gdzie jeszcze na stosach palono trupy, gdzie na każdym prawie kroku rozgniatasz gliniane popielnice, kości niedogorzałych, łez zaschłych i smutnych zabawek dziecięcych pełne. Drugie późniejsze zgliszcze leży w dolinie, przy dawnéj Kontynie Lelowéj. Ja znam każdy ich kamień, każdą mogiłę widoczną i niedójrzaną, każdy dół grobowy, i powiedzieć mogę jeszcze czyjéj rodziny spoczęły w nim kości. Uczyłem się tego od ojca w dzieciństwie, przypomniałem po powrócie.
Chrześcijański teraz lud wioski naszéj tęskno nosi żałobę po dziś dzień za swojemi bogami; nie czci ich już, ale się jeszcze nie umiał rozbratać z niemi. W dzień wspomnienia zmarłych, na Dziady, przypomina on i zmarłych swoich i zniszczone bogi; wywołując je żalem jednym. Nawet mogiły praojców postroił krzyżami, żeby je uświęcić, a Ładowy Gaj i Lelową Kontynę krzyżami także osławił, by się mógł tam modlić, gdzie się modlili dziadowie.
O! piękna i wielka jest ta cześć podań przeszłości, ten pośmiertny związek z duchem ojców, który świat rozszérza otwierając wrota do bezdennych zamierzchłych wieków co nas poprzedziły i usłały nam drogę trupami swemi. Ja niepojmuję nawet, jak bez tego związku ze światem duchów żyć można.
To mówiąc, starzec wprowadził Juljusza do pieczary, zapalił świecę w milczeniu i poprowadził go z sobą jedném z przejść podziemia, węższem i więcéj bryłami gliny i gałęźmi zawalonym od innych. Długa a wązka szyja kilka razy skręcała się przed niemi i rozdzielała na kilka lochów w różne idących strony, rzucili w prawo i w lewo szersze i węższe iżby wykute w ziemi, nareście przedarłszy się przez nawał suchego chrustu tarnowego, stanęli u drzwi dębowych, które prosta drewniana ale misterna zamykała kłódka.
Siekierą chyba mógł ją nieznający sposobu otworzyć.
Z podnieconą do najwyższego stopnia ciekawością i trochę nadziei widzenia Marji, wszedł Juljusz za starcem do wynioslejszéj sklepionéj pieczary, pod samą dawną znajdującéj się świątynią. Była to jaskinia kulista prawie, dwadzieścia kroków może obwodu mająca, sparta w pośrodku na jednym ogromnym słupie, od którego łukami rozrastało się dosyć kształtnie wyprowadzone sklepienie. Widok jéj, przy słabym migającym blasku świecy, wyrwał mimowolny okrzyk podziwu z piersi młodego człowieka, tak to co tu ujrzał niepodobném było do niczego widzianego w życiu.
W słupie olbrzymim, wydrążonym głęboko, na pniu ogromnego dębu, wznosił się bałwan kamienny, nieforemny, ale z dziką wyrazistości pełną fantazją wyciosany. Nie było w nim sztuki, ale to co sztukę tworzy, uczucie — ręka co go wyrobiła, czuła potężnie myśl którą wyrazić chciała, i przelała w ledwie ociosany głaz, piętno siły która tworzy Ład i trzyma świata porządek.
Takie było pogańskie Ładu pojęcie, a ład ten zapomniany, wszystko ładne czynił boskiém niejako, wznosząc piękność do przymiotów bóstwa i łącząc ją z porządkiem, bez którego niéma wdzięku... Ład więc był dla nich źródłem piękna i zasadzał się na pewném prawie, brak jego stwarzał co nieładném i bezładnem było. W tych wyrazach dziś machinalnie powtarzanych ile jeszcze myśli się kryje! Nieładne już się poprawić nie mogło, w bezładzie były pierwiastki ładu! Lecz wróćmy do bóstwa i świątyni.
