Zeznanie Heleny Kłosowicz o zbrodniach popełnionych przez Niemców w powstańczym szpitalu przy ul. Długiej 7 w Warszawie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Zeznanie Heleny Kłosowicz o zbrodniach popełnionych przez Niemców w powstańczym szpitalu przy ul. Długiej 7 w Warszawie • Helena Kłosowicz
Zeznanie Heleny Kłosowicz o zbrodniach popełnionych przez Niemców w powstańczym szpitalu przy ul. Długiej 7 w Warszawie
Helena Kłosowicz

Nr 74

Sygn. 1100/z/VI, k. 1474

Dnia 18.IV.1946 r. w Warszawie SOS H. Wereńko, przesłuchała niż. wym. świadka. Świadek: HELENA KŁOSOWICZ z d. Czyżkowska, ur. 11.III.1911 r., absolwentka Akademii Sztuk Pięknych, zam. w Pruszkowie, ul. Sienkiewicza 2 m. 12.

Brałam udział w powstaniu warszawskim 1944 r. jako sanitariuszka w batalionie im. Chrobrego pod pseudonimem „Monika” od dn. 1.VIII.1944 r. Od dnia 18.VIII.44 r. przeszłam do linii i brałam udział w akcji z bronią w ręku. W dniu 23 sierpnia 1944 r., po otrzymaniu rany przez dowódcę majora Zdana (pseudonim), na własną prośbę wróciłam do sanitariatu. Zaczęłam pracować jako sanitariuszka w szpitalu polowym powstańców przy ulicy Długiej nr 16.

W dniu 1 września 1944 r., po wycofaniu się wojsk powstańczych do Śródmieścia z terenu ulicy Długiej nr 16, wszystkie sanitariuszki, za wyjątkiem mnie i siostry Łukasz (której nazwiska i adresu obecnego nie znam), przeszły do Śródmieścia razem z powstańcami. Spodziewając się szybkiego wkroczenia wojsk niemieckich, razem z siostrą Łukasz postanowiłyśmy umieścić wszystkich chorych w jednym punkcie przy ul. Długiej nr 7 w dawnym gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości. Zaznaczam, iż wszyscy lżej ranni odeszli do Śródmieścia razem z wojskiem powstańców. Przy pomocy ludności cywilnej przeniosłam 43 rannych ze szpitala przy ul. Długiej nr 6 do szpitala przy ul. Długiej nr 7, a także ze szpitala przy ul. Długiej nr 10 ośmiu rannych. Razem zostało zgromadzonych w szpitalu przy ul. Długiej 7 około 430 osób, licząc w tym i tych, co tam przebywali uprzednio.

Starając się nadać szpitalowi charakter szpitala dla ludności cywilnej, sporządziłam nowe listy, na skutek czego pamiętam dokładnie, iż mogło być około 430 chorych, w tym mężczyzn było najwięcej, były jednak też kobiety i dzieci. Po sporządzeniu nowych list wszelkie ślady mogące świadczyć o tem, iż był przy Długiej nr 7 poprzednio szpital wojskowy – więc dawne listy, ubrania itp. – spaliłam nocą z 1 na 2 września 1944 r. na środkowym podwórku. W dniu 2 września 1944 r. około godziny 7-ej rano zauważyłam białe płachty rozwieszone przez ludność cywilną na barykadach. Około godz. 8-ej usłyszałam po niemiecku rozmowę na podwórzu szpitala. Przebywałam w tym momencie na sali nr 7 na I piętrze, gdzie znajdowali się „moi” ranni przeniesieni z ul. Długej nr 6 i nr 10. Do szpitala wtargnął oddział SS-manów uzbrojonych.

