Szedłem cmentarzem, ścieżką dawno znaną,
Wśród mogił stopą moją wydeptaną,
Między posągi, krzyże, kwiaty, drzewa…
Cicha noc maju… kędyś słowik spiewa…
Pod rosą w woniach rozmodlone kwiaty,
I dzwon północy rdzawą piersią woła,
I spłynął księżyc otulając światy,
Jak cichem skrzydłem cichego anioła…
I do jej grobu zbliżam się z daleka,
Widzę ją… siedzi… sama… zadumana…
Jak biały posąg, choć ziemi daleka,
Na grobie własnym, w marmury odziana.
Twarz jej spokojna, w blaskach uśmiechniona,
Zdaje się słuchać anielskich sfer głosów,
Cierniowy wieniec wspomnień przeszłych losów,
Trzyma, poważna, jak rzymska matrona!
Zbliżam się — siwy włos jej powiew nocy
Rozwiewa, w koło róże się schylają
I taka cisza w ustroniu sierocej,
Że zda się słychać… jak tam oddychają!
Klękam i mówię jej z cichą rzewnością:
„O chodź ty ze mną, wróć do mego domu,
Ja ciebie znowu otulę miłością
Uczuć dziecinnych; nie powiem nikomu…
Chodź, bo wieczorna ziębi ciebie rosa,
Wiatr siwe włosy odwiewa z twej skroni;
Chodź, ja ci całe przychylę niebiosa,
Z ciepłych rąk twojej nie wypuszczę dłoni.
W kaplicy naszej śnieżna lampa płonie,
Modlić się będziem jak w dawnym zakonie.
U nóg twych wiernie do snu się ułożę
I z strun wywołam te znane ci dźwięki,
Które lubiłaś. Całe tonów morze
Przebudzę w sercu… znane ci piosenki…
O, chodź! uścielę ci łoże — znasz drogę,
Siano dam tobie na pościel z łąk znanych.
Tu chłód pod sklepem tych głazów ciosanych,
Tu cię zostawić nie mogę, nie mogę…“