Za wiarę i ojczyznę!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Za wiarę i ojczyznę!
Wydawca Tłocznia „Polaka-Katolika“
Data wyd. 1917
Druk Tłocznia „Polaka-Katolika“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

MARYA RODZIEWICZÓWNA
ZA WIARĘ
I OJCZYZNĘ!
NOWELA





Warszawa, ========================================= 1917
Tłocznia „Polaka-Katolika“, Krakowskie-Przedmieście 71







Geprüft und freigegeben
Presseverwaltung Warschau d. 2/IV 1917. Nr. 5055.





Jak wielka Polska, nikt nigdy nie słyszał o Janie Boruckim — i on o niej długi czas nic nie wiedział. Żył Jan Borucki w mieście Wołczni — w dziczy poleskiej — o siedem mil od powiatu.
Mieścina Wołcznia była „stanem“, posiadała mirowy sąd, akcyźnika, pocztę, przychodzącą raz na tydzień, „wołość“, dwie cerkwie, trzy bóźnice i pięć tysięcy ludności dwóch wyznań: żydów — handlarzy i rzemieślników i mieszczan prawosławnych.
Otóż tu się zaczyna osobliwość Jana Boruckiego: był on jedynym katolikiem i polakiem w Wołczni. Że był katolikiem, to wiedział, niestety, dobrze, bo ten szczegół w papierach często mu i dobitnie przypominano w karyerze i jego i dzieci; że był Polakiem, to mu mniej dokuczało, bo, nie posiadając majątku, kontrybucyi nie płacił, a że był jeden, nikt go o intrygi wywrotowe w państwie nie posądzał i nie prześladował.


∗             ∗

Miał Jan Borucki dworek i ogród na jednej z mieszczańskich ulic, odziedziczony po ojcu geometrze, a sam od najwcześniejszej młodości był „wolnonajemnym“ pisarzem przy sądzie.
Etatowym być nie mógł, z racyi wyznania, ale posadę miał stałą, z tej racyi, że był licho płatny, a nieoceniony był w swym fachu i pismo miał: „prosto pieczat“, jak mawiali urzędnicy.
Życie Boruckiego ubiegało między „kamerą“, kancelaryą „prystawa“ i swoim dworkiem. Zmieniali się sędziowie, urzędnicy, paliło się i odbudowywało miasteczko, ale dworek Boruckiego nigdy się nie spalił — i on swoje pisał. Zarabiał trochę i na stronie, pisał dla prystawa, dla akcyznika, czasem nawet we włości pomagał przed rekruckim poborem, w domu mało co bywał, i sprawami własnemi mało co się zajmował. W domu rządy trzymała żona, córka gorzelanego z sąsiedniego dworu. Ostra to była, gospodarna i radna kobieta. Borucki bał się jej za życia, i bał się nawet po śmierci. Założyła przy dworku sad, handlowała trzodą, stołowała kawalerów i wychowała czworo dzieci. Najstarszą córkę trzymała w domu sobie do pomocy, młodszą aż do Kijowa posłała, do ciotki, na naukę krawiectwa, syna jednego wkręciła na gorzelanego, najmłodszego odumarła, gdy jeszcze chodził do szkółki w miasteczku.


