Ze wspomnień (Conrad, 1934)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ze wspomnień
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Some Reminiscences
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I

Książki można pisać w przeróżnych miejscach. Zdarza się, że natchnienie wcielone w słowa nawiedza kajutę marynarza na statku unieruchomionym w środku miasta przez zamarzniętą rzekę; a że święci spoglądają podobno życzliwie na pokornych wyznawców, lubię sobie wyobrażać cień starego Flauberta (co wierzył między innemi że jest potomkiem wikingów), unoszący się z żartobliwem zainteresowaniem nad parowcem Adowa, objętości 2.000 ton, uwięzionym przez niełaskawą zimę przy bulwarze w Rouen; na tym właśnie parowcu zacząłem pisać dziesiąty rozdział „Szaleństwa Almayera“.[1] Powtarzam, że cień Flauberta przyglądał mi się z zainteresowaniem, bo czyż dobrotliwy normandzki olbrzym o wielkich wąsach i grzmiącym głosie nie był ostatnim z romantyków? Czyż w swem nieziemskiem, prawie ascetycznem poświęceniu dla sztuki, nie był czemś w rodzaju świętego pustelnika-literata?
— „Zaszło nareszcie — rzekła Nina do matki, wskazując na wzgórza, za które stoczyło się słońce...“ Pamiętam jak kreśliłem te słowa romantycznej córki Almayera na szarym papierze bloku, który leżał na kołdrze okrywającej moje łóżko. Słowa te odnosiły się do pewnego zachodu słońca na wyspach malajskich i ukształtowały się w mym mózgu wśród gorączkowej wizji lasów, i rzek, i mórz, leżących daleko od handlowego a jednak romantycznego miasta północnej półkuli. Lecz właśnie w owej chwili nastrój pełen wizyj i słów został zniweczony przez trzeciego oficera, wesołego, przeciętnego młodzika, który wszedł, trzaskając drzwiami, i wykrzyknął: „Jak tu u pana rozkosznie ciepło!“
Było rzeczywiście ciepło. Otworzyłem kaloryfer, ustawiwszy blaszankę pod cieknącym kurkiem; może nie wiecie, że woda cieknie przez szparę, którą para się nie przedostanie. Nie mam pojęcia co mój młodociany przyjaciel robił na pokładzie przez cały ten ranek, lecz ręce, które mocno zacierał, były bardzo czerwone; sam ich wygląd przejął mię chłodem. Młodzieniec ów pozostał jedynym z moich znajomych uprawiającym grę na banjo, a że był przytem młodszym synem dymisjonowanego generała, więc przez dziwną a bezsensowną asocjację myśli zawsze mi się wydaje, iż poemat p. Kiplinga dotyczy wyłącznie jego osoby. Jeśli mój młody kolega nie grał na banjo, pasjami lubił siedzieć i na nie patrzeć. Zabrał się i teraz do tej sentymentalnej kontemplacji; przyglądałem mu się badawczo, a on rozmyślał chwilę nad strunami, poczem zapytał lekko:
— Co też pan tam wciąż bazgrze, jeśli wolno zapytać?
Było to pytanie zupełnie usprawiedliwione, ale nic nie odrzekłem i odwróciłem poprostu blok w odruchu instynktownej skrytości: nie mogłem powiedzieć temu młodzikowi, że wypłoszył mi z myśli psychologję Niny Almayer, wypowiedziane przez nią zdanie, rozpoczynające rozdział dziesiąty i pełne swoistej mądrości słowa pani Almayer, które miała wyrzec wśród zapadającej złowieszczo tropikalnej nocy. Nie mogłem mu powiedzieć, że Nina oznajmiła: „Zaszło nareszcie“. Niezmiernieby go to zdziwiło i byłby może upuścił swe drogocenne banjo. Nie mogłem mu także powiedzieć, że słońce mego życia na morzu chyliło się również ku zachodowi w tej samej właśnie chwili, gdy kreśliłem słowa opisujące niecierpliwe porywy młodości pochłoniętej swem pragnieniem. Sam o tem nie wiedziałem, a można śmiało powiedzieć, że nie byłoby to obeszło mego kolegi, choć zacny ten młodzian odnosił się do mnie z większem uszanowaniem, niż tego właściwie wymagały nasze służbowe stosunki.
Opuścił wzrok z tkliwością na banjo a ja patrzyłem w dalszym ciągu przez iluminator. Okrągły otwór ujmował w mosiężne ramy fragment bulwaru, z beczkami stojącemi rzędem na zamarzłym gruncie, i koniec wielkiego wozu. Furman o czerwonym nosie, odziany w bluzę i wełnianą szlafmycę, stał oparty o koło. Po wybrzeżu spacerował leniwie bezczynny strażnik z urzędu celnego, w ściągniętej pasem granatowej kapocie; zdawało się że jest zgnębiony niepogodą i jednostajnością swej egzystencji. Tło obrazu objętego iluminatorem stanowiły brudne domy, przed któremi rozpościerał się szeroko bruk, brunatny od zamarzniętej warstwy błota. Koloryt obrazu był ciemny, a jego najwydatniejszy punkt stanowiła mała kawiarnia o oknach przybranych firankami i obdrapanym froncie z białego drzewa, który to front harmonizował z niechlujstwem biedniejszych dzielnic miasta, ciągnących się wzdłuż rzeki. Przesunięto nas tutaj z innego stoiska w sąsiedztwie opery, gdzie tenże iluminator otwierał się na kawiarnię zupełnie innego rodzaju — najlepszą w mieście, o ile mi się zdaje; w tej to właśnie kawiarni zacny Bovary i jego żona, romantyczna córka starego Père Renault, posilali się po pamiętnym przedstawieniu w operze, wysłuchawszy tragicznej historji Łucji z Lammermooru w oprawie lekkiej muzyki.
Nie mogłem już przywołać z powrotem wizji archipelagu Wschodniego, który miałem wszelką nadzieję znów ujrzeć. Historja o „Szaleństwie Almayera“ została schowana na resztę dnia pod poduszkę. Nie przypominam sobie, aby jakie zajęcie odrywało mię od pisania; Bogiem a prawdą prowadziliśmy wówczas na pokładzie życie kontemplacyjne. Nie powiem tu nic o mem uprzywilejowanem stanowisku na okręcie. Znalazłem się tam poprostu „z grzeczności“, niby wybitny aktor, który podejmuje się drobnej roli na benefisie przyjaciela.
