Szpieg (Kraszewski, 1864)/03

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor B. Bolesławita
Tytuł Szpieg
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1864
Druk M. Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Trzeba oddać tę sprawiedliwość rządowi moskiewskiemu że przy najgorliwszych chęciach szpiegowania, nigdzie ta gałąź administracyi gorzéj jak w Rossyi i Polsce urządzoną nie była. Rząd zmuszony posługiwać się wyrzutkami społeczeństwa, których ani wybrać ani zorganizować nie umiał, dowiadywał się zawsze ostatni o tem co już wszystkim ulicznikom wiadomem było. Policya jego bywała dokuczliwą ale najnieskuteczniejszą w świecie; donosiła o rzeczach błahych, nigdy inaczéj jak przypadkiem ważniejszych dojść nie mogąc.
Tam gdzie ajent policyjny jak w Anglii czuje się kółkiem uczciwie pracującem w machinie społecznéj, gdzie się swojego rzemiosła wstydzić nie potrzebuje, czując że i na nim polega bezpieczeństwo publiczne, tam znajdują się ludzie uczciwi i zdatni do nadzoru nad mętami i szumowinami społecznemi. W Rossyi, gdzie policya jest najpodlejszem narzędziem ucisku, żaden człowiek co ma najmniejsze poczucie swojéj godności należéć do niéj nie może. Wymiata się więc z rynsztoków śmiecie i niemi posługiwać musi. Policya głównie jest skierowaną przeciw politycznym przestępcom, nie mogąc ich dośledzić tworzy winowajców, a w ogóle niedołężność jéj równa się ślepocie. Nie ma też bardziéj upadlającego nazwiska, któreby tak nieodwołalne niosło z sobą potępienie jak miano szpiega. Ani złodziej, ani fałszerz, ani rozbójnik nie jest tak jak on wzgardzonym. Dla szpiegów nie ma litości i przebaczenia. Kosztując bardzo wiele, sekretna policya moskiewska dała tysiączne dowody jak jest bezużyteczną. Napróżno chcąc mieć lepszą w Warszawie Wielopolscy przez przyjaciela swego sekretarza konsulatu angielskiego pana W..... sprowadzali ajentów z Anglii chcąc tamtejszą organizacyą naśladować. Na nic się nie zdały wzory, bo narzędzi do niéj u nas znaleźć nie mogli. Rząd wzgardzony na wagę złota nie potrafi dostać ludzi którzyby mu do bezprawiów posiłkowali. Policyant angielski wie że śledząc zbrodniarza lub niespokojnego chartistę, prowadzi go przed sąd, który winę jego oceni, wyważy i karę oznaczy do niéj stósowną. Szpieg moskiewski prowadzi ofiarę pod nóż, oddaje człowieka w ręce oprawcy, jest sam nie posługaczem sądu ale pachołkiem kata. Można więc miarkować z tego jacy ludzie wchodzą do składu policyi. Najmniejsza denuncyacya, nie oparta na niczem, często będąca skutkiem złości lub zemsty, wystarcza na potępienie człowieka. Nie jedna kłótnia z tajnym ajentem kosztowała niewinnemu życie, nie jeden kaprys pijanego odebrał rodzinie ojca. Tam gdzie nie ma jawności sądu, ani statecznéj formy prawa, gdzie w rękach najniecniejszych ludzi są losy wszystkich, łatwo pojąć jakie być musi bezpieczeństwo osób i własności. W ostatnich czasach wielkie postępy które uczynił charakter narodowy w ogóle odbiły się i w téj nawet klassie.
Szpiegostwo które za Wgo. Księcia Konstantego (pierwszego) liczyło w swem gronie i dosyć pokaźnych ajentów, zeszło było na ostateczną szuję. Starano się, gdy wypadki uczyniły je konieczną potrzebą, wzmocnić nowemi żywiołami; ale gdy przyszło ich szukać pokazał się brak zupełny.