Prostemi rysy natchniony wieśniak wykuł swojego boga, ale ta bryła dziś jeszcze mogła zdziwić i przerazić. U nóg bóstwa był ołtarz kamienny wsparty na kościach zwierząt foremnie ułożonych przy podstawie — naczynia ofiarne stały do koła. Sprzęt ten odwieczny z miedzi i srebra wykuty, uderzał kształty dziwacznemi, które jakieś znaczenie wotalne mieć musiały, były to głowy baranów, paszcze dzików, dzbany w postaciach wężów, żmij, smoków i potworów; znać ręka pieczołowita o zachowanie, ocierała je ze rdzy i pyłu, bo błyszczały jakby ich wczoraj używano, i polewa wieków osiąść na nich nie miała czasu.
Na wierzchołku ołtarza dwa noże ofiarne miedziane, grubym pyłem przysute, nietknięte widać, rdzą zjedzone, spoczywały nieporuszone od lat kilkuset; rękojeści ich oprawne były w róg i drzewo.
Do koła po ścianach wiły się nieprzeliczone rogi zwierząt, poplątane i tworzące rodzaj sieci misternéj sięgającéj sklepienia. Z nich także wyrobiony świecznik zwieszał się na żelaznym łańcuchu przed bożyszczem. Ale co najwięcéj uderzało, to we wgłębieniach do koła pieczary wyrobionych, stojące na podstawach kamiennych skelety.
Niektóre z nich jeszcze się trzymały oparte o ścianę; na tych, szmatami zbutwiałemi wisiały sukień reszty zczerniałe, inne rozsypując się opadły, zsunęły i leżały kupą białą kości. U kilku głowy tylko stoczyły się pod nogi, na skroni ich jeszcze znać było zeschłe wieńce z liści dębowych: które ręka pozniejsza odnowić musiała. Dziwne postaci tych kościotrupów, krąg ich otaczający bożyszcze, przejęły trwogą chwilową Juljusza; podniósł głowę, i z podziwieniem ujrzał dopiero nad kamiennym bałwanem u słupa zatknięty w górze błyszczący złocisty krzyż.
Tym krzyżem zwycięzkim, biedni czciciele pamiątek, chcieli uświęcić westchnienie za przeszłością.
— Ty tu wchodzisz ciekawy i trwożny, — rzekł w téj chwili Hryć, ja ze łzą i uszanowaniem; to są dziadowie moi. Patrz! oto ostatni kapłan naprzeciw ołtarza, jeszcze białym uwiniony rańtuchem, u nóg jego leży dębowy wieniec, który składamy w każdą rocznicę jego śmierci, na każde zielone święta. Maim i ten grób wówczas żywotem przypomnień! Za nim szeregiem dziadowie, pradziadowie, praojcowie nasi, zajęli miejsca do koła i oniemieli stoją wierni swemu ołtarzowi, nad którym dziś błyszczy zwycięzki krzyż. — Macież wy, w swojém dzisiejszém społeczeństwie wyższe i silniejsze uczucie wiary i cześć przeszłości? możecież się pochlubić jak ten lud ciemny, równą potęgą i wytrwałością charakteru. Myśmy zrozumieli instynktowo, że doskonalenie się każde spoczywać musi na tle własnéj przeszłości; wyście tę przeszłość częścią sponiewierali, częścią się jéj zaparli.
— Niestety! tak jest! smutnie odpowiedział Juljusz — olbrzymi już spoczęli w mogiłach.
— A dziś-że olbrzymy już byćby nie mogły? — rzekł Hryć siadając na szérokiéj ławie kamiennéj naprzeciw bożyszcza, i wskazując miejsce obok siebie Juljuszowi.
Ze wzrokiem ciekawością zapalonym, na chwilę zapomniawszy nawet Marji, oglądał się młody człowiek — Hryć milczał.
— Pamiętasz, — odezwał się po przestanku, ten wieczór niedawny, gdyśmy się tu przed burzą schronili; mówiliśmy naówczas o oświacie ludu i jego podaniach.
