Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Jeden z wielu 1.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
J. I. Kraszewskiego.
MOZAIKA.

JEDEN Z WIELU.

Mój przyjaciel pan Floryan nie może się nazwać wyjątkową postacią, i oryginałem, jakiegoby przedtem wzorów u nas nie trafiało się spotykać, lecz w swoim rodzaju podniósł on do ideału charakter typu, który przedstawiał.
Syn bardzo zamożnych rodziców, jedynak, stracił naprzód ojca, i przez pobłażającą matkę był wychowany z bałwochwalstwem dla nadzwyczajnie obiecujących talentów, jakie ona w nim upatrywała. Matka wierzyła w syna, i tém zaufaniem nieograniczoném potęgowała w nim zarozumiałość olbrzymią.
Było rzeczą uznaną, iż zdolności miał nadzwyczajne; mnie się to w młodzieńcu podobało szczególniéj, że czémkolwiek się zajmował, oddawał się temu duszą całą.
Zaczęło się to od poezyi i literatury. Powołanie zdawało się tak dobitne, tak go pochłaniało całego, iż można się było spodziewać w nim przyszłego jakiegoś znakomitego pisarza.
Z pierwszych prób naturalnie wnosić się nie godziło o rozwinięciu i kierunku talentu, ale zapał mówił wiele.
Matka puściła go do uniwersytetu, z zupełną swobodą rozporządzania sobą.
Z podziwieniem dowiedziałem się od niéj, że Florek po półtorarocznych studyach filologicznych, nagle się przerzucił do nauk przyrodniczych.
— A poezya! a literatura! — spytałem.
Matka mi nie umiała wytłumaczyć tego, lecz była całkiem spokojną. Co Florek zrobił, musiało być dobrém, doskonałém.
W tym czasie biedna ta, przywiązana, stęskniona za dzieckiem matka, po krótkiéj chorobie zmarła. Pan Floryan pozostał jeszcze swobodniejszym niż był i usłyszałem, że nauki pojechał kończyć zagranicą.
Tu go straciłem z oczów na długo i nie spotkałem aż na wsi, jako jednego z najsłynniejszych agronomów postępowych, oddanego gospodarstwu rolnemu całą duszą.
Gdyśmy się po latach tylu zeszli, nie mogłem wymódz na sobie, ażeby go nie spytać, dlaczego się wyrzekł literatury, poezyi i zawodu, do którego czuł tak silne powołanie.
— Ale ja — odparł żywo — nie wyrzekłem się wcale miłości poezyi i mych młodych ideałów; czczę je jak dawniéj, tylko pogląd na życie, na położenie nasze, na obowiązki, kazał mi trzeźwiéj pojmować życie. Przedewszystkiém należy zagon utrzymać, gospodarstwa podnieść, jest to kwestya najwyższéj doniosłości. Sądziłem, że obowiązki iść powinny przed popędami; oddaję się więc cały gospodarstwu nie tylko dla własnéj korzyści i utrzymania majątku, ale także dla przykładu.
Jest to z méj strony ofiarą, ale sumienie ją nakazywało.
Tak pięknemu rozumowaniu musiałem przyklasnąć.
Z tego, com jednak słyszał ze stron różnych, zdawało mi się, że Florek trochę zagorąco brał się do rzeczy, nakłady robił zbyt wielkie, nie obrachowywał warunków ogólnych produkcyi i zbytu u nas, i zbyt może się spieszył. Na uczynioną mu w tym przedmiocie uwagę, odpowiedział mi, śmiejąc się, że pospiech był konieczny, bośmy się we wszystkiém straszliwie opóźnili.
We dwa lata potem z przerażeniem dowiedziałem się, że sprzedawał majątek i miał obrać sobie jakiś zawód inny.
Nie chciało mi się wierzyć, lecz niestety, prawdą to było. Sam on mi ze smutkiem przyznał się, że znużony był, że mu się nie wiodło, że w gospodarstwie rolném czuł się od tylu ubocznych okoliczności zawisłym, nad któremi nie panował, a musiał brzemię ich dźwigać, iż wolał wejść na inną drogę.
Sam jeszcze nie był pewnym, jaką obierze.
— Przemysł jest u nas tak zaniedbany — powiedział mi w końcu — tyle tu jest do zrobienia, iż na tém polu działając i pożytecznym być można i dorobić się kolosalnéj fortuny.
— Tak — odpowiedziałem — ale każda jego gałąź wymaga studyów osobnych, przygotowania się... tylu warunków.
— Dla trochę wykształconego człowieka — odparł — wszystko to są trudności łatwe bardzo do przezwyciężenia, trzeba mieć tylko otwartą głowę, dobrą wolę, chęć do pracy...
Nie śmiałem przeczyć.
Dowiedziałem się, że Florek, po sprzedaży majątku, zakładał z jakimś spólnikiem cukrownią. Zdawało mi się, że trochę się wybrał zapóźno, ale...
Straciłem go z oczów znowu i nie chciałem wierzyć, gdy mi powiedziano, że cukrownia likwidowała swe interesa, przechodząc w ręce nowego nabywcy, czy też spółki.
Spotkaliśmy się w Warszawie.
Naturalnie drażliwego nie tykając przedmiotu, zapytałem go co robi, gdzie mieszka i jak mu się powodzi.
Cały był zajęty — handlem, który już rozpoczął.
Myśli jego w tym przedmiocie zdawały mi się tak trafnemi, iż z przyjemnością słuchałem go mówiącego o przyszłości świetnéj, jaką sobie obiecywał. Handlował tymczasem drzewem, skórami i zbożem.
Pojechał do Anglii i bawił tam dla obeznania się z mechanizmem handlu europejskiego.
Nie było go bardzo długo. Przypadkiem w Gdańsku, posłyszawszy jego imię, zapytałem, co się z nim dzieje? Odpowiedziano mi półgębkiem; ale przypisywałem współzawodnictwu pewną niechęć, z jaką się o Florku odzywano.
Dla mnie było niepojętem, ażeby człowiek z taką intelligencyą, dobrą wolą, ochotą do pracy, mógł nieustannie popełniać omyłki i ciągłém być trapiony niepowodzeniem.
Prawie o tym samym czasie, usłyszałem o bogatém bardzo ożenieniu się Florka zagranicą, z córką bankiera, i o wyrzeczeniu się handlu.
Gdym miał przyjemność znowu się zbliżyć do niego, ledwiem go poznał, tak fizyonomia jego przybrała charakter kosmopolityczny, europejski; ale zyskał wiele; był to mężczyzna wytrawny, obyty ze światem, mający nadzwyczaj obfity zasób wiadomości i zawsze jeszcze żywą ochotę do pracy.
— Nie śmiéj się ze mnie — mówił — że widzisz mnie na nowéj drodze, bo nie zupełnie w tém moja wina. Teść mój jest tego zdania, że trzeba z czasu korzystać i na budowach kolei zarabiać, gdyż wkrótce wyczerpią się linie i zmienią warunki. Razem z nim będziemy jakąś nową linią budowali.
— A znasz-że ten przedmiot dostatecznie?
— Och! — odparł ramionami zżymając — od roku go studyuję; teraz każda rzecz jest tak ułatwioną! Czego się dziś łatwo i prędko nie można nauczyć?