Gdy we trzy dni po wzmiankowanym wieczorze przyszedł Maciéj do bawaryi na Bednarskiéj ulicy chociaż już był o swój los spokojniejszym, tak wyglądał ze strachu, wrażenia i przymusu do kłamstwa, iż porucznik wziąć go mógł za zrozpaczonego człowieka. Nogi się pod nim trząsły, a głosu mu w ustach brakło. Gdy spostrzegł exwojskowego musiał usiąść przy drzwiach bo kroku daléj zrobić nie mógł. Tego dnia dosyć ludzi było w bawaryi; porucznik po chwili zbliżył się do Kuźmy i rzekł po cichu:
— A co? idzie? rozmówiemy się z sobą?
— Cóż począć, już muszę!
Na tém się zrazu skończyło. Porucznik dopił kawę i mrugnąwszy na Macieja wyszedł z bawaryi.
— A widzisz, rzekł w ulicy, mówiłem ci, nie pluj na wodę żebyś się jéj nie napił.
— Dajcie już pokój i nie urągajcie się, odparł Kuźma wzdychając. Mówcie co chcecie odemnie?
— Co ja ci mam gadać? szepnął porucznik, chodź za mną to się dowiesz.
W milczeniu poczęli iść, porucznik przodem Kuźma za nim z Krakowskiego przez Miodową na Długą i tu niedochodząc Bielańskiéj weszli do bramy jednego domu, przed którym przechadzał się jakiś niepozorny jegomość.
Porucznik przemówił do niego słów parę i wszedł ze swym towarzyszem w bramę, w dziedziniec, potém na wschody ciemne, na ostatek do jakiegoś mieszkania od tyłu. W zadusznym i smrodliwym przedpokoju na ławkach i po kątach kryło się kilka osób jakby wstydząc własnych twarzy. Każdy tu wchodził zakrywając się o ile możności i usiłując pozostać w cieniu. Towarzystwo było jak najdziwniéj dobrane: jakaś kobieta wystrojona w atłasowéj salopie, któréj z za zasłony tylko bardzo wyróżowaną twarz widać było, jakiś mężczyzna w wytartym fraku chudy i skurczony, jakiś wielki drab odarty ale z twarzą zuchwałą i czołem bezwstydném; jakiś staruszek kaszlący ale uśmiechnięty i słodziuchny, nakoniec elegancik fałszowany, którego lakierki nie broniły się domyślać że mu może pończóch brakło.
Kuźnia wchodząc za porucznikiem poczuł dreszcze po skórze i zamieniłby był chwilowe położenie swoje na największą nędzę. Otarcie się o tych ludzi nabawiało go obrzydzeniem. Jakiś sługa wchodził i wychodził z salonu do przedpokoju, z przedpokoju do salonu. Spozierał on z góry na oczekujących i po jednemu wpychał ich w paszczę potworu. Odbywało się to dosyć prędko i koléj na porucznika przyszła niebawnie. Kuźma pozostał jeszcze póki go nie zawołano. Naostatek otwarły się drzwi i porucznik na niego kiwnął; potknął się nieborak w progu a gdy oblaną wstydem twarz podniósł, ujrzał przed sobą wcale ładny pokój niezgorzéj umeblowany z sofami i krzesłami do koła, z kilka zwierciadłami na ścianach. Na stole między oknami wśród książek i papierów stała lampa i dwie świece, na małéj kanapie siedział mężczyzna lat czterdziestu kilku, pięknie łysy, nader przyjemnéj i łagodnéj twarzy.
Wyglądał raczéj na smakosza i dobrego koleżkę niż na jakiegoś tam naczelnika tajnéj policyj. Niebieskie jego oczy miały wyraz łagodny, usta rumiane i duże, uśmiechały się dobrodusznie i serdecznie, mimo pozornéj szczeroty rozlanej w całéj fizjonomij, Lawater byłby w niej odkrył dobrze zamaskowaną chytrość bizancką, w rodzaju téj jaką się odznaczała twarz Alexandra I., owego moskiewskiego anioła... z pazurkami pochowanemi w glansowane rękawiczki.
Z pierwszego wejrzenia wziąłbyś go za niewinnego epikurejczyka, w rozmowie dopiero gdy się te rysy nerwową grą ożywiły, wybitnie tryskała z nich przebiegłość a niekiedy zimne okrucieństwo. W ruchach téj postaci było coś kociego. Kuźma prosty człek, który się spodziewał ujrzéć potworę, zdziwił się mocno zobaczywszy tak uśmiechniętą i miłą istotę.