— Pamiętam cóś jak przez sen, — rzekł Juljusz, dla mnie tyle wypadków i myśli i uczuć nagromadziło się w tych dniach kilku, tyle w nich przeżyłem, przecierpiałem, przemarzyłem zwłaszcza, że mi się to zdaje wiekiem.
— Przecierpiałeś, — podchwycił stary, nie chwal-że się cierpieniem, bo stracisz całą jego zasługę, już nie cierpi, kto usta otworzył i jęczy, na to jest wyraz inny — boleje on! Cierpienie powinno być milczącém jak cierpliwość.
Pamiętasz może, ten wieczór i rozmowę naszą kochany Juljuszu!
— Jak przez mgłę, jak przez sen, cóś mi się przypomina.
— Mówiłem ci naówczas, że i lud ma starą oświatę swoją, pozostałość wieków niepoliczonych; nie mogłem ci jeszcze powiedzieć, że z kapłaństwem niejedna tajemnica dla was i dla waszéj nauki niepojęta i niezbadana, podaniem przelała się na mnie. Dla tego, że je posiadam, śmiało wierzę, iż nauka ludu prostego, jest pozostałością drogą wieków piérwotnych i wiedzy objawionéj w nich ludziom przez Boga.
— Nie żartujże ze mnie, — rzekł Juljusz z uśmiechem smutnym, wiesz że w cuda i tajemnice oddawna wierzyć mię oduczono.
— Was może, — przerwał Hryć, i wam wolno im zaprzeczać, boście się oddarli od Boga i od ziemi, od podań wiekowych i mądrości wlanéj, dla wiedzy, którą zdobywacie mozolnie o własnych siłach; ale lud, ale my wieśniacy wierzym jeszcze w cuda i tajemnice; nie rozstaliśmy się z tym światem dziwów, dla tego, że go pojąć nie zdołamy. Ognisty miecz anioła nie wygnał nas z tego raju. Nie wszystkie ludu bajki, których słuchacie jak wyrojeń czczych fantazij, są dziecinnym wymysłem, to co w nich dziś śmiech uczonych obudza jest często zabytą tylko i zakrytą prawdą. Owe ziele kruszące żelazo, owa woda ożywiająca, i złote jabłka czarownego bajek kraju, to dla was bajdy, a to może tajemnice nasze! Nie wszyscy znają je wieśniacy, ale są między nami, na których przelała się mądrość pradziadów, i co badacze dochodzą mozolnie, zdobywają po pruszynce, to my hurtem odziedziczyliśmy w daremnéj puściźnie. Śmiejesz się? śmiech to niewiadomości i pychy!
— Czarodzieju mój, — tęskno odezwał się Juljusz, dajże mi ziółko zapomnienia, daj mi napój coby serce uspokoił.
Dziecko! — rzekł starzec z cicha, wieszże ty, czy zapomnienie da ci szczęście? czy zobojętnienie uleczy z wiekuistych niepokojów? Myślisz, że ziemia matka co ma lekarstwo na wszystkie rany i boleści ciała, niema środków cudownych na uleczenie duszy? Myślisz, że nie kwitnie cudowny kwiat paproci dla mężnych w wigilją Kupały? Tym kwiatem jest potężna wola... I kwiat lubczyku co przyciąga — ofiarą i poświęceniem, i kwiat zimnéj niepamięci....
— A! dajże mi go starcze!
— Nie! — surowo odpowiedział Soroka brew marszcząc siwą, nie — te kwiaty co może kwitną dla innych, nie są dla ciebie, tyś nie ten człowiek prosty a namiętny, którego leczyć potrzeba ziołami na serca chorobę; tyś sztucznie stworzona istota w własne wierząca siły, lecz się męztwem i pracą i zwycięztwem nad sobą; dla nas co rozpaczać umiemy, których ból zabija jak żelazo, są zioła cudowne, dla was ich niéma, wyście przestali wierzyć w cuda.
— A ty niewierzysz cierpieniu memu? z dziwnym wyrazem rozpaczy porywając się zawołał młody człowiek wybuchając.
