Strona:Na Kosowem Polu 025.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzrok ciekawy. Nie mogli nic dostrzedz. Słyszeli tylko łoskot młotów uderzających o stal i rżenie koni. Potém nastała cisza.
Gdy zrzedniał kurz, opadając na udeptane pole, rozległ się rozpaczliwy krzyk ludzi Brankowicia. Pan ich leżał pod brzuchem zabitego konia, a nad nim stał Obylić z podniesionym młotem. Niech spuści młot na głowę zwyciężonego, a dusza jego pójdzie przed sąd Boga.
— Nie bójcie się! — zawołał Obylić. — Życia waszego wojewody nie pożądam. Broniłem tylko swego. Weźcie pana z całą głową i zmażcie jego winę na krwawém polu w boju za wolność ojczyzny!
To rzekłszy, opuścił Obylić pole walki, witany przez przyjaciół i giermków radosnym okrzykiem:
— Niech żyje Obylić!
Z głową zwieszoną, trawiony bezsilnym gniewem upokorzonéj pychy, otoczony milczącym ze wstydu orszakiem swych ludzi, wracał Brankowić do obozu. Gryzł po drodze wargi aż do krwi. Smagała bowiem jego duszę podwójna klęska. Młot Obylicia rozwiał jego sławę niezwyciężonego rycerza, a wspaniałomyślność odsłoniła jego podłą zawziętość. On nie byłby darował życia pokonanemu...
Znalazłszy się w swoim namiocie, nie śmiał podnieść oczu na małżonkę. Złamany, legł na ławie.
Wojewodzina nie pytała o wynik pojedynku. Wyczytała bolesne sprawozdanie ze