Gdy siedzący na kanapie mężczyzna mierzył przybyłego dość ciekawemi oczyma, porucznik tymczasem mu go przedstawiał. —
— Oto, proszę pana Naczelnika, majster Maciéj Kuźma, bardzo porządny i uczciwy człowiek, o którym panu Radcy miałem honor wspominać...
Porucznik dawał mu na przemiany ten tytuł Naczelnika i Radcy, którym ozdobiano zwykle wszystkich wyższych urzędników w Warszawie.
Przyjemny naczelnik nie odpowiedział tak rychło, zajęty był bowiem wydobywaniem resztek obiadu z dosyć jeszcze białych ząbków.
— A wieszże mój kochany o swoich obowiązkach? zapytał w końcu po chwili milczenia. —
— Nie, proszę pana, ja nic jeszcze nie wiem prócz tego, że mam być szpiegiem!
Naczelnik aż się rzucił z kanapki.
— Moja duszo, moje serce, kochany człowiecze głupi jesteś jak but. Co to jest szpieg? to jest wyraz przez nieprzyjaciół porządku wymyślony na pogardę! I Wać Pan, i ja, i wszyscy uczciwi ludzie jesteśmy obowiązani służyć naszemu Królowi i krajowi, strzedz i pilnować, aby w nim był porządek i bezpieczeństwo; ludzie źli podbechtani przez zagranicznych burzycieli, chcieliby zamącić spokój, aby w mętnéj wodzie ryby łowić. Cóż to jest złego, pytam się, stać na straży i dawać znać o pożarze? he?
Porucznik, który czuł się obowiązanym coś dodać od siebie, rzekł poważnie:
— A widzisz asan, co ja mówiłem.
Naczelnik udobruchał się po chwili:
— Instrukcyą szczegółową, moja duszeczko, będzie ci dawał ten oto porucznik. Wypadnie ci mieć oko szczególniéj na czeladź rzemieślniczą i dobrze ją poznać. Szkoda że asan, mój drogi panie Macieju, nie masz tam stosunków z rzeźnikami na Pradze, bo na nich najwięcéj baczność zwracać potrzeba, to hałastra niebezpieczna i zuchwała. Nie potrzebuję cię przestrzegać, moja duszo, że chcąc coś wiedzieć, musisz naturalnie często sam coś gorętszego przebąknąć, bez tego nic. Różne są okoliczności, ludzie źli czasem udają spokojnych aby rząd oszukać; może się trafić że trzeba będzie zrobić jaką awanturę ażeby lepiéj ich poznać. Jeżeliby tam w zamieszaniu i ciebie mój kochany przychwycili, potrzebujesz mieć jakieś świadectwo coby cię obroniło. — Da ci się tu z kancelaryi kartkę z pieczątką którą w potrzebie pokazać możesz policyantom. To już tam porucznik o tych rzeczach będzie pamiętać, a gdy znajdziesz co donieść, on poinformuje gdzie i jakim porządkiem. —
Rzecz zdawała się skończona, porucznik wskazał Maciejowi drugie drzwi idące do kancelaryj, popchnął go tam, a sam został z naczelnikiem.
Chwilę milczeli oba, aż Radca się odezwał:
— Coś mu nie bystro z oczów patrzy, podobno nie wiele z niego będzie korzyści!
— Przepraszani pana Radcę, ale to w każdym stanie, rzekł porucznik, rozmaici ludzie są potrzebni, tylko wiedzieć jak ich użyć. To człek stateczny, biedą zmuszony i dla tego dobry że go się nikt obawiać nie będzie, a już ja nim tak pokieruję że z niego zrobimy ajenta co się zowie.
— A no zobaczym, da się to widzieć, rzekł naczelnik. —
Porucznik mimo skończonej na pozór rozmowy stał ciągle, a Radca milczeniem swem dawał mu do zrozumienia że mógłby sobie pójść precz.
Tamten jakoś tego nie rozumiał, nakoniec porucznik odważył się przebąknąć:
— Proszę, pana naczelnika, co się tycze gratyfikacyj?