— Wierzę! wierzę! ale to nie piérwsze tego rodzaju cierpienie, nie piérwsza miłość, a cóż ręczy że ostatnia? Świat cię z niéj uleczy szałem lub nasyceniem — idź do niego po ratunek.
To mówiąc uśmiechnął się Hryć i wskazał na drzwi, które Juljusz przestąpił, i znowu poszli ciemnemi przejściami do pieczary. U jéj progu ścisnęły się w milczeniu dłonie dawnych znajomych, czuć było w tym uścisku pożegnanie i choć słowa nie rzekli, starzec poznał, że Juljusz nie wróci więcéj do Starego.





We dwa lata po opisanych wypadkach, jednego poranka jesieni, przechodził koło teatru hrabiego Skarbka, pięknie ale dosyć niedbale, ubrany, smutnéj twarzy młody człowiek ze spuszczoną głową, z laską założoną na plecy, ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Krok jego był powolny i zdawał się pochodem bez celu, bez myśli przewodniczéj — dumanie bezładne, urywane odwodziło go kędyś daleko od miejsc które przebiegał nieprzytomny. Na jego twarzy widać było ślady jakiegoś głębokiego cierpienia z którém się już zżył człowiek, brzemienia do którego ciężaru przywyknął. Wpadłe oczy, zgasły z policzków rumieniec, zacięte usta, chmurne i poorane czoło, świadczyły o zadawnionéj nieuleczonéj boleści.

Z drugiéj strony placu przechodził w téjże chwili z kilkoletnim chłopaczkiem, którego wiódł za sobą, starzec z siwą brodą w prostéj chłopskiéj czapce, w bótach z czarnéj grubéj skóry, z nieociosanym kijem w ręku. Dziecie, które prowadził, troskliwie na nie co chwila się oglądając, to mu cóś tłómacząc, nie wytwornie było ubrane ale z pańska, a sprzeczność stroju przewodnika i chłopięcia tak była uderzającą, że wszystkich oczy zwracały się na tę dziwnie dobraną parę, która nigdy nad obecną chwilę, mocniéj zastanawiać niemogła. Nie jeden z przechodzących, już chciał przerażony krzyknąć widząc dziecię ślacheckie w ręku wieśniaka, nie jeden stanął i zapatrzył się na to fenomenalne widowisko w kraju podzielonym na nieszczęśliwe stronnictwa; gdy starzec podniosłszy oczy przypadkiem, postrzegł naprzeciw idącego powoli młodego człowieka, zmierzył go wzrokiem ciekawym, badawczym i żywo podszedł ku niemu.
— Juljusz! wykrzyknął z uczuciem zbliżając się.
— A! to ty, stary mój nauczycielu, zawołał podnosząc głowę młody człowiek z radością jakąś smętną i trwożną, to ty — ale cóż porabiasz w mieście?
— Co robię? widzisz, znowum dobrowolny ze wsi wygnaniec! znowu tęskny więzień murów miasta — czyż niepoznałeś Stasia?
Dopiero teraz postrzegł Juljusz chłopczynę uśmiechnionego i zaczajonego za szeroką połą świty Hrycia, który wyskoczywszy nagle, rzucił się ochoczo w objęcia młodego człowieka, ściskającego sierotkę z niewymówném uczuciem.
— A mama? jak się ma mama? co u was słychać w Starém? a niezapomniałeś ty o mnie?
— My z mamą razem tutaj we Lwowie, któren ja niebardzo lubię, odpowiedział Staś żywo, pierwszych dni tom się trochę ciekawił okném, a teraz to już wszystko jedno a jedno i nudno... Ot! chodź no pan do nas... my mieszkamy ztąd o dwa kroki... Mama tak będzie rada zobaczyć pana Juljusza!
Juljusz spójrzał na Hrycia, ten milczał oczy spuściwszy, jakby zafrasowany.
— Chodź pan do nas! chodź bo proszę! powtarzało dziécię czepiając się sukni młodego człowieka, ja ciebie nie puszczę, musisz pójść...