∗             ∗

Wielki był kłopot, gdy zachorowała śmiertelnie. Borucki musiał nająć konie po księdza, a były takie roztopy, że ledwie ksiądz przyjechał i ledwie odjechał. Już znowu nieboszczkę na cmentarz trzeba było wieźć.
Sąsiedzi mieszczanie i nawet sam sędzia radził Boruckiemu „liszniego“ rozchodu uniknąć i pochować na cmentarzu prawosławnym. „Nie wszystko jedna wiera“? — mówili.
— Nu, zapewne jedna! — wahał się Borucki, noc spędzając nad ciałem.
Świece i lichtarze pop dał, znajomi przychodzili nawiedzić, modlili się po rusku, córka nawet napomykała, że na mogiłę bliżej będzie pójść, a tam — to kto się dowie! Borucki rozmyślał, pilnując świec przy trumnie, noc całą. Jak nie rozmyślał, to czytał z grubej, starej książki, jedynej, co w domu była, modlitwy.
Czytał bardzo powoli — zapomniał już liter. A rano się namyślił — konie najął, choć drogo i pojechał z ciałem do kościoła.
Po tym jego postępku jakiś czas krzywo nań patrzył duchowny, niechętnie sędzia, a mieszczanie sąsiedzi parę razy w kłótni o sad nazwali Boruckich „polackie mordy“. Ale z czasem zapomnieli, bo nie było żadnej więcej okazyi. Dziewczyny Boruckiego zastąpiły matkę w dworku. Starsza gospodarzyła, młodsza założyła warsztat krawiecki. Ubierały się u niej popadzianki, akcyźnikowa, prystawowa, cała inteligencya miasteczka. Zarabiała dobrze — wygadana była, ładna, zalotna. Zaczęli do niej się umizgać i urzędnik z poczty, i pisarz wołostny i sekretarz prystawa; było w czem wybierać.


∗             ∗

Roboty było pełno, donajęła panna Zofia — Zonia ją w domu nazywali — dziewczynkę do pomocy. Zarabiała dobrze, co wieczór zbierała się wesoła kompania, grali na skrzypcach, śpiewali, kawalerowie wysadzali się jeden przed drugim. Borucki już mógł być o dzieci spokojny. Starszy syn dostał posadę na Wołyniu, napisał, że się ożenił z córką bogatego kolonisty: starsza córka zbierała grosze i o zamążpójściu nie myślała. Zonia mogła choć dziś zostać pisarzową wołostną — a wołość była dochodna. Tylko jeszcze był kłopot z najmłodszym, z Władkiem, którego pospolicie zwano Wołodia. Chłopak był zdolny i ciekawy, skończył „narodną“ szkołę, trzeba go było dalej uczyć, ale już nie było gdzie. Świat leżał tak daleko za Wołcznią, że do niej nie dochodził żaden dźwięk stamtąd, a tylko Borucki wiedział, że dla Wołodi niema tam ni „lgotnych“ praw, ni taniej nauki, ni opieki i pomocy. Nawet i nie próbował się starać, podawać próśb, szukać protekcyi u swoich zwierzchników.


∗             ∗

Chłopak tymczasem rósł i próżniaczył, i całe szczęście, że czytać lubił. Gdzie mógł, dostawał gazety, książki, zachodził też na pocztę i wkręcił się na bezpłatnego pomocnika. Urzędnik, kawaler Zoni, chętnie go przyjął. Nareszcie Zonia wyznała ojcu, że pisarz się oświadczył — prosiła o radę. Borucki się zadumał. Naprawdę los to był świetny, bo Makarewicz i posadę miał intratną i w Pińszczyźnie mająteczek, i nie pił i nie łajdaczył — uznanie nawet u „sprawnika“ miał.
— Tylko, że ruski! — szepnął Borucki, oglądając się, tak się bał, żeby kto nie podsłuchał.
— On mówi, że on z katolików. Dziad katolik był — rzekła Zonia. — A tu i innych niema. On i do cerkwi mało chodzi.
— Pewnie — co nam robić! Ja tobie nie mogę bronić — taki los. Pomyślał sobie — do ciotki napisz do Kijowa. Lata masz i rozum.
Oprócz lat i rozumu, Zosia miała serce zajęte nim, a pisarz był chłopak jak malowanie. Pomyślała krótko — zgodziła się.
Trzeba było znowu do kościoła jechać po metryki. Teraz już konie nie kosztowały — narzeczony dał stójkę gminną; pojechał Borucki z córką. W kościele bywali raz do roku, z czasem i raz na lat parę. Ksiądz był stary i zimny. Wyspowiadał ich oboje, potem metrykę wydał:
— Zapowiedzi nie trzeba — rzekł i grosza nie wziął.
Wracali jednak jacyś chmurni i milczący — i dziewczyna płakała. Ale w domu czekał narzeczony, rozchmurzył, czekała wyprawa, przygotowanie do wesela — zapomniała.