Jeżeli chodzi o moje własne uczucia, nie dogadzał mi pobyt na tym parowcu w owym czasie i w danych okolicznościach. I może nie byłem tam nawet potrzebny w zwykłem tego słowa znaczeniu, w jakiem statek „potrzebuje“ oficera. Pierwszy to i ostatni wypadek w mej morskiej karjerze, że służyłem na statku, którego właściciele pozostali dla mnie zupełnie nieuchwytni. Nie myślę tu o znanej ogólnie firmie londyńskich agentów handlujących statkami, którzy wynajęli nasz parowiec Francusko-Kanadyjskiej Spółce Transportowej, nietyle krótkotrwałej co efemerycznej. Śmierć zostawia coś poza sobą, ale po F. K. S. T. nie zostało nic uchwytnego. Kwitła nie dłużej od róży i, bynajmniej nie jak róża, rozwinęła się w samym środku zimy, siejąc nikłą woń przygód, poczem zwiędła jeszcze przed nastaniem wiosny. Lecz bez kwestji była to spółka, miała nawet swą własną flagę, całą białą z literami F. K. S. T. splecionemi zręcznie w skomplikowany monogram. Podnosiliśmy ją na szczycie grotmasztu; dochodzę teraz do przekonania, że była to flaga jedyna w swoim rodzaju. Jednak my tam na pokładzie mieliśmy w ciągu dłuższego czasu wrażenie, że jesteśmy częścią wielkiej floty, której statki wyruszają raz na dwa tygodnie do Montrealu i Quebecu; głosiły o tem broszury i prospekty przywiezione w dużej paczce na parowiec, gdy znajdował się jeszcze w Victoria Dock w Londynie i miał za chwilę wyruszyć do Francji, do Rouen. W tajemniczem życiu F. K. S. T. zawarty jest sekret ostatniej posady w moim zawodzie, posady, która pośrednio zatrzymała miarowy rozwój historji o Ninie Almayer.
Ówczesny sekretarz Londyńskiego Stowarzyszenia Kapitanów, które mieściło się w skromnych pokojach na Fenchurch Street, był człowiekiem o niezmordowanej ruchliwości i największem poświęceniu dla swego zadania. On jest właśnie odpowiedzialny za moje ostatnie związanie się z okrętem. Tak to określam, ponieważ nie można tego nazwać właściwie morską wyprawą. Kochany kapitan Froud — po tych wszystkich latach nie mogę go nie wspomnieć z serdeczną poufałością — otóż kapitan Froud myślał słusznie, że korpusowi oficerów marynarki handlowej trzeba dać więcej wykształcenia i lepsze towarzyskie stosunki. Urządzał dla nas cykle fachowych odczytów, korespondował pracowicie z urzędami i członkami parlamentu o sprawach związanych ze służbą; a czuł taką nieodpartą potrzebę troszczenia się o naszych związkowców, że jeśli wypadło jakie śledztwo lub komisja tycząca się morskich spraw i pracy marynarzy, była to dla niego prawdziwa gratka. Przy wysokiem poczuciu swych urzędowych obowiązków odznaczał się niewyczerpaną dobrocią — wybitną skłonnością do wyświadczania wszelkich możliwych usług członkom zawodu, w którym był swego czasu znakomitym kapitanem. A czyż można wyświadczyć marynarzowi większe dobrodziejstwo niż nastręczyć mu pracę? Kapitan Froud uważał, że Stowarzyszenie Kapitanów, poza ogólną opieką nad naszemi sprawami, powinno być nieoficjalną agencją najwyższej klasy, dostarczającą nam posad.
— Usiłuję przekonać wszystkich armatorów, żeby zwracali się do nas o potrzebnych im ludzi. Nasze stowarzyszenie nie ma nic z ducha związków zawodowych i doprawdy nie widzę, dlaczegoby armatorzy nie mieli do nas się zwracać — rzekł raz do mnie. — A przytem zawsze mówię, że jeśli wszyscy zgłaszający się mają równe kwalifikacje, kapitanowie powinni przenosić członków stowarzyszenia nad innych kandydatów. Na mojem stanowisku łatwo mi naogół znaleźć dla dowódców to, czego pragną, wśród naszych członków lub też członków korespondentów.
W mych wędrówkach po Londynie z zachodu na wschód i z powrotem (nie miałem wówczas nic do roboty) dwa małe pokoiki na Fenchurch Street były czemś w rodzaju schronienia, gdzie mój duch, stęskniony za morzem, mógł się czuć bliżej okrętów, ludzi i życia swego wyboru — bliżej niż w jakiemkolwiek innem miejscu na stałym lądzie. Około piątej popołudniu schronienie to bywało pełne ludzi i tytoniowego dymu, lecz kapitan Froud urzędował oddzielnie w mniejszym pokoju i udzielał tam posłuchań, których głównym celem było wyświadczanie przysług. I oto pewnego chmurnego popołudnia — działo się to w listopadzie — kiwnął na mnie zgiętym palcem, spoglądając zza okularów w charakterystyczny sposób, który zapamiętałem chyba najlepiej z całej jego powierzchowności.
— Był u mnie dziś rano pewien kapitan — rzekł, wracając do swego biurka i wskazując mi krzesło — który potrzebuje oficera. Chodzi tu o parowiec. Pan wie, to dla mnie największa przyjemność kiedy mię o coś proszą, ale na nieszczęście niebardzo widzę cobym mógł zrobić w tym wypadku...
Sąsiedni pokój pełen był ludzi, to też spojrzałem ze zdziwieniem na zamknięte drzwi, ale kapitan potrząsnął głową.
— O tak, byłbym uszczęśliwiony gdyby się udało dostać to miejsce dla któregoś z nich. Ale rzecz w tem, że ów kapitan potrzebuje oficera mówiącego płynnie po francusku, a to niełatwo znaleźć. Osobiście nie znam żadnego takiego oficera prócz pana. To jest miejsce drugiego pomocnika i oczywiście panby go nie wziął... prawda? Wiem, że to nie jest to, czego pan szuka.