Juljusz wahał się jeszcze.
— A więc chodźmy, — odezwał się nareście wieśniak — ten raz, wszak nas pan odwiedzić możesz — dodał biorąc go za rękę — pokażemy ci nowe mieszkanie nasze i pogadamy chwilę, swobodniéj niż na ulicy.
Zwrócili się razem wszyscy, a Staś poleciał przodem do matki, żeby jéj gościa oznajmić. Weszli do pięknego domu, którego całe jedno piętro zajmowała wdowa z synem i nauczycielem. Na progu przyjęła dziécię swe i z zadziwieniem postrzegła towarzyszącego mu Juljusza, któremu z okrzykiem szczeréj wesołéj radości podała rękę.
— A towarzyszu złéj chwili i pilny stróżu pieczary. — zawołała żywo — coż ty tu porabiasz? niceśmy oddawna o tobie nie wiedzieli, znikłeś bez pożegnania i podziękowań naszych. Bawisz więc w mieście jak my?
— Ja, od wyjazdu ze Starego, ciągle jestem we Lwowie, — odpowiedział nieco pomięszany Juljusz — na wsi nie mogłem bawić dłużéj... żyję tu, a raczéj patrzę na życie dzisiejsze smutne, dziwne, z założonemi rękoma jak posąg... a pani?
— Ja! zawołała wdowa wprowadzając go do saloniku — ja jak pan widzisz musiałam się tu wynieść za radą Hrycia mojego poczciwego, bo w Starem póki dom stanie nie ma gdzie mieszkać, i zbójcy nam ciągle grożą! O! gdybym panu opowiedzieć mogła rozczulającą opiekę, troskliwość tych ludzi poczciwych, tych braci serdecznych, którzy jak widoma opatrzność czuwają nade mną! Odbudowują już dwór i Hryć z uczuciem na które on się tylko mógł zdobyć, robi go tak do Starego podobnym, bym pomyliła się wchodząc i wzięła go za dawne poczciwe domostwo nasze! To piękna myśl jego. Pokój Joachima ustawim, urządzimy jak był za niego. Chciałam gdziekolwiek przytulić się w Starem i pozostać, ale dla Stasia musiałam pożegnać wreście mogiłę moją zieloną, miejsce tak dla mnie drogie, i wszystko co mnie do niego wiąże, i przyjechać w gwar miasta, w ognisko nieznośnéj, dzikiéj walki... Stasia wychowanie tylko sprowadzić mnie tu mogło, poczciwy mój opiekun podjął się nim kierować i — widzisz pan mnie tutaj!
To mówiąc westchnęła cicho.
— Tak! tutaj! — dodała — ale serce moje zawsze tam! i w piérwszéj chwili wolnéj powrócę do zielonych lip Starego, do ciszy naszéj wioski, by resztę życia tam spędzić. O! tak mi już pilno do końca!
Juljusz spójrzał na nią: była w całym blasku młodzieńczéj jeszcze piękności, piękności którą opromieniał spokój cnoty i cisza serca przejętego cierpieniem co już było do niego przyrosło; łzawe jéj oczy nie straciły nic blasku, kibić giętkości, włos połysku, usta różowéj swéj barwy; wydała mu się tylko trochę bledszą, bielszą trochę, jakby ją czas powoli z róży na lilją przekształcał. W oczach jego była idealniejszą jeszcze, zaświeciła mu promienistszą. Spójrzał i zadrżał, spuścił wzrok, zamilkł i obłok łez mignął mu przed zasłoniętą źrenicą.
— A pan? — spytała wdowa.
— Ja? czyż warto pytać o mnie? — cicho poszepnął Juljusz — ja żyję, męczę się, patrzę i nie wiém czy co widzę. Życie mi zbrzydło, zczerniało, nie mam co z niém zrobić.
Hryć stojący z boku widocznie się oburzył.
— Jeśli człowiek nie wié co ma z życiem zrobić, jego to wina nie losu, — przerwał żywo, — zawsze jest co począć, byleby wola i siła. Nie mówcie tego Juljuszu, to bluźnierstwo. Bóg nas nie stworzył na jęki bezsilne, ale na pracę w pocie czoła i serca: cierpieć i pracować.