∗             ∗

Wesele było, jakiego nie pamiętano w Wołczni. Cała inteligencya, nawet sędzia z żoną, byli w cerkwi, wszyscy śpiewacy ze szkoły i bractwa, obydwa popy, cała asysta, i miasteczko całe wyległo, a do dworku Boruckiego i dostępu nie było za gawiedzią. W dworku trwał bal do rana.
Kapela rznęła, tańce, biesiada, poczęstunek. Gospodarz kłaniał się, zapraszał, służył — podpili wszyscy.
Po kolacyi akcyźnik poklepał Boruckiego po ramieniu i rzekł:
— Cztoż, Iwan Wikientiewicz, teraz na was kolej! Porzuć „papu rimskogo“, co on tobie da — figę. A ot nasz będziesz — akcyznym kontrolerem ciebie zrobię. Dziewięćset rubli pensyi!
Borucki aż oniemiał, i tylko się uśmiechał i kłaniał.
Goście wyżsi rozeszli się po kolacyi, młodzież hulała na zabój. Borucki nie przywykł pić, w głowie mu się kręciło, wysunął się do bokówki, gdzie dawniej mieszkał z żoną, a teraz sam. Lampeczka mała paliła się, na stoliku leżały jego akta, a w kącie posłanie, nad posłaniem obrazy i półeczka, a na niej książka nieboszczki. Pył grubo na książce leżał.
Usiadł na kuferku Borucki i musiał zadrzemać.
Posłyszał hałas — z półki spadła książka, potoczyła się na ziemię — rozsypały się z niej obrazki, kwiatki, szkaplerze. Chce podnieść Borucki, a nie może. Aż otwierają się drzwi — wchodzi Wołodia. Przykucnął na ziemi — wziął książkę — patrzy — ogląda podnosi na ojca oczy.
— Nie umiem tego czytać — co to, tatku? Dlaczego mnie tatko tego nie nauczył. Sam się nauczę.
I zgarnął książkę, pozbierał obrazki, kwiatki za bluzę zatknął — wyszedł.
Ocknął się Borucki na jakiś ryk. Patrzy — książka leży pyłem przykryta — a za drzwiami weselnicy kozaka tańczą — i ochryple śpiewają:

Kak prekrasnaja stalica
Etot gorod Pieterburg
Oj derwień, derwień Kaługa
Tuła rodina maja!

Wstał Borucki, zdjął książkę z półki, otarł kurz — i otworzył. Nic, żadnych liter nie pamięta, ani słowa nie może przeczytać. Zrobiło mu się jakoś dziwnie — straszno — od tego snu…
Skończyło się wesele, Zonia osiadła u męża — w dworku zrobiło się obszerniej — nawet starsza Emilka zaczęła starać się o lokatora, bo i Wołodię zabrał Makarewicz sobie do pomocy i na mieszkanie. Borucki jak zwykle dzień spędzał w „kamerze“ wieczorem pisał — w dworku było pusto i cicho.
Pewnego wieczora przybiegł Wołodia.
— Wiecie, do stanu przyprowadzili z powiatu jakichś buntowszczyków — na posielenie tutaj.
— Co gadasz — czy to u nas Sybir! Pewnie aresztanty etapem idą.
— Nie, jej Bogu — tu zostaną. Trzech — takie bure sukmany mają i pasy — nie tutejsze. Z Polszy buntowszczyki — mówił prystaw.
— Awantura, jeszcze jakie rozbójniki — miasteczko podpalą. Słyszysz, tatku.
— Słyszałem. Mówili w policyi — że przyjdą. Tu ich zesłali na cały rok.
— Kto oni tacy? Co zrobili?
— Uporne uniaty z Siedleckiej gubernii.
— Gdzież to? — spytała Emilka.
— Głupia ty! — pochwalił się Wołodia. To w Prywiślińskim kraju.
— To oni nie ruskie już, a jakie?
— Ruskie — ale nie chcą do cerkwi chodzić, i przysięgać. Bez wiary żyją.
Nic nie rozumiała Emilka, ale uspokoiła się, że te aresztanty miasteczka nie podpalą.