Nie tego szukałem istotnie. Byłem pogrążony w lenistwie jak człowiek, którego zaprząta tylko jedno: pogoń za słowami dla uchwycenia swych wizyj. Ale przyznaję, że nazewnątrz przypominałem mniej więcej człowieka, któryby mógł objąć stanowisko drugiego oficera na parowcu wydzierżawionym przez francuską spółkę. Nie zdradzałem się z tem, że mię prześladuje los Niny i szum podzwrotnikowych lasów; nawet poufne obcowanie z Almayerem (człowiekiem o słabym charakterze) nie odbijało się wyraźnie w mych rysach. Przez wiele lat Almayer i świat, w którym się obracał, przepełniały mi wyobraźnię, nie naruszając — sądzę — mej zdolności do porania się z rzeczywistością morskiego życia. Ów człowiek wraz ze swem otoczeniem towarzyszył mi nieustannie od chwili gdy powróciłem ze wschodnich wód, na jakieś cztery lata przed dniem, o którym mówię.
We frontowym salonie umeblowanych pokoi, wychodzących na skwer w Pimlico, wspomnienia te odżyły we mnie po raz pierwszy z przejmującą wyrazistością, obcą mym dawnym, rzeczywistym stosunkom z Almayerem. Pozwoliłem sobie wówczas na długi pobyt na lądzie, a że potrzebowałem zapełnić czemś ranki, Almayer (ten dawny znajomy) przybył mi szlachetnie z pomocą. Wkrótce, jak wypadało, żona jego i córka zasiadły wślad za nim u mego stołu, a potem zjawiła się i reszta kompanji z nad Pantai, bogata w słowa i gesty. Szanowna moja gospodyni nic nie wiedziała, że miałem zwyczaj urządzać zaraz po śniadaniu ożywione przyjęcia dla Malajów, Arabów i metysów. Nie domagali się głośno mej uwagi. Przychodzili z niemą, nieodpartą prośbą — i stwierdzam na tem miejscu, że owa prośba nie zwracała się do mego samolubstwa czy też próżności. Wydaje mi się teraz, iż był to apel do mego sumienia; bo dlaczegoby pamięć o istotach, które wiodły w mych oczach skromne życie skąpane w słońcu, dlaczegożby ta pamięć żądała dla siebie wyrazu pod postacią powieści, jeśli nie na podstawie owego tajemniczego koleżeństwa w nadziei i trwodze, koleżeństwa, które jednoczy wszystkich mieszkańców tej ziemi?
Nie witałem mych gości z gwałtownem uniesieniem, niby posłów niosących dary bogactwa lub sławy. Nie nawiedziła mnie wizja drukowanej książki, gdy siedziałem, pisząc, u stołu, w podupadłej części Belgravii. Po upływie tych wszystkich lat — a każdy rok pozostawił swój ślad w postaci zapisanych powoli kartek — mogę uczciwie powiedzieć, że nic innego tylko uczucie pokrewne pietyzmowi skłoniło mię do wyrażenia — w słowach dobranych sumiennie i troskliwie — pamięci odległych rzeczy i ludzi, których już niema.
Wracając do kapitana Frouda i jego manji by nie narazić nigdy na zawód właścicieli statków lub dowódców, nie zanosiło się na to, abym zawiódł jego ambicje; w parę godzin udało mu się zaspokoić niezwykłe żądanie, domagające się oficera mówiącego po francusku. Kapitan Froud wyjaśnił mi że statek, o który chodziło, został wydzierżawiony przez francuską spółkę, zamierzającą stworzyć regularną miesięczną komunikację dla transportu francuskich emigrantów z Rouen do Kanady. Lecz mówiąc szczerze, tego rodzaju historja niewiele mię obchodziła. Odrzekłem z powagą, że jeśli chodzi istotnie o podtrzymanie reputacji Stowarzyszenia Kapitanów, to wezmę pod uwagę propozycję kapitana Frouda. Ale powiedziałem to jedynie dla formy. Nazajutrz rozmawiałem z dowódcą owego statku i zdaje mi się że zrobiliśmy na sobie wzajemnie dobre wrażenie. Wyjaśnił mi, iż jego pierwszy oficer jest pod każdym względem człowiekiem bez zarzutu i niema mowy aby go mógł oddalić dla powierzenia mi wyższego stanowiska; lecz o ile się zgodzę zostać drugim oficerem, będę miał zastrzeżone specjalnie korzystne warunki — i tak dalej.
Odpowiedziałem, że jeśli zasadniczo się zdecyduję, ranga nie będzie miała dla mnie znaczenia.
— Jestem pewien — nalegał kapitan — że pan porozumie się świetnie z Paramorem.
Zobowiązałem się święcie do odbycia przynajmniej dwóch podróży i w takich oto okolicznościach zaczęła się moja służba, która miała być mym ostatnim związkiem z okrętem. W rezultacie ani jedna podróż nie doszła do skutku. Może wypełnił się w ten sposób wyrok losu, który mi snać wypisał na czole, że w ciągu wszystkich morskich wędrówek niewolno mi przepłynąć oceanu Zachodniego; używam tej ostatniej nazwy w specjalnem znaczeniu, na wzór marynarzy mówiących np. o handlu na oceanie Zachodnim, o parowcach pasażerskich oceanu Zachodniego, o ciężkich wypadkach na oceanie Zachodnim. Nowe życie następowało tuż za dawnem i dziewięć rozdziałów „Szaleństwa Almayera“ towarzyszyło mi do Victoria Dock, skąd po paru dniach wyruszyliśmy w kierunku Rouen. Nie posunąłbym się aż do twierdzenia, iż Francusko-Kanadyjska Spółka Transportowa nie dokonała ani jednej podróży z tego jedynie powodu, że zaangażowała człowieka, którego przeznaczeniem było nigdy oceanu Zachodniego nie przepłynąć. Może i było tak rzeczywiście; lecz jawną, główną przeszkodę stanowił najoczywiściej brak pieniędzy. Czterysta sześćdziesiąt koj dla emigrantów umieścili pracowici cieśle na międzypokładzie, podczas gdyśmy leżeli w Victoria Dock, lecz ani jeden emigrant w Rouen się nie pokazał — z czego się, wyznaję, cieszyłem, ponieważ jestem humanitarny. Kilku panów z Paryża — trzech, o ile mi się zdaje, a jeden z nich był podobno prezesem Spółki — zjawiło się rzeczywiście; chodzili z końca w koniec po statku, obijając w straszny sposób cylindry o belki sufitu. Oprowadzałem ich osobiście i mogę zaręczyć, że interesowali się wszystkiem w sposób wcale inteligentny, choć widać nigdy przedtem nie widzieli nic w tym rodzaju. Gdy wracali na brzeg, wyraz pogodnej niepewności malował się na ich twarzach. Choć ta uroczysta inspekcja miała być wstępem poprzedzającym bezpośrednio nasz wyjazd, właśnie wówczas, w chwili gdy członkowie komisji sunęli wdół gęsiego po schodni, odebrałem wewnętrzną przestrogę, iż żadna z podróży zamierzonych przez dzierżawców naszego parowca nigdy do skutku nie dojdzie.