— A kiedy sił braknie?
— Pracować na siły, one się zdobywają jak wszystko na świecie.
— A kiedy ludzie odepchną?
— Znieść i pracować na ich miłość!
— Miłość, — rzekł Juljusz — alboż się na nią pracuje?
— Wybo mnie rozumieć nie chcecie, — smutnie podchwycił Soroka — niéma co mówić z wami, ot lepiéj chodźcie dla rozweselenia zobaczcie pokoik Stasia i moją przy nim izdebkę, to was rozerwie, a ja się pochwalę. Chodźmy.
Dosyć niechętnie przystał na to Juljusz, a wdowa rzuciła za odchodzącym okiem ciekawéj litości, uderzyła ją bowiem zmiana wyrazu zbolałéj twarzy, i smutek który ją oblekał.
Zaraz przez sień, był wesoły Stasia pokoik, cały ubrany w zabawki i książki, w sprzęt studenta i dziecka, we wspomnienia wsi i lasów, w kwiaty, narzędzia gospodarskie, w mnóstwo fraszek prostych, które do nabycia jakiejść wiadomości, do jakiegoś wiodły zajęcia. Znać tu było że dziécię nie próżnowało i nie zamęczało się, że mu nauka nie będąc lekką, nie obarczała go jednakże, mięszana z mnóstwem zajęć sposobiących zawczasu do czynnego życia. Tak obok książek i globusów, obok papierów i kałamarzy wisiało też siodełko, leżał rydelek i motyka, stały ogrodnicze, myśliwskie, rybackie i rolnicze narzędzia. Ogromny wyżeł powitał na progu wchodzących i polizawszy po ręku starca i dziécię, poszedł znów położyć się w swoim kątku. Drzwi na wpół otwarte wiodły ztąd do chaty Hrycia.
Tak! była to chata zrobiona z izdebki umyślnie przebranéj. Wszystko w niéj przypominało wieśniaka: proste ławy, stół dębowy, cebrzyk z wodą w kątku, na policach garnuszki i kobiałki, tapczan zamiast łóżka, świty wiszące na kołkach. Tylko wielki obraz na ścianie, dziwnie odbijał przy tém co go okrążało, choć prosta dębowa otaczała go rama. Był on jakby oknem, przez które mógł Hryć spójrzeć gdy mu się zrobiło tęskno, na Stare. Malarz utworzył przecudny widok téj wioski, z chatą Hrycia na przedzie, z kościołkiem, zamczyskiem i sinemi w dali lasami.
— To pamięć o mnie dobréj mojéj pani, to jéj piesczoty, — rzekł stary ze łzą w oku wskakując na to co go otaczało.
Dziécię pozostało ze psem i chłopakiem swoim towarzyszem w piérwszéj izdebce. Juljusz usiadł na ławie obok Hrycia.
— A! srodzebo mi tęskno w tém mieścisku, — mówił Soroka — nie mój to świat, a przypomina mi długie lata cierpienia. Trzeba było takich obowiązków jak moje względem tego dziecka, bym tu mógł pozostać i wytrwać; ale też gdy Stasia w świat puszczę a potrzebować mnie nie będzie, o! jakże żwawo, pieszo, o kiju, do mojéj chaty ucieknę!
Juljusz smętnie się uśmiéchnął.
— Widzisz mój poczciwy nauczycielu, — rzekł, że są na święcie nieuleczone przywiązania jak twoje; i cierpienia na które niéma ratunku.
— Przypomnij sobie kochany uczniu, że kto świat inaczéj odgadł jak cierpieniem, ten go nigdy niepozna i niezrozumie. Właśnie w tém głównie bije w oczy boskość nauki Zbawiciela, że ona jedna cierpienie uświęca dając mu cel, i wskazując je jako przeznaczenie człowieka. Nowa filozofia która mu obiecuje postęp nieograniczony, aż do edeńskiego bytu, łudzi tylko i męczy, bo mu nie daje nic rzeczywiście a przyrzeka zbyt wiele. Cierpienie, jest złém dla zwierzęcia — dla człowieka jako ducha, jest stanem normalnym.