∗             ∗

Nazajutrz zobaczyła ich na rynku. Był jeden stary suchy; poważny dziad, jeszcze jak dąb krzepki; był średnich lat mężczyzna o łagodnej twarzy i wyrostek może szesnastoletni. Mieli na sobie świty, wyszyte na kołnierzu — pasy rzemienne — włosy krótko przycięte, brody golone.
Patrzało im z oczu coś tak szczególnego — że ludzie z Wołczni jak na dziwo się gapili.
Chodzili zupełnie wolno — mogli robić co się im podoba — tylko nie wolno było odejść z miasteczka. Znać było na nich wymęczenie więzieniem i drogą — ale nie znać było wstydu ni strachu. Ledwo przenocowali już pytali roboty. Stary był bednarz, młodszy na rymarstwie się znał, chłopak ze starym się trzymał, krewny snać był.
Miasteczko o niczem innem przez dni kilka nie mówiło — tylko o buntowszczykach z Polszy, potem ucichło.


∗             ∗

Pewnego wieczora Emilka, podając wieczerzę Boruckiemu, opowiedziała, że stary u nich na robocie był, beczkę na kapustę narządził i pytał, czyby ich na kwaterę nie przyjęli, że u mieszczan im ciężko być, a żydzi za drogo żądają.
Kazna im daje trzy ruble miesięcznie na życie — to skąd wziąść!
— Jużci — izba jedna pusta — piec i tak trzeba palić dla alkierza, ale co od nich wziąć!
— A nie straszno ich brać — żeby w biedę z naczalstwem nie wpaść! — rzekła Emilka.
Borucki ramionami ruszył.
— Nie było wzbronione ich przyjmować. Nie trzeba i rozpowiadać.
Emilka jakby się ucieszyła, ale nikomu się nie chwaliła ani wspomniała. Wygnańcy wnieśli się do izby — mieli tylko swe aresztanckie worki — umówili się trzy ruble miesięcznie płacić i rozgościli się. Póki było ciepło chodzili na robotę — rąbali drwa, nosili wodę — pracowali u żydów w ogrodach — u mieszczan przy młócce, nie przebierali, i zarabiali uczciwie i pilnie — wieczorem warzyli byle co, oszczędnie — i kładli się spać. Prawie ich nie widywali Boruccy.
Ale nastały krótkie dni, słoty, urwała się robota.
Stary bednarką się trochę zajmował, średni chomąty i uzdy zszywał, gdy kto przyniósł, chłopak jeść warzył i szmaty łatał. Nigdzie nie bywali, ze sobą żyli jak bracia — wieczorami śpiewali.
Śpiewy te zwabiły Wołodię, i on pierwszy zagaił znajomość z chłopakiem — przy studni.
Dowiedział się, że mu na imię Staszek, a staremu Bazyl — że to jego dziad, matczyny ojciec, a trzeci, Demko — cudzy, sąsiad z tej samej wsi: Dubowni, że ze wsi trzydziestu mężczyzn tak zesłali — w różne strony — za bunt.
Rozgadali się chłopcy — słuchał Wołodia jak bajki.
Potem wieczorem do izby ich się zamówił, nibyto pasek zeszyć, i starszych jął rozpytywać. Przyszła i Emilka z kołowrotkiem — zaczęły się wieczornice codzienne — słuchali Boruccy, otwierali usta i oczy wlepiali w starego Bazyla. On opowiadał jak prorok i kronikarz, świadek i współuczestnik każdego wypadku. A byłyż to dzieje!…
Przestawała prząść Emilka, rękami cisnęła piersi, bo zda się, z dygotu — serce wyskoczy — a łzy — same leciały z oczu, i tchu brakło. Pochylał się ku staremu Wołodia i dyszał, i oczy mu gorzały.
A obok, w alkierzyku Borucki stary siedział nad aktami — i słyszał każde słowo.
A czasem Wołodia o pieśni prosił — i ogarniała pieśń cały dworek, że pod okna zaglądali sąsiedzi, i czasem która z mieszczanek ośmieliła się w sień i do kuchni przyjść posłuchać.
Pewnego dnia przyjechał do Boruckich jakiś dworak i spytał się, czy u nich mieszkają unici.