Nawiasem mówiąc, w niespełna trzy tygodnie nastąpiło przesunięcie statku. Kiedyśmy przybyli do Rouen, popłynęliśmy bardzo uroczyście dobry kawał w górę, ku środkowi miasta, a że na rogach wszystkich ulic rozlepiono trójkolorowe afisze oznajmiające o narodzinach naszej spółki, każdy petit bourgeois z żoną i rodziną urządzał sobie w niedzielę rozrywkę ze zwiedzenia okrętu. Włożywszy najlepszy mundur, trzymałem się zawsze na widocznem miejscu, aby udzielać objaśnień niby tłumacz agencji Cooka dla turystów, a nasi podoficerowie zbierali bogate żniwo napiwków od oprowadzanych grup. Ale gdy statek został przesunięty — wskutek czego znaleźliśmy się z jakie półtorej mili niżej, przycumowani u znacznie bardziej błotnistego i brudniejszego bulwaru — wówczas pustka samotności stała się naszym udziałem. Ogarnął nas zupełny, głuchy zastój; bo, ponieważ statek gotów był do podróży nawet w najdrobniejszych szczegółach, ponieważ mróz trzymał tęgi a dni były krótkie, nie mieliśmy dosłownie nic do roboty — do tego stopnia że czerwieniliśmy się ze wstydu, kiedy przyszło nam na myśl że za cały ten czas bierzemy pensję. Młody Cole martwił się, ponieważ, jak twierdził, żadna zabawa nie mogła cieszyć wieczorem po takiem całodziennem próżniactwie; nawet banjo straciło swój urok, odkąd nic nie przeszkadzało jego właścicielowi brzdąkać na niem bez końca od posiłku do posiłku. Poczciwy Paramor — był to doprawdy najzacniejszy z ludzi — stracił na humorze, o ile na to pozwalało jego wesołe usposobienie, aż wreszcie pewnego posępnego dnia podszepnąłem mu z czystej swawoli, żeby zużył uśpioną energję załogi na wybranie obu cum na pokład i przymocowanie ich odwrotnym końcem do nadbrzeża.
Paramor na chwilę się rozpromienił. „Świetna myśl!“ Lecz twarz jego zachmurzyła się natychmiast. „No tak... oczywiście! Ale ta robota nie może trwać dłużej niż trzy dni“ — mruknął markotnie. Nie umiem powiedzieć na jak długo obliczał nasz postój u krańców Rouen, ale wiem że cumy zostały wybrane na pokład i umocowane odwrotnym końcem na wybrzeżu wedle mego szatańskiego podszeptu, poczem zapomniano, jak sądzę, o ich istnieniu — aż wreszcie francuski pilot przybył aby poholować wdół nasz statek, równie pusty jak przedtem, na szlak wiodący do Hawru. Możnaby myśleć, że ten stan przymusowego lenistwa pchnął naprzód dzieje Almayera i jego córki. Ale nic podobnego. Chyba coś mię urzekło w chwili, gdy mój towarzysz z kajuty, banjoista, przeszkodził mi w pisaniu; dzieje Almayera utknęły na owym wyrocznym zachodzie słońca — i to na przeciąg wielu tygodni. Tak było zawsze z tą książką, zaczętą w 1889 roku i skończoną w 1894 — tą najkrótszą z powieści, które przeznaczone mi było napisać. Między pierwszemi jej słowami, okrzykiem żony Almayera, wołającej go na obiad, i niemą apostrofą Abdulli (wroga Almayera) do Boga mahometan, „który jest łaski pełen i miłosierdzia“, apostrofą zamykającą książkę — miało się zmieścić kilka długich morskich podróży, wizyta (według wzniosłej frazeologji odpowiedniej w tym wypadku) do niektórych miejsc związanych z mojem dzieciństwem i urzeczywistnienie pustych dziecinnych słów, wypowiadających kaprys lekkomyślny i romantyczny.
Było to w roku 1868 — miałem wtedy lat około dziewięciu; patrząc na mapę Afryki, dotknąłem palcem białej przestrzeni, stanowiącej wówczas niezbadaną tajemnicę tego lądu, i rzekłem do siebie z niewzruszoną pewnością i zdumiewającem zuchwalstwem, których nie mam już w charakterze:
— Kiedy dorosnę, pojadę tam.