— Co się tycze gratyfikacyj — odparł powoli naczelnik, daje się to tam różnie wedle tego jaką rybę ułowicie, a któż to wie jeszcze czy szczupak czy płotka?
— Już proszę pana naczelnika spuścić się na mnie że człowiek będzie przydatny.
— No, no, wypłacą ci tam dwieście złotych (tu zniżył głos naczelnik) tak jak zwyczajnie, wytrąciwszy na koszta kancelaryj....
Porucznik spuścił głowę smutnie i spytał cicho:
— Jakże proszę pana naczelnika?
— Waćpan tam już wiesz.
— Ale jeżeli wolno zanieść pokorną prośbę słowo honoru, panie Radco, że kawałka chleba w domu nie mam....
Na słowo honoru uśmiechnął się naczelnik szydersko i odpowiedział:
— Sameś sobie winien, nie statkujesz.... ale dość, waćpan wiesz że nie może być inaczéj. Sto złotych weźmiesz do rąk a pokwitujesz z dwóchset, i sza! To mówiąc zadzwonił, wszedł żywo kulawy mężczyzna z piórem za uchem w wice mundurku. Naczelnik mu coś poszeptał, i z nim razem odprawił porucznika żegnając go:
— Idź, idź, moja duszeczko, a statkuj i bądź uczciwy....
Po upływie krótkiego czasu porucznik i Maciéj Kuźma wyszli oba z domu przy Długiéj ulicy, a stolarz przybity i upokorzony nie mogąc zaraz pójść wyspowiadać się pod figurę Matki Boskiéj poleciał do domu czując jakby go kto gonił, myśląc że cały świat wie o jego sromocie.
Porucznik trzymał w ręku owych trzydzieści srebrników za które szprzedał duszę ludzką a w sumieniu jego stwardniałém nie odezwała się nawet na chwilę zgryzota, klął po cichu tego pana naczelnika który go tak grzecznie i słodko na sto złotych okradł, klął kancelistę który z pozostałych stu, jeszcze mu dziesięć przy wypłacie oderwał.
Dziewiędziesiąt pozostałych paliły rękę nałogowego pijaka. Wprawdzie miał on po szynkach, gdzie się jego obowiązków domyślano, i kredyt i daremny wódki kieliszek, ale to nie starczyło upadłemu rozpustnikowi który łaknął przysmaków czując choć grosz w kieszeni.
W duszy jego odbywała się walka straszliwa. Miłość rodzicielska, jedyne uczucie, które jak iskra w popiołach tych się uchowało, mówiło mu, nakazywało, aby grosz ten zanieść dla Julka który się podwójną pracą dla utrzymania i nauki zabijał. Nałóg pędził go do szynku. Znał siebie dobrze porucznik i wiedział że raz tam zaszedłszy nie wyjdzie aż ostatni szeląg przepije, obawiał się sam siebie. Chciałby był spotkać co najprędzéj syna aby mu oddać te pieniądze bo puściwszy się w drogę do domu czuł że przed pierwszą winiarnią pokusie ulegnie. W téj upadłéj istocie było jeszcze coś co ją do świata wiązało, kochał syna i dla niego jednego do ofiary z siebie był zdolnym. Począł myśleć gdzieby go mógł znaleść i zwrócił się przez Bielańską chcąc go szukać przy Akademij, około któréj czasem go w téj godzinie znajdował. Myślał nawet wziąć dorożkę aby tém pewniéj do miejsca dojechać, ale dorożki na birży nie znalazł. Poszedł więc pieszo.
O kilka kroków przed nim szły dwie kobiety niosące ciężki kosz bielizny. Idąc za niemi porucznik usłyszał głos który go wielce zadziwił; zdało mu się, że to był głos jego żony, ale cóżby tu robiła po nocy i z tym ciężarem? zbliżył się. Przywykły do podsłuchów z kilku słów się przekonał że kobiety wracały od magla, że jedną z nich była w istocie żona jego, a drugą służąca. Tknęło go to dziwnie gdyż kosz ten zawierał daleko więcéj bielizny niżeli jéj było w całym domu. Ta wyprawa wieczorna zaczęła go niepokoić, różne myśli przechodziły mu po głowie, na ostatek gdy dochodzili do zawrotu porucznik nie mogąc wytrzymać wybiegł naprzód i grzmiącém
— Stój! zatrzymał żonę. —
Kobieta tak się ulękła że jéj z rąk kosz się wysunął i część bielizny wysypała się na ziemię.