Dowiedziawszy się, że gospodarze katolicy, już się stał rozmowniejszy — i opowiedział, że pani przywiozła z Warszawy jakąś posyłę dla Bazyla Panasiuka.
— To i w Warszawie wiedzą o nich i o Wołczni! — zdziwiła się Emilka.
— Ho, ho — w Warszawie wszystko wiedzą — z Warszawy wszystko idzie.
— A pan może też z Warszawy?
Nie, ja z pod Wołkowyska. We dworze za ogrodnika służę. Skowroński Józef — moje nazwisko.
Doczekał się Bazyla i został na wieczór.
W posyłce odzież była i bielizna, i trochę grosza i książki — i listy.
— Pamiętają aż w Warszawie o was! — rzekł Wołodia Staszkowi.
— Rozumie się, Matka o każdem dziecku pamięta!
— Jaka matka?
— Nasza Polska.
— To za Bugiem?
— Hej, za Bugiem — het — wkoło, szeroko — wszędy.
— Nie wiesz to — kędy Kraków — a kędy Częstochowa. Nas — siła narodu. A ty historyi nie znasz?
— Jakiej?
— A naszej: jak Krakus smoka zabił — i jak pod Wielkiemi Łuki — Moskwę za gardło wzięli — i jak pod Wiedeń chodzili — i jak Królowa Marya Niebieska, Częstochowę obroniła. Hej — a o Kościuszce naczelniku, wiesz!
— Nie — nie słyszałem.
— To co ty za Polak taki. To się naucz.
— A skąd?
— A z książki. My z Krakowa jak na spowiedź idziem to zawsze książek przyniesiem i obrazków. Herb nasz toś widział?
Nie. Masz? Pokaż?
— Poczekaj — zaszyty — trza wypruć.
I zobaczył Wołodia Znak Królewskiego Białego Ptaka. Chciał go kupić. Obraził się Staszek, a potem błagającemu dał, choć snąć mu bardzo ciężko przyszło. Odtąd stali się serdecznymi przyjaciółmi. Rzecz dziwna, — Wołodia nikomu ptaka nie pokazał, i Makarewiczom nic o swych wiadomościach nie powiedział. Stał się tylko zamyślony i roztargniony, szwagrowi mało co pomagał, ciągle w domu siedział. Od Emilki dowiedziała się Zonia o tych chłopach i przyszła posłuchać.
Przyszła, i zaczęła codzień chodzić, za nią ściągnął Makarewicz. Chłopcy z każdym mówili, nikogo się nie lękali, opowiadali swoje boje i męczeństwa, prosto, spokojnie — jak nic nadzwyczajnego.


∗             ∗

Zjawiał się też niekiedy Skowroński, widać było, że mu się Emilka spodobała; przez niego dostał Wołodia książek, ani się obejrzał, jak już czytać umiał, i choć się mylił, już i pismo pojął. Demko mu pieśni dyktował — wszystkie na pamięć umiał — melodye Wołodia w lot chwytał. Makarewicz i Borucki trzymali się ostrożnie w alkierzyku, i nie mówili sobie, co myślą, ale nie bronili kobietom rozpytywać, i słuchali z za drzwi. Kilku starych mieszczan przychodziło, kilka kobiet, ale, rzecz dziwna, po miasteczku nie rozchodziły się plotki — do urzędu nikt nie donosił.
Zapadały w serca słowa, dziwy, i tlały cicho. Przeszła tak zima. Wiosną zjawił się Borucki do „prystawa“ z prośbą o paszport dla chłopca do Warszawy. Zdumiał prystaw.
— Do Warszawy! cóż on tam — na służbę?
— Na naukę — do ogrodnika.
— Także rozum! Lepiej w telegrafisty poślij — dostuka się czego.
— Chłopiec chce między swoich.
— To wam swoje w Warszawie? Nu, nu!
— Tutaj-że nam też wszystko zagrodzone — miejsca niema.
— Bobyście raz stare głupstwo zmazali. W ruskim kraju trzeba ruskim być. Inaczej nie będzie.
— To kiedy tak — niechże chłopak jedzie, gdzie chce.
— Stary durak! — zamruczał prystaw i kazał paszport wydać.
Borucki dobył z kuferka pieniędzy, Skowroński na parę dni się zwolnił we dworze i powiózł Wołodię do Warszawy.


∗             ∗

Skończyły się też z wiosną wieczornice w dworku — unici wzięli się do robót po ogrodach, i każdy gospodarką, przednówkiem, siewami był zajęty. Zda się wyszły wszystkim z myśli i pamięci opowiadania starego Bazyla, pieśni Demki. W czerwcu u Boruckich zdarzyły się dwie nowiny. Skowroński zaręczył się z Emilką i Zonia urodziła syna. O wesele nie turbował się stary, bo mu syn z Wołynia przysłał sto rubli, ale czuł, że z wnukiem będą ciężkie przejścia.
Poszedł odwiedzić córkę i nieśmiało spytał o chrzciny.
— Do cerkwi nie dam zanieść! — oświadczyła Zonia.
— To jakże? A cóż on na to? — wskazał na męża.
— On mi przysiągł na zbawienie duszy, że także nie ustąpi. Zabiję się, dziecko uśmiercę, a nie dam. Ot zaraz — niech go ojciec ochrzci z wody — i tak zostanie.
Borucki popatrzył na Makarewicza. Ten odetchnął głęboko, jak człowiek, który decyduje się na najgorsze i rzekł:
— Chrzcijcie, tatu, na Stanisława! Co będzie, to będzie!
Borucki przeżegnał się. Woda już była przygotowana. Odmówił pacierz i ochrzcił wnuka.
Jakiś czas było cicho. Nie nalegał pop o chrzest, bo kobieta leżała, nie było komu przyjęcia sprawić. Ale gdy Zosia wstała, duchowny przypomniał święty obowiązek. Makarewicz zbył go na razie, a nazajutrz wieczorem przyprowadził do ojca żonę z dzieckiem. Coś poszeptali, Borucki konie najął i w nocy odwiózł Zonię do kolei.


