Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 178.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doń poczęła i razem z nim znikła w zagrodzie. Chłopiec tymczasem, jak wrosły, pozostał na swém siedzeniu. Pilleńscy ludzie, co wczoraj jeszcze lekce sobie ważyli młokosa, teraz nań z poszanowaniem patrzali. Nie myśleli o tém, o co szło między nim a matką; czuli, że siłę okazał i rozkazywać umiał. Serca mu to jednało u tych, co, słuchać zmuszeni, chcieli przynajmniéj módz szanować tego, kto rozkazywał.
Szeptali między sobą, pokazując na niego; on miecz swój opatrywał. Skinął na Rymosa, aby mu wody zaczerpnął, a chłopak domyślny, zamiast niéj, miodu mu z beczułki utoczył.
Wtém ze drzwi zagrody wystąpiła Reda, żywo ręką ku sobie syna wołając. Marger się wahał. Czuł się tu może bezpieczniejszym, lecz i obawy okazać nie chciał.
Na ramię więc wziąwszy swój miecz, szedł powoli na zawołanie.
Z dala już matka wołała do niego głosem podniesionym:
— Niéma jéj tu! odesłano ją gdzieindziéj.
— Jest! — zagrzmiał Marger, stając — jest, bom ją widział przed słońca wschodem. Kłamią!
Wejdaloci, którzy usłyszeli kłam zadany sobie, krzyk ogromny podnieśli. Wrzawa około zagrody powstała groźna, jakby na zuchwalca się rzucić chcieli.
Posługacze Krewuli chwytali już za włócznie i pałki.
Przestraszony tém staruszek, który nie wiedział o niczém, kazał się prowadzić ku wrotom.
W téj chwili Konisowi zdało się może, iż cały ten zamęt i poróżnienie z Kunigasami dla marnego dziewczęcia był niebezpiecznym. Wychowaniec Krzyżaków mógł nie poszanować świętości i zgorszenia przyczynić. Na ostatek i okup nie był do pogardzenia. Przysunął się do Redy i szeptać coś z nią począł.
Marger stał dumny, oczekując końca. Pozostał tu przed zagrodą sam jeden, bo matka, Krewule, Wejdaloci, wszyscy się wcisnęli na jakiś znak, dany do środka zagrody, i wrota za nimi zaparto z trzaskiem.
W dolinie wszyscy bliżsi i dalsi, którzy wiedzieli, co się działo, lub domyślali się tylko, czekali końca. Od ognisk widać było bieżącą starą Jargałę, zdyszaną, która oczyma Margera szukała. Powiedziano jéj, że ten się o córkę jéj upominał.
Z pod dębu głuchy szmer tylko słychać było długo. Reda nie powracała.
Wtém na wysokim stosie, z którego się zwykł był do ludu odzywać Krewe lub Krewule, ujrzano z boku powiewające białe ręczniki Wejdalotów. Szli na górę wiodąc między sobą starego, wszyscy w szatach odświętnych, w wielkich wieńcach na głowach, z laskami w ręku.
Krewule zmęczony pokazał się na wierzchołku stosu, sparł trochę na balasach i dyszał. Lud z całéj doliny cisnął się, pędził, jak fala wielka, płynął do stóp dębu i stosu.