— Łapię cię na uczynku! zawołał. Co to jest? gdzie idziecie? jaka to bielizna? gadaj mi zaraz lub....
Kobieta wczoraj tak odważna dziś zdawała się struchlałą, chociaż sumienie nic jéj wyrzucać nie mogło. Od porucznika mało można było wydobyć na potrzeby domu i dzieci, biedna żona pracowała ukradkiem aby mieć grosz na wychowanie syna i córki. Taiła się z tém, bo wiedziała że mąż albo by jéj nic już nie dawał lub i to jeszcze co miała wydrzećby albo wykraść potrafił. Odkrycie jéj lichego zarobku przeraziło ją, długo stała milcząca potem zaczęła się tłumaczyć jąkając niezgrabnie, plącząc w odpowiedziach i utrzymując że choréj sąsiadce odnosiła robotę za co tamta jéj tam coś uszyć czy odrobić miała. —
Trudno zrozumieć dla czego porucznik tą razą ani był natarczywym ani nadto domyślnym, wysłuchał wszystkiego, pokiwał głową i rzekł zbliżając się do żony:
— Ten Julek to się zamęczy, i uczyć siebie i jeszcze zarabiać, a to młode, oh, dodał, trochę tam dostałem pieniędzy, ale żebyś mi całe oddała Julkowi! słyszysz? bo on najwięcéj potrzebuje, przysiążże mi....
Kobieta któréj się to wszystko jakby snem szczęśliwym wydawało, poruszona mruczała wszystkie zaklęcia jakie umiała wyciągając ręce ku porucznikowi.
Ale gdy przyszło wyrwać mu ten grosz na nowo rozpoczęła się walka w jego duszy. Chciał naprzód oddać wszystko, potem zachował dla siebie jednego rubla papierowego i pół rubelka drobnemi, potem zażądał trzech rubli, potem zachował trzydzieści złotych aż żona postrzegłszy to wahanie gwałtem prawie wychwyciła mu cztery papierki trzyrublowe chowając je co najprędzéj. Mąż z razu chciał walczyć ale się upamiętał i krzyknął tylko:
— Oddajże w ręce Julkowi, słyszysz!
Kobieta już nic nie odpowiadając pochwyciła za kosz i nie patrząc co się z nim dzieje dawszy znak Kachnie pospieszyła do domu. —
Porucznik stał długo jak wryty na trotoarze, kwaśny był i zły że mu nie pozostało więcéj nad dziesięć złotych. Co robić z dziesięcioma złotami gdy się miało projekta tak świetne na wieczerzę w porządnéj restauracyj? Oblizywał się na myśl jedzenia kapłona i polania go dobrą maderą, na to już teraz wystarczyć nie mogło; przeklinając żonę, bo ją był zwykł o wszystko obwiniać, poszedł powoli z postanowieniem wstrzymania się od jadła ale uczęstowania obficie dobrem winem.
Uczyniwszy postanowienie utraktowania się porucznik rozrachowywał jeszcze jakby się za te złotych dziesięć mógł najmocniéj upić. Czuł bowiem że tą razą żona wymówek mu srogich czynić nie będzie. Pierwotna myśl napicia się wina ustąpiła daleko praktyczniejszéj skosztowania wódek i likworów u Lipkaua. Od dawna bowiem porucznik przekonał się że wina są to romanse, a rzeczywistością wódka.
Szybkim krokiem zawrócił się nazad, przebiegł część Długiéj ulicy i wpadł na Miodową. Stacya u Lipkaua, naprzeciw Trybunału Apellacyjnego znaną jest wszystkim co kiedykolwiek u bram świątyni sprawiedliwości, wyczekiwać musieli naznaczonéj godziny. Obiór tego miejsca dowodzi trafnego instynