Przejdź do zawartości

Strona:Uniłowski - Dzień rekruta S1 Ł5 C3.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ja, z moją miotłą i szuflą.
— To jest dobra robota, szkoda każde słowo. Toście całą godzinę odgarniali ten kawałek z tamtej strony? Wy mnie sobą zachwycacie!
— Nasypało z powrotem, panie ogniomistrzu. To jest syzyfowa praca.
Twarz ogniomistrza Połanieckiego przybrała wyraz przykrego zniechęcenia, tak jakgdyby się mną brzydził. Skręcił sobie papierosa, zapalił, wsadził lewą rękę w kieszeń spodni i odwrócony tyłem do mnie, zapatrzył się w słońce.
Zrobiło mi się przykro. Gdyby choć krzyknął, przyzwyczaiłem się do rugania. Czułem się nieswojo. Powiedziałem:
— Obmiotę jeszcze raz.
Odwrócił się i przeszedł koło mnie brzęcząc ostrogami. Ha, trudno! Byłem mu obojętny.
Zacząłem pchać szuflę, lecz po kilku minutach wychylił się zza węgła kapral Schramko. Miał minę podobnie jak i ogniomistrz Połaniecki: mieszanina wstrętu, sytości i pogardy. Powiedział leniwie:
— Po jaką cholerę obmiatacie tę budę, kiedy powinniście wypić kawę i czekać teraz w kolejce u doktora. Przecież zapisałem was na dzisiaj! Biegajcie, może jeszcze zdążycie.
Boże mój! Doktór, ratunek, powrót! Rzuciłem wszystko i począłem biec w stronę baraków. Styłu słyszałem: „Szuflę, miotłę i szuflę odnieście na miejsce, słyszycie!“. Lecz ja biegłem naprzód. Teraz, w takiej chwili, takie głupstwa. Nie.
Wbiegłem do baraku i wyciągnąłem spod łóżka walizkę. Tu się mieści moja wolność, moja legitymacja. Przecież w okresie między komisją a przyjazdem do pułku zachorowałem na płuca. Z kliszami roentgenowskiemi pod pachą ruszyłem do lekarza.
Z poczekalni, przez otwarte drzwi, widziałem mego boga. Jaką szlachetną ma twarz. Bródka, okulary, powaga. Pełen niepokoju, przysiadłem na ławie, oczekując swojej kolei. Prócz mnie było w poczekalni ze dwudziestu rekrutów. Jedni byli obnażeni do pasa, inni znów, ubrani, wpatrywali się z przechylonemi głowami, nabożnie, w badającego doktora. Jakiś rekrut zdjął but i z godnym spokojem wyciągnął nogę z ropiejącą raną. Ktoś przytulił się obnażonemi plecami do rozpalonego pieca i z bolesnym rykiem wskoczył na tę nogę. Wtedy zakotłowało się, któryś z rekrutów przypiekł się jeszcze raz, w ciasnej poczekalni zahuczało, rekruci klęli jak który umiał, inni śmieli się, radzi przerwanej nudzie oczekiwania. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem ogniomistrza Żuka. Kiedy pojawił się na progu, uciszyło się, tylko rekrut z ropieniem pokuśtykał do kąta na jednej nodze, z butem i onucą w ręku, jak chore ptaszysko. Dobrze odżywiony, rumiany na twarzy, z wąsem i loczkiem na czole, ogniomistrz Żuk sprawiał wrażenie starzejącego się kozaka, już nie mołojca. Stał w mundurze