SS-man z rewolwerem w ręku wszedł na salę, gdzie byłam, ze słowami w języku polskim „przeklęci bandyci”. Przebiegł przez dwie kolejne sale i wyszedł z powrotem. Następnie SS-mani grupami po 4-5 przechodzili przez salę, gdzie byłam. W pewnym momencie wszedł oficer SS i przy pomocy żołnierza SS-mana, mówiącego po polsku, zwrócił się do mnie z zapytaniem, „czy to są powstańcy”. Odpowiedziałam mu, że to jest ludność cywilna. Pytał się następnie, kto jest odpowiedzialny za ten szpital, odpowiedziałam mu, że za te dwie sale ja jestem odpowiedzialna, następnie spokojnie zapytał mnie, jaki jest stan chorych i czy mam dostateczną ilość środków sanitarnych i żywnościowych. Odpowiedziałam mu, że jesteśmy pozbawieni wszystkiego, na to odpowiedział mi, że w ciągu godziny dostarczy mi środków opatrunkowych i żywności. W ciągu godziny panował spokój.

Niemcy wycofali się z terenu szpitala. Dokładnie w godzinę potem wpadła na podwórze i na teren szpitala grupa kilkunastu „Kałmuków” i tyleż SS-manów i usłyszałam pierwsze strzały na parterze pod salą nr 7. Za chwilę wpadł na salę nr 7 ten sam SS-man mówiący po polsku, kazał natychmiast całemu personelowi szpitalnemu opuścić salę i wyjść na dziedziniec. Było nas tam trzy sanitariuszki: ja, siostra Łukasz i Danuta Siemiaszko (przebywająca obecnie we Wrocławiu ewentualnie w okolicach Wrocławia), która po odejściu wojsk powstańczych zgłosiła się jako sanitariuszka do szpitala, spośród ludności cywilnej. Siostry Łukasz i Siemiaszko wyszły, ja pozostałam aż do momentu, gdy SS-man przytknął mi broń do głowy i na prośbę swego rannego dowódcy opuściłam salę.

Na podwórzu zauważyłam stojący pod ścianą – po lewej stronie wchodząc z bramy w kierunku ulicy Kilińskiego – personel sanitarny w białych fartuchach. Stało tam czterech mężczyzn i około 14-15 kobiet. Na środku podwórza stało około 40 czy 50 osób spośród lżej rannych. Kilku rannych w bramie głównej od strony ulicy Długiej leżało na noszach. W bramie stała grupa SS-manów, którzy z karabinów i rewolwerów zaczęli strzelać do rannych stojących na środku podwórza, a także do leżących na noszach. Jednocześnie było słychać strzały z 1-go piętra i parteru.

Pomiędzy rannymi leżącymi na noszach w bramie głównej znajdował się kuzyn naczelnego lekarza grupy „KEDYW”, pułkownika Tarło, pseudonim Bobik. W trakcie strzelania do rannych, stojąc na podwórzu tuż koło głównej bramy, widziałam, jak SS-mani z butelek oblewali benzyną tych rannych, co padli po strzale, i podpalali. Widziałam także, jak [do] Bobika, który jeszcze nie był zastrzelony, zbliżył się SS-man, chlusnął na niego benzyną z butelki i żywcem podpalił. Krzyknął do mnie wtedy Bobik: „Monika ratuj!” Chcąc uratować swego dowódcę, roztrąciłam SS-manów strzelających do mnie, na oślep wbiegłam na I piętro do sali nr 7 i krzyknęłam: „kto może się ratować, niech ucieka”. Podbiegłam do nosz, na których leżał mój dowódca. Zaznaczam, iż wszyscy ranni leżeli na podłodze na noszach. Za mną wpadła żona rannego, w białym fartuchu sanitariuszki, która także nam pomagała, nazwiskiem Różalska Janina, by ratować swego rannego męża. Obie usiłowałyśmy podnieść ja swego dowódcę, ona męża. W tym momencie wpadł na salę SS-man mówiący po polsku, którego już rozpoznałam, i patrzył przez moment, co robimy. Różalski, który nie mógł się podnieść, powiedział po niemiecku do niego: „proszę strzelać”, na co gestapowiec go zastrzelił. Różalska w tym momencie podbiegła do SS-mana i coś mu powiedziała, po czym on ją zastrzelił.