∗             ∗

Cztery dni go nie było. Wrócił na skandal. Makarewicz twierdził, że mu teść żonę i dziecko wykradł, a sam tymczasem wyprzedawał dobytek i graty, wiedząc, że ta wymówka na wiele nie posłuży.
Poszły donosy i protokóły. Boruckiego bez ceremonii wygnał sędzia i zarobionego miesiąca nie zapłacił. Makarewicz dostał po paru tygodniach wilczy bilet. Obydwaj zostali oprócz tego oddani pod sąd.
Wśród urzędników i inteligencyi miasteczka powstał istny popłoch i konsternacya.
— Przedstawcie sobie! Ten Borucki! Myślał to kto? Całe życie najspokojniejszy był, najpewniejszy, porządny człowiek. Trus przytem, cichy, pokorny. I wierz to Polakowi, gadzinie! Tak głaskali, chleb dawali, i ot, pokazał swoje.
Makarewicz wyprzedał wszystko i, nie czekając sądu, wyjechał. Borucki pozostał sam.
Cicho, prędko ślub sprawił Emilce i czekał spokojnie swego losu.
Nie mając co robić, tęsknił za kamerą, za aktami, po dworku się snuł, jak dusza pokutująca. Unici przyszli z nim się żegnać, odbyli swój czas i stary Bazyl go cieszył:
— Niech się pan nie stracha. Raz życie, raz śmierć, i dwóch dusz nie można mieć, jedną dla ludzi, drugą dla Boga. Jedna Boska jest. Tak tylko postanowić — i trzymać, a nic nie straszne. Kontrybucyę siedm razy płacili, siedzieli w kryminale trzy razy, teraz tu rok przebyli, do pustki wrócim. A pomimo wszystko, wie pan czyja będzie prawda — nasza. Kiedy? Pan Jezus wie, a nam wszystko jedno, jeszcze tyle lat i jeszcze drugie tyle, a będzie nasza! Ino się nie strachać i duszy nie zgubić!
Został Borucki sam, napisał do Władka — bo tak się teraz chłopak w listach podpisywał — chodził po miasteczku, do Emilki się dowiadywał. Stał się jakiś śmielszy i rozmowniejszy, a — wieczorami, samotny w alkierzyku, grubą książkę nieboszczki czytał, bo już sobie litery przypomniał i książki, co był Władek dostał, także znał.
Gdy pozwy na sąd otrzymał, prawie rad poszedł. Pierwszy raz w kamerze był jako obwiniony. Prawo znał może lepiej od sędziego, a w wykręty i obronę się nie bawił. Wyznał:
Prawda. Dziecko ochrzcił: córkę wywiózł:
O chrzest rodzice go prosili — oni prawo święte mają. Córkę wywiózł, bo taka jej wola była, a gdzie — tego nie powie. Dlaczego to zrobił? Bo mu tak sumienie kazało, a że prawo przestąpił — karę zniesie!
Przez całe swe życie Borucki tyle naraz nie wypowiedział.
Chciał sędzia się dowiedzieć, kto mu takie myśli poddał, kto go buntował, podmawiał — zapewne księdza miał na myśli.
— Któżby mnie miał buntować? Sam jeden tu jestem Polak i katolik. Sam siebie pilnować muszę i tylko swoich czworga dzieci, żeby pamiętali kim są. Majątku innego im nie zostawię, ani godności, ani sławy. Uczciwe życie przebyłem i niczego się nie wstydzę!
Skazano go na 300 rubli „sztrafu“ i dwa miesiące więzienia. Nie apelował.
Pieniędzy nie miał — zaaresztowano graty w dworku. On sam nazajutrz po wyroku stawił się w więzieniu, w powiecie.
Odsiedział swój czas — wszystko to przeciągnęło się aż po Gromniczną, a w lutym zjawił się u Skowrońskich. Emilka zaczęła biadać, wiedziała, że za „sztraf“ poszedł dobytek i graty — zostały tylko cztery ściany.
— Jakże tatku, teraz będzie?!
— Tak zrobiłem. Dworek zamknąłem na głucho, sad i ogród w dzierżawę oddałem sąsiadowi i te pieniądze dla Władka będą na naukę. A mnie samemu jak tam bez was być. Da Bóg, przyjdzie czas, zbierzem się może znowu do kupy, tylko już nie czworo was będzie, a może kilkanaście — naszych! Ja jeden byłem, przez to i niejedno się zaniedbało. Teraz w rozproszeniu trzeba być!
— A gdzież ojciec będzie? U nas proszę pobyć! — rzekł Skowroński.
— Do wiosny pobędę. Makarewicz mi przysłał kilkanaście rubli i Adaś z Wołynia dwadzieścia. To z wiosną ruszę.
— Dokąd?
— Do Władka — i dalej. Przed śmiercią muszę zobaczyć oczami własnemi, co to za Polska taka. Wnuki trzeba nauczyć, opowiedzieć. Jaż oprócz Wołczni, świata nie widział. Przez to wiek zbył niewiadomo jak i poco. Wnuki wiedzieć będą.
I w taki to sposób i z takich przyczyn Jan Borucki z Wołczni, pisarz sądowy, choć późno, ale poznał, kim był i uczciwie na Polaka egzamin zdał — i przed śmiercią Królowej w Częstochowie pokłon złożył, dziękując za Wiarę i Ojczyznę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.