I naturalnie więcej już o tem nie myślałem, póki mniej więcej w ćwierć wieku później nie trafiła mi się sposobność pojechania właśnie tam — jakby grzech dziecinnej zuchwałości musiał spaść na mą dojrzałą głowę. Tak. Pojechałem tam; ponieważ wodospady Stanleya znajdują się w tamtej okolicy, która w 1868 roku była najbardziej pustą z pustych przestrzeni na wizerunku ziemskiej powierzchni. A rękopis „Szaleństwa Almayera“, który zawsze z sobą woziłem, jakby był talizmanem lub skarbem, również tam ze mną pojechał. To, że wogóle stamtąd wrócił, wydaje mi się szczególnem zrządzeniem Opatrzności, ponieważ wiele innych rzeczy, nieskończenie bardziej dla mnie cennych i pożytecznych, przepadło wskutek nieszczęśliwych wypadków w czasie transportu. Przypominam sobie naprzykład szczególnie trudny zakręt na rzece Kongo, między Kinchassa a Leopoldsville — tem trudniejszy że trzeba go było przebyć nocą w wielkiem czółnie, mając tylko połowę niezbędnych do tego wioślarzy. Mało brakowało, a byłbym został drugim białym z kolei, utopionym w tem interesującem miejscu wskutek wywrócenia się czółna. Pierwszym był młody oficer belgijski; wypadek ten zdarzył się parę miesięcy wcześniej, i zdaje się że ów Belg wracał również do kraju; nie był może tak ciężko chory jak ja w owej chwili — ale jednak wracał do kraju. Przebyłem tamto miejsce nawpół żywy, a było wówczas ze mną tak źle, że nic mnie wogóle nie obchodziło; rękopis „Szaleństwa Almayera“ stale mi towarzyszył wśród coraz mniej licznych bagaży i tak się oto dostałem do owej rozkosznej stolicy Boma, gdzie przed wyruszeniem parowca, który wracał do kraju, miałem czas życzyć sobie śmierci raz po raz z najzupełniejszą szczerością. Istniało wówczas tylko siedem rozdziałów „Szaleństwa Almayera“, lecz najbliższy rozdział mego życia zawierał długą, długą chorobę i bardzo posępny powrót do zdrowia. Genewa, a ściślej mówiąc wodoleczniczy zakład w Champel wsławił się raz na zawsze, gdyż tam ukończyłem ósmy rozdział historji o zmierzchu i upadku Almayera. Treść dziewiątego rozdziału jest nierozdzielnie splątana z troską o sprawne administrowanie wielkim składem towarów na wybrzeżu Tamizy, składem należącym do pewnej firmy w City — mniejsza o jej nazwisko. Lecz praca ta, którą podjąłem aby się przyzwyczaić z powrotem do czynnego, normalnego życia, trwała krótko. Ziemia nie miała w sobie nic, coby potrafiło mię przykuć na czas dłuższy. Tedy ową pamiętną powieść, niby beczkę wyborowej madery, obwoziłem tu i tam po morzu przez całe trzy lata. Czy ów system wpłynął na nią korzystnie, tego bym oczywiście powiedzieć nie umiał. Sądząc jednak z pozoru, nie było tak bynajmniej. Rękopis wypłowiał, pożółkł i nabrał starożytnego wyglądu. Przypuszczenie, aby Almayerowi i Ninie mogło się coś wogóle wydarzyć, wydało mi się w końcu absurdem. A jednak wydarzyła się rzecz dziwnie nieprawdopodobna na szerokich morzach — i to ich zbudziło z letargu.
Jak to powiedział Novalis? „Przekonania moje zyskują niewątpliwie na głębi z chwilą, gdy w nie inna dusza uwierzy“. A czemże jest powieść, jeśli nie przekonaniem o istnieniu naszych bliźnich, przekonaniem tak głębokiem, że przybiera kształt urojonego życia przejrzystszego od rzeczywistości, w którem zestawienie wybranych epizodów góruje prawdopodobieństwem nad pewną siebie, popartą dokumentami historją. Opatrzność, co wyratowała mój rękopis z bystrych nurtów Konga, podsunęła go przyjaznej duszy daleko na pełnem morzu. Byłaby to z mej strony czarna niewdzięczność, gdybym kiedykolwiek zapomniał bladą, zapadłą twarz i głęboko osadzone, ciemne oczy młodego studenta z Cambridge („pasażera dla celów zdrowotnych“ na samym statku Torrens płynącym do Australji), który był pierwszym czytelnikiem „Szaleństwa Almayera“ — pierwszym czytelnikiem jakiego wogóle miałem. „Czy bardzoby to pana znudziło, gdybym panu dał do przeczytania rękopis napisany takim charakterem jak mój?“ — zapytałem pod wpływem nagłego porywu, przy końcu dość długiej rozmowy, której przedmiotem była „Historja“ Gibbona. Jacques (tak się student nazywał) przyniósł mi był książkę z własnego podróżnego zapasu i siedział u mnie w kajucie podczas pewnej burzliwej psiej wachty.
— Ani trochę — odrzekł uprzejmym jak zawsze tonem i uśmiechnął się leciutko. Gdy wyciągnąłem szufladę, pobudzona jego ciekawość nadała mu baczny wyraz. Ciekaw jestem, czego się spodziewał. Może poematu? Niepodobna już dziś tego odgadnąć. Nie był to człowiek zimny, raczej spokojny, a co więcej zgaszony przez chorobę, małomówny, o prostem i skromnem obejściu — lecz w całej osobie miał coś niezwykłego, co go odgradzało od szarego tłumu naszych sześćdziesięciu pasażerów. Zaduma malowała się w jego oczach; patrzył jakby wgłąb samego siebie. Zapytał nieco ochrypłym, miłym głosem w zwykły swój sposób, pociągający i dyskretny:
— A co to jest takiego?
— Coś w rodzaju opowiadania — rzekłem z wysiłkiem. — To nawet jeszcze nie skończone. Ale mimo to chciałbym usłyszeć o tem pańskie zdanie.
Włożył rękopis do bocznej kieszeni kurtki; pamiętam doskonale jego cienkie, brunatne palce, składające kartki podłużnie.
— Przeczytam to jutro — powiedział i chwycił za klamkę, a potem, śledząc kołysanie się statku dla wybrania odpowiedniej chwili, otworzył drzwi i już go nie było. W chwili gdy wychodził, słyszałem przeciągłe wycie wiatru, syk wody na pokładach Torrensa i stłumiony, jak gdyby odległy ryk budzącego się morza. Zauważyłem rosnące wzburzenie wśród wielkiego niepokoju wód i odpowiedziałem na nie zawodową myślą, że o ósmej, najdalej za pół godziny, trzeba będzie zwinąć żagle górne.
Nazajutrz, ale tym razem podczas pierwszej psiej wachty, Jacques wszedł do mojej kajuty. Miał gruby wełniany szal naokoło szyi i trzymał rękopis. Podał mi go, patrząc na mnie przeciągle ale bez słowa. Wziąłem rękopis w milczeniu. Jacques usiadł na kanapie i wciąż jeszcze nic nie mówił. Otworzyłem i zamknąłem szufladę biurka, na którem leżała zapisana łupkowa tabliczka w drewnianej ramce, czekając na porządne wciągnięcie swej treści do pewnego rodzaju książki prowadzonej przeze mnie starannie, a mianowicie do dziennika okrętowego. Odwróciłem się od biurka. Ale nawet i wtedy Jacques wcale się nie odezwał.
— No więc co pan mi powie? — rzekłem wreszcie. — Czy warto kończyć? — Moje pytanie wyrażało ściśle to co myślałem.
— Bezwzględnie — odrzekł swym spokojnym, nieco zachrypłym głosem i zlekka zakaszlał.
— Czy pana to zajęło? — pytałem dalej prawie szeptem.
— I bardzo!
Nastało milczenie; przechylałem się wciąż instynktownie w takt gwałtownych chybotów statku, a Jacques wyciągnął się jak długi na kanapie. Zasłona u mego łóżka kołysała się tam i z powrotem jak punka, lampa u grodzi zataczała kręgi na kółkach, a od czasu do czasu drzwi kajuty zgrzytały lekko pod uderzeniami wiatru. Znajdowaliśmy się pod czterdziestym stopniem szerokości południowej, w pobliżu południka Greenwich — o ile pamiętam — w chwili gdy odbywał się ten spokojny obrządek wskrzeszenia Almayera i Niny. Wśród przeciągłego milczenia przyszło mi na myśl, że w tem opowiadaniu — tak jak się wówczas przedstawiało — zamieściłem dużo swych wspomnień. Czy akcja jest zrozumiała, pytałem siebie, jakby pisarz powieści już się był urodził w ciele marynarza. Lecz z pokładu doszedł mnie gwizdek oficera służbowego; nadstawiłem ucha aby pochwycić rozkaz, który miał nastąpić po tem zwróceniu uwagi. Dosłyszałem słaby, rozkazujący okrzyk: „Brasuj reje!“ „Aha!“ pomyślałem sobie, „zbliża się wiatr od zachodu“. Potem zwróciłem się do mego pierwszego czytelnika, który, niestety, miał żyć zbyt krótko by doczekać końca powieści.
— Niech mi pan pozwoli zadać jeszcze jedno pytanie: czy ta historja, taka jaką jest, wydaje się panu zrozumiała?
Podniósł na mnie ciemne, łagodne oczy jak gdyby ze zdziwieniem:
— Tak! Najzupełniej.
Oto wszystko co miałem usłyszeć z jego ust o zaletach „Szaleństwa Almayera“. Nie mówiliśmy z sobą już nigdy o tej książce. Nastał długi okres niepogody i wszystkie moje myśli skupiły się na służbie, a tymczasem biedny Jacques zaziębił się fatalnie i nie mógł opuszczać kajuty. Gdy przybyliśmy do Adelaidy, pierwszy czytelnik mej prozy wyruszył natychmiast wgłąb lądu i wreszcie umarł po krótkiej chorobie, czy to w Australji, czy też może wracając do kraju przez kanał Suezki. Nie wiem napewno jak było właściwie, i chyba nigdy mi dokładnie tego nie mówiono, choć wypytywałem o Jacques’a wracających na statek pasażerów, którzy w czasie naszego postoju w przystani odbywali wędrówkę po lądzie, „zwiedzając kraj“, i spotykali Jacques’a tu i ówdzie. Wyruszyliśmy wreszcie z powrotem i wciąż jeszcze ani jedna kreska nie przybyła do nagryzmolonych niedbale licznych kart, które biedny Jacques miał cierpliwość czytać, gdy cienie Wieczności już się gromadziły w jego życzliwych, spokojnych oczach.
Proste a rozstrzygające „bezwzględnie“, wypowiedziane przez Jacques’a, natchnęło mię postanowieniem, które drzemało we mnie, czekając tylko na odpowiednią sposobność. Można powiedzieć, że jestem teraz zmuszony, podświadomie zmuszony, do pisania tomu za tomem, jak w dawnych latach byłem zmuszony do wyruszania raz po raz na morze. Kartki muszą następować jedne za drugiemi, jak w dawnych czasach mile ciągnęły się jedna za drugą, wciąż dalej, aż do wyznaczonego celu, co będąc samą Prawdą, jest Jeden — dla wszystkich ludzi i dla wszystkich zajęć.
Nie wiem, który z tych dwóch porywów wydał mi się bardziej tajemniczy i bardziej nadzwyczajny. Lecz zanim zacząłem pisać, a także zanim stałem się marynarzem, musiałem czekać na odpowiednią sposobność. Pozwolę sobie wyznać, że nigdy nie byłem bohaterem z rodzaju tych, którzy dla zabawy popłynęliby w szafliku na morze; a jeśli wolno mi się chwalić swem poczuciem odpowiedzialności, dałem jego dowody także i w czasie pisarskiej karjery. Opowiadano mi że niektórzy piszą w wagonie, i zapewne mogliby pisać, siedząc ze skrzyżowanemi nogami na sznurze od bielizny; lecz muszę się zwierzyć, że mój sybarytyzm pozwala mi pisać tylko wtedy, gdy mam przynajmniej coś w rodzaju krzesła. „Szaleństwo Almayera“ rozrastało się raczej wiersz za wierszem niż karta za kartą.
I stało się raz, że omal nie zgubiłem rękopisu — doprowadzonego wówczas do pierwszych słów dziewiątego rozdziału — na stacji Friedrichstrasse (znajdującej się jak wiadomo w Berlinie), jadąc do Polski, a ściślej mówiąc, na Ukrainę. Przesiadałem się wczesnym rankiem i w pośpiechu zostawiłem torbę podróżną w kolejowej restauracji. Zacny i sprytny Kofferträger ją wyratował. Niepokojąc się, nie myślałem jednak o rękopisie, ale o wszystkich innych rzeczach, które tam były.
W Warszawie, gdzie spędziłem dwa dni, wędrowne te kartki nie ujrzały wcale dziennego światła, tylko raz światło świec, gdy torba leżała otwarta na krześle. Przebierałem się wówczas z pośpiechem na obiad w pewnym sportowym klubie. Przyjaciel mego dzieciństwa (służył poprzednio w dyplomacji, a wówczas hodował pszenicę w dobrach ojcowskich — nie widzieliśmy się od lat przeszło dwudziestu) czekał na hotelowej kanapie aby mię zabrać do klubu.
— Póki się ubierasz, opowiedzże mi coś o swojem życiu — zachęcał mię uprzejmie.
Nie zdaje mi się abym opowiedział mu dużo o sobie, ani wtedy ani też później. Jedliśmy obiad w nielicznem, dobranem kółku, a rozmowa była niezmiernie ożywiona i toczyła się na wszystkie możliwe tematy, od łowów na grubego zwierza w Afryce aż do ostatniego poematu, który się ukazał w bardzo modernistycznym przeglądzie, wydawanym przez najmłodszych i popieranym przez wysokie sfery. Ale nie zawadziliśmy ani razu o „Szaleństwo Almayera“, i na drugi dzień rano rękopis — nieodłączny mój towarzysz — tkwił w dalszym ciągu w ciemności, tocząc się wraz ze mną w południowo-wschodnim kierunku, ku gubernji kijowskiej.
W owych czasach trzeba było jechać końmi osiem godzin, jeśli nie więcej, od stacji kolejowej aż do wiejskiego dworu, celu mojej podróży.
„Dear boy“ (te słowa były zawsze napisane po angielsku) — brzmiał ostatni list, wysłany z owego dworu a odebrany przezemnie w Londynie. „Każ się zawieść do jedynej miejscowej gospody, zjedz obiad jaki się da, a wieczorem mój zaufany służący, factotum i majordomus, pan W. S. (zaznaczam że jest z pochodzenia szlachcicem), stawi się przed tobą i doniesie o przybyciu małych sanek, które przywiozą cię tu nazajutrz. Posyłam przez niego moje najcieplejsze futro; razem z okryciami, które zapewne masz z sobą, zabezpieczy cię to od zziębnięcia w drodze“.
I rzeczywiście, w chwili gdy jadłem obiad, podany przez kelnera Żyda, w olbrzymim sypialnym pokoju o świeżo pomalowanej podłodze, pokoju podobnym do stodoły, drzwi się otworzyły i ukazał się pan W. S. (szlachcic rodem), w stroju podróżnym — długich butach, wysokiej czapce z baraniej skóry, krótkiem palcie ściśniętem skórzanym pasem. Był to człowiek mniej więcej trzydziestopięcioletni; jego szczera, wąsata twarz miała wyraz zakłopotany. Podniosłem się z krzesła i powitałem go z właściwym — mam nadzieję — odcieniem szacunku, którego wymagała jego szlachecka krew i stanowisko zaufanego sługi. Twarz rozjaśniła mu się w sposób zdumiewający. Okazało się że, wbrew usilnym zapewnieniom mego wuja, poczciwiec wątpił o możliwości naszego wzajemnego porozumienia. Wyobrażał sobie, iż przemówię do niego w jakimś cudzoziemskim języku. Podobno, wsiadając już do sanek aby jechać na moje spotkanie, wykrzyknął z niepokojem:
— No dobrze! Dobrze! Zabieram się i jadę, ale Bóg raczy wiedzieć jak się tam porozumiemy z siostrzeńcem naszego pana.
Porozumieliśmy się bardzo dobrze od samego początku. Zaopiekował się mną, jakbym był jeszcze wyrostkiem. Miałem rozkoszne chłopięce uczucie że wracam ze szkół do domu, gdy mię opatulił nazajutrz rano w olbrzymie podróżne futro z niedźwiedzich skór i zasiadł opiekuńczo u mego boku. Sanki były malutkie i wyglądały bardzo nikło — prawie jak zabawka — przy czterech wielkich gniadoszach zaprzężonych w lejc. We trzech ze stangretem wypełnialiśmy sanki zupełnie. Wiózł nas młody chłopak o jasnoniebieskich oczach; wysoki kołnierz futrzanej liberji okalał jego wesołą twarz i sterczał równo z głową.
— No, Józefie — zwrócił się mój towarzysz do stangreta — jak myślisz, czy uda się nam zajechać do domu przed szóstą?
Józef odpowiedział że napewno się uda z Bożą pomocą, jeśli tylko nie będzie wysokich zasp na wielkiej przestrzeni między pewnemi wsiami, których nazwy zabrzmiały mi w uszach jak coś bardzo znanego. Okazało się że Józef świetnie powozi, a przytem ma instynkt do wynajdywania drogi wśród pól pokrytych śniegiem, oraz wrodzony dar wydobycia z koni wszystkiego co dać mogą.
— To syn tego Józefa, którego pan kapitan pewno pamięta. Tego, co to woził świętej pamięci babkę pana kapitana — zauważył W. S., zajęty utykaniem futra naokoło mych nóg.
Pamiętałem doskonale wiernego Józefa, który woził moją babkę. Jakże! Przecież to on dał mi lejce do ręki poraz pierwszy w mem życiu i pozwalał bawić się wielkim czterokonnym batem przed bramą stajni.
— Co się z nim stało? — zapytałem. — Pewnie już teraz nie służy?
— Służył u naszego pana — brzmiała odpowiedź. — Ale umarł na cholerę przed dziesięciu laty, wtedy podczas tej wielkiej epidemji. A jednocześnie umarła jego żona — cały ich dom wymarł i został się ten jeden chłopiec.
Rękopis „Szaleństwa Almayera“ spoczywał w torbie pod naszemi nogami.
Ujrzałem znów słońce zachodzące na równinach, jak je widywałem, podróżując w dzieciństwie. Zachodziło, czyste i czerwone, zanurzając się w śniegi, widzialne jak na dłoni, rzekłbyś zachodzące na morzu. Upłynęło już było dwadzieścia trzy lata, odkąd widziałem poraz ostatni jak słońce nad tym krajem zachodzi; jechaliśmy wśród ciemności, która padła szybko na siną przestrzeń śniegu, aż wreszcie z pustki białej ziemi zlewającej się z gwiaździstem niebem wyłoniły się czarne kształty, kępy drzew nad wioską wśród ukraińskiej równiny. Przesunęło się koło nas parę domków, niska ściana bez końca i wreszcie ukazały się światła dworu, połyskując i migocąc przez zasłonę z drzew.
Tego samego wieczoru wędrowny rękopis „Szaleństwa Almayera“ został rozpakowany i położony bez ostentacji na biurku w moim pokoju, w gościnnym pokoju, który — jak mi oświadczono niby to niedbałym tonem — czekał na mnie od jakich lat piętnastu. Rękopis nie przyciągnął uwagi bliskiego mi człowieka, który krzątał się naokoło syna swej ukochanej siostry.
— Niewiele tu będziesz miał czasu dla siebie, mój bracie — rzekł wuj, używając tego zwrotu na wzór naszych chłopów, co było u niego zawsze oznaką najlepszego humoru w chwilach serdecznego wzruszenia. — Będę zachodził do ciebie ciągle na pogawędki!
Mieliśmy właściwie cały dom do gawędy i odwiedzaliśmy się nawzajem bez końca. Nachodziłem wuja w jego gabinecie, gdzie najważniejszym sprzętem był olbrzymi srebrny kałamarz, ofiarowany wujowi w pięćdziesiątą rocznicę urodzin przez wszystkich jego ówczesnych pupilów. Był opiekunem wielu sierot z ziemiaństwa trzech południowych prowincyj — począwszy od 1860 roku. Niektórzy jego pupile byli mymi szkolnymi kolegami i towarzyszami zabaw, ale o ile wiem, nikt z pomiędzy tych wszystkich dziewcząt i chłopców nie napisał nigdy powieści. Paru było starszych odemnie, i to znacznie. Jeden z nich — pamiętam jak przyjechał w odwiedziny, kiedy byłem małym chłopcem, — posadził mię na grzbiecie konia pierwszy raz w mem życiu; czterokonny jego zaprząg, mistrzowska konna jazda i zręczność we wszystkich sportach stanowiły jeden z mych najwcześniejszych zachwytów. Zdaje mi się że pamiętam jak moja matka — stojąc pod kolumnadą przed oknami jadalni — przyglądała się, gdy mnie wsadzano na kucyka; trzymał go za uzdę chyba ten sam Józef, który umarł na cholerę, stajenny chłopiec oddany specjalnie na usługi mej babki. Pamiętam tego młodego mężczyznę w granatowej kurcie i fałdzistych kozackich spodniach, gdyż tak wyglądała liberja służby stajennej. Musiał to być rok 1864, a według innego systemu obliczeń działo się to z pewnością w roku, kiedy dozwolono mej matce opuścić miejsce wygnania, dokąd towarzyszyła memu ojcu, i udać się na południe celem odwiedzenia rodziny. Matka moja musiała także w swym czasie uzyskać pozwolenie aby jechać na wygnanie razem z mężem; jednem z zastrzeżeń, na których udzielono jej tej łaski, był warunek, że władze będą się z nią obchodzić jak ze skazaną również na wygnanie. Ale w parę lat później, przez pamięć na mego najstarszego wuja, który służył w gwardji i umarł, zostawiając w wielkim świecie Petersburga najlepszą pamięć i całe zastępy przyjaciół, kilka wpływowych osób wystarało się dla mojej matki o pozwolenie — zwane oficjalnie „Najwyższą Łaską“ — na trzymiesięczny urlop z wygnania.
Jest to także rok, od którego począwszy pamiętam matkę z większą wyrazistością — już nietylko jako czyjąś kochającą, cichą, opiekuńczą obecność, jako istotę o szerokiem czole i oczach wyrażających jak gdyby słodki nakaz; i pamiętam także wielki zjazd wszystkich krewnych zbliska i zdaleka, siwe głowy przyjaciół rodziny, składających mej matce hołd szacunku i miłości w domu jej ulubionego brata, który w kilka lat później miał mi zastąpić oboje rodziców.
W owym czasie nie rozumiałem tragizmu tego wszystkiego, choć pamiętam że doktorzy także nas odwiedzali. Po mojej matce nie było wcale znać choroby — lecz sądzę że lekarze podpisali już byli na nią wyrok; tylko zmiana klimatu, tylko pobyt na południu mógł przywrócić opuszczające ją siły. Dla mnie owe czasy wydają się najszczęśliwszym okresem życia. Była tam moja kuzynka, rozkoszne, żywe dziewczątko o kilka miesięcy młodsze odemnie; jej życie — nad którem czuwano z miłością jakby była księżniczką krwi — skończyło się z piętnastym jej rokiem. Były tam również inne dzieci — wiele z nich już nie żyje — a między niemi i takie, które zapomniałem nawet z imienia. Nad wszystkiem wisiał gnębiący cień wielkiego rosyjskiego cesarstwa, cień mroczniejący jeszcze od świeżo powstałej nienawiści do Polaków, wyhodowanej przez moskiewską szkołę dziennikarzy po nieszczęsnem powstaniu 1863 roku.
Odeszliśmy bardzo daleko od rękopisu „Szaleństwa Almayera“, lecz publiczne wspominanie tych kształtujących mnie wrażeń nie jest wybrykiem niespokojnego egotyzmu. Są to również ludzkie sprawy, odległe już w swej wymowie. Należy się aby powieściopisarz zostawił swoim dzieciom coś więcej niż barwy i postacie własnej ciężko wypracowanej twórczości. Kiedy dzieci pisarza dorosną, to, co się wyda światu najbardziej zagadkową stroną ich natury, będzie właśnie ich nieświadomym odzewem na cichy głos tej nieubłaganej przeszłości, z której i dzieło wyobraźni pisarza, i indywidualność jego dzieci biorą odległy początek; a odzew ten pozostanie może nazawsze niejasny nawet dla tychże dzieci.
Tylko w ludzkiej wyobraźni znajduje każda prawda istotne i niezaprzeczone istnienie. Wyobraźnia, a nie intelekt, jest najwyższym mistrzem sztuki i życia. Obrazowe i wierne odtworzenie rzeczywistych wspomnień może służyć godnie temu duchowi pietyzmu dla wszystkich ludzkich spraw, duchowi co daje sankcję zarówno pomysłom powieściopisarza jak wzruszeniom człowieka rozpatrującego swą przeszłość.





  1. Adowa przybyła do Rouen 4. XII. 1893 r., a 10. I. 1894 r. wyruszyła z powrotem do Londynu. 17. I. 1894 Conrad opuścił Adowę; w tym samym dniu skończyła się jego marynarska karjera, choć sobie z tego sprawy nie zdawał. (Przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.