— A jakże w niém i z niém wyżyć?
— I tu Chrystus wielkim przewodnikiem naszym: cudze cierpienia słodzić, a swoje znosić, oto żywota całego zadanie. Gdyby świat był prawdziwie chrześcijański, gdyby był jedną owiec Bożych owczarnią, ciężar żywota nie byłby takiém brzemieniem, wszyscyby starali się ulżyć bratu, a nikt nie myślał o sobie. Ludzie sami się dręczą i życie swe czynią nieznośném.
— Ale coż możemy przeciwko ludziom?
— Myśmy także cząstką téj ludzkości, niech każdy myśli naprzód o swojéj poprawie, więcéj niż o sprostowaniu drugich i przerobieniu świata; ten rodzaj egoizmu jest mu pozwolony. Niech każdy poprawia siebie, a więcéj jednym chrześcijaninem będzie na świecie.
To mówiąc wziął za rękę Juljusza.
— Tyś, — rzekł mu ciszéj — bardzo się cóś odmienił, wychudłeś, wybladł, posmutniał, co ci jest? przyznaj mi się szczerze, czy znowu miłość?
— Miłość, nie znowu, ale zawsze jedna!
— Jakto? — udając żart ozwał się stary — po dwóch latach taż sama jeszcze?
Juljusz się oburzył.
— Raz tylko w życiu kochałem, — zawołał — widzę to teraz... i kocham...
— Bo raz tylko kochać można! — odparł starzec — ale tu, milczmy o tém, nie wymawiaj tego słowa, napróżnobyś zniespokoił kobiétę, która także raz tylko w życiu kochała, ale nie ciebie.
Umiéj znieść swoje, byś drugim nie przyczynił cierpienia. Nie życzyłbym nawet żebyś nas odwiedzał, i dla ciebie i dla nas na złeby to wyjść mogło.
To rzekłszy wziął stary za czapkę.
— Pożegnaj Stasia, pojedziemy na przechadzkę na plantacye, tam się rozmówim swobodniéj... ja cię przed nią wytłumaczę z nagłego zniknienia.
Ze łzą w oku przygasłą, Juljusz jak dziecię dając sobą powodować staremu, pocałował Stasia i wyszedł szybko, z sercem ściśnioném. Już byli na progu gdy ich głos znany, ostatni raz brzmiący w uchu młodzieńca, zatrzymał.
— Jakto? panowie wychodzicie? dokądżeto?
— Ja go przeprowadzę, — odpowiedział szybko uprzedzając Soroka — trochę się czuje niezdrów, potrzebuje powietrza i ruchu, przejdziemy się razem.
— Więc, do widzenia, — szepnęła Marja do widzenia.
Hryć ścisnął silnie rękę młodzieńca, który głosu w piersi na odpowiedź nie znalazł.
Wyszli, a Juljusz oczów już nawet podnieść nie śmiał na okna, z których może patrzała za nim Marja, bo przewodnik szybko go wiódł ku plantacyom. Tu stanąwszy usiedli w cieniu drzew kilku na ławce ustronnéj, i oba odetchnęli dopiéro.
— Teraz, pomówmy otwarciéj, obszerniéj, odezwał się Hryć — kochany Juljuszu, widzę jak cierpisz, ale wolę byś od razu cierpiał silniéj chwilę, niżbyś się daremnie uwodził próżną nadzieją, spokoj sobie i jéj zakłócając. Ty ją kochasz...
— Dziś dopiéro wiém znaczenie wielkiego wyrazu... miłość... Tak! kocham ją i na wieki!