Ja w tym momencie, niosąc na rękach dowódcę, dochodziłam już do drzwi, spotkałam idącą do sali sanitariuszkę Siemiaszko, która pomogła mi znosić dowódcę ze schodów. Na chodach stali wtedy SS-mani i z góry strzelali do rannych, leżących na parterowej sali. Przeszłyśmy z dowódcą koło SS-manów na podwórze, tam już nie było sanitariatu, natomiast stali jeszcze pośrodku podwórza ranni, na podwórzu leżało około 20 trupów, spośród których część płonęła. Na środku podwórka stała grupa SS-manów, wśród nich kapitan SS, do którego wołano po nazwisku Szulcman[1]. Wygląd: wysoki, blondyn rudawy, czerwona twarz, tęgi. W tym czasie ranni nasi wychodzili z budynków. Oficer wymieniony i obok niego stojący, ciężej rannych odstawiali słowem „links” – na lewo, pod lewą ścianę twarzą do tej ściany, po czym SS-mani do stojących strzelali. W momencie gdy ja i Siemiaszko doszłyśmy do grupy oficerów niosąc dowódcę, tenże oficer Szulcman, o którym powyżej zeznałam, spojrzał na dowódcę i powiedział „links”.

Dowódca mój będąc ciężko ranny w nogę, wyrwał mi się, i chciał iść, popchnęłam go przed siebie i zasłaniając sobą, przeprowadziłam do wyjścia od ulicy Kilińskiego. W momencie gdy popychałam rannego dowódcę przed sobą, nastąpił moment przeraźliwej ciszy i żaden strzał nie padł. Z ulicy Kilińskiego, poprzez rumowiska, Podwalem, z grupą znajdujących się na ulicy Kilińskiego, złożoną z sanitariatu i części wyprowadzonych przez nich rannych w ilości około 50 osób, eskortowani przez SS-manów, ulicą Podwale doszliśmy do placu Zamkowego. Już po mnie nie widziałam, by ktoś wychodził z naszego szpitala.

Dwukrotnie eskortujący nas SS-mani zatrzymywali nas przy ulicy Podwale, [pierwszy] raz przed stojącym rozbitym czołgiem, kiedy jeden SS-man wszedł na czołg i powiedział po polsku: „zawsze byliście pobożni, pomódlcie się, bo to wasza ostatnia chwila”, drugi raz pod ścianą jakiegoś zrujnowanego domu, gdzie jakiś „Ukrainiec” chodził pomiędzy naszą grupą ustawioną po 5 osób w szeregu i zabierał od nas kosztowności. Mnie ograbił SS-man, mówiąc po niemiecku „ty bezczelny polski pysku”, zdejmując zegarek z ręki. Rewizji osobistej nie robiono, czego się obawiałam, niosąc przywiązane do brzucha dokumenty batalionu, którym z daleka kierował dowódca i stąd miałam je przy sobie.

Doprowadzono nas do rogu ul. Mariensztat i plac Zamkowy i tu gestapowcy rozstrzeliwali ciężej rannych z naszej grupy. W grupie naszej mogło być około 30 rannych, około 20 osób z sanitariatu. Ile osób wtedy rozstrzelano, nie mogłam zauważyć, mając uwagę skoncentrowaną na osobie rannego dowódcy. Egzekucja trwała do pół godziny. Trupy natychmiast palono.

W pewnym momencie z grupy SS-manów, stojących na rogu Mariensztat i Krakowskie Przedmieście, padł rozkaz po niemiecku: „dwie panie i mężczyzna podejść”, kiwali na mnie. Zbliżyłam się więc z Siemiaszko i dowódcą. Wtedy od strony ulicy Krakowskie Przedmieście przybył oficer SS-man, jak się później dowiedziałam dr Müller, i rozkazał zaprzestać rozstrzeliwania i rozkazał, by SS-mani oddali mu osobiste materiały opatrunkowe.

Wtedy grupa nasza mogła liczyć około 20 osób. Zauważyłam, że 4 sanitariuszki zostały rozstrzelane. Müller opatrzył ranę mego dowódcy, następnie dał nosze, i 6 Polaków zabranych do rozbierania barykad w celu zaniesienia go do szpitala urządzonego dla ludności cywilnej, w czasie powstania mieszczącego się w seminarium OO. Karmelitów przy kościele Karmelickim. Teren ten był cały czas w rękach niemieckich i nie był zniszczony. Mnie i Siemiaszko dr Müller zatrzymał przy sobie, by opatrywać leżących po drodze rannych. O losie grupy około 20 osób, ocalonej od egzekucji przez Müllera, dowiedziałam się od personelu szpitalnego w seminarium Karmelitów. Mianowicie grupa ta została doprowadzona do Szpitala Wolskiego przy ulicy Płockiej i stąd wywieziona do obozu przejściowego w Pruszkowie. Ilu rannych tam ocalało, nie umiem określić.

O godz. 18 udałam się do szpitala u Karmelitów, tam zastałam już dowódcę, zajęłam się organizowaniem szpitala, ponieważ dr Müller obiecał, iż umożliwi mi sprowadzenie rannych ze Starego Miasta, którzy jeszcze mogli pozostać w piwnicach. Myślałam w pierwszym rzędzie o szpitalu przy ulicy Długiej nr 7. W dniu 4 września 1944 r., po wystaraniu się zezwolenia [u] pułkownika Wehrmachtu Schmidta, kwaterującego wtedy w piwnicach gmachu Rady Ministrów, na wysłanie eskorty sanitarnej dla zabrania rannych z ul. Długiej nr 7, wysłałam tam 7 sanitariuszy i sanitariuszek. Przyniesionych zostało z piwnic szpitala Długa nr 7 sześć osób – pięciu mężczyzn i jedna kobieta. Nazwisk tych rannych nie pamiętam. W okresie dwutygodniowym zostali przeniesieni ranni z Elektrowni i Gazowni z Wybrzeża Kościuszkowskiego i ulicy Ludnej.

U Karmelitów przebywałam do 23 września 1944 r., kiedy z rozkazu pułkownika Wehrmachtu Schmidta szpital był ewakuowany furami na ul. Płocką nr 26. Ja z dowódcą swoim i kilkoma chorymi pojechałam samochodem do Włoch, tu chorych poumieszczałam w szpitalach, natomiast dowódca mój, ja i Siemiaszko oraz ranny przyniesiony ze szpitala Długa nr 7 w dniu 4.IX.1944 r. pseudonim „Jastrzębiec”, którego nazwisko ustalę i podam ob. Sędziemu, dojechaliśmy wynajętą furą do Pruszkowa do moich rodziców. Mój dowódca nazywa się Majcherczyk Tadeusz, mieszka w Siemianowicach pod Katowicami, bliższy adres prześlę w najbliższym czasie.

Wobec tego, że 1.IX.1944 r. dopiero przeniosłam się do szpitala przy ul. Długiej nr 7, nie mogę podać nazwisk personelu tego szpitala, a także nazwisk osób, które ocalały. Może zrobić to major dr Stanisław Sokołowski, wicedyrektor szpitala wojskowego w Ciechocinku. Z rannych, którzy przeżyli likwidację szpitala Długa nr 7, mogę podać tylko pseudonimy: siostra „Jolanta”, „Grażyna”, łączniczka przeniesiona z Długiej 7 w dniu 4.IX.1944 r., „Jastrzębiec”, „Zdan”. Nazwisk rannych nie pamiętam. Spośród zamordowanych mogę wymienić: Różalski Antoni, Dąbrowski, porucznik AK, przed wojną 1939 r. pracował w policji, ponadto tylko pseudonimy: „Wilczek”, „Bobik”, „Śmiały”, „Szofer”, „Jacek”. Dodaję, iż w momencie krytycznym na ulicy Mariensztat Siemiaszko mnie przedstawiła dr. Müllerowi jako doktora chirurga i w tej roli występowałam w szpitalu Karmelitów.

Odczytano.

(–) Helena Kłosowicz

p.o. Sędzia (–) Halina Wereńko





  1. Pisownia według oryginału – red.






Ten tekst nie jest objęty majątkowymi prawami autorskimi lub prawa te wygasły. Jest zatem w domenie publicznej. Więcej informacji na stronie dyskusji.