— Nie myśl, byś zbliżając się do niéj, zyskał co prócz podwójnego cierpienia; znam ją i wiém że nie złamie przysięgi, bo kocha swego umarłego i dziécię swoje, a w sercu jéj nie masz próżni, którąbyś mógł zająć. Bóg, wspomnienia, dziécię, zapełniły je całkiem. Chceszże resztę życia spędzić trawiony tą namiętnością bez nadziei, bez przyszłości?
— Nauczże mnie, co mam począć z sobą?
— Niestety! najmędrszy, w prostém, codzienném życiu ludzkiém, nie znajdzie innéj rady na cierpienie, nad wiekuistą i jedyną! Gdy Bóg z raju wygnał człowieka, na srogą boleść téj chwili straszliwéj, przechodzącą wszystko co kiedykolwiek ludzkość cierpieć może, dał mu przy karze lekarstwo. To odwieczne lekarstwo służy i dziś na wszystkie boleści, a niém jest — praca!
Juljuszu, nie poddawaj się, otrząśnij i pracuj!
— Jak? — spytał naiwnie młody człowiek.
— Jak chcesz bylebyś pracował. Myślisz że i ja niémam do dźwigania brzemienia mego i że go pracą nie słodzę? A oddalenie od wsi, w mojém krotkiém już życiu, mnie tak do niéj przywiązanemu? za nicże to masz? myślisz że ja nie kocham tego ziemi kęska, jak ty swój ideał? O! obrachowawszy się nie wiém czyjaby miłość potężniejszą się pokazała, bo nié ma poranku, żeby mi tu dzwony, nie zatętniły w duszy dźwiękiem mojego dzwonka, żeby mi wiatr co przynosi zapachy pola, nie ścisnął serca wspomnieniem wioski, z któréj ta woń wzlatuje, nié ma ranka, żeby mi zieloność zlana rosą nie wyrwała ciężkiego westchnienia za lasami memi, co się tam stroją nie dla mnie, ale cierpię i pracuję i żyję.
— A! to co innego, ty masz przybrane dziécię, które ci staje za przyszłość, masz wdowę, masz nad nią opiekę, masz cel jakiś, a ja?
Ty masz daleko więcéj, bo cały széroki Boży świat przed sobą, i młodość w dodatku...
Juljusz spuścił głowę na piersi, uśmiechnął się, ale znać było że słowa te nie zasiały się w jego duszy, odbite od niéj upadły marnie. Postrzegł to starzec i westchnął.
— Dopóki tu będziesz we Lwowie, — rzekł przerywając milczenie — przychodź codzień wieczorem na tę ławkę samotną, spotkamy się tu z sobą, przyprowadzę ci czasem Stasia, będziesz w nim miał pociechę i rozrywkę, we mnie powiernika i doradzcę...
— Dziękuję ci, dziękuję, — obojętnie rzekł Juljusz sciskając podaną rękę dłonią bez czucia — ja z sercem własném walczyć nie umiem, czuję że ono mnie wkrótce pokona... którego dnia nie znajdziesz mnie tutaj, nie pytaj się już o Juljusza, ale poszukaj świeżéj mogiły na smętarzu, i pomódl się z niémi razem za moją duszę.
To mówiąc powstał nagle i szybko nieoglądając się oddalił, niknąc w tłumie przechodzących.
Nazajutrz śpieszył Hryć wieczorem na umówione miejsce, nie bez wewnętrznego jakiegoś niepokoju, wyrzucał sobie nawet surowe, zbyt może ciężkie rady swoje...
Na ławce nie było nikogo, siedział i czekał do północy, Juljusz nie przyszedł.
Napróżno potém szukał go w mieście i dowiadywał się o niego, gdzie tylko miał nadzieję wieść jakąś pochwycić; nikt nie wiedział co się z nim stało. Tegoż dnia rano, wyszedł ze swego mieszkania i już do niego nie wrócił; rozesłali przyjaciele po okolicy, sledzono w mieście, ale nadaremnie.
Marji powiedziano tylko że do swéj rodziny odjechał.

KONIEC.
Hubin. — Wrzesień 1851.
Luty 1852.




  1. Karmeluk sławny rozbójnik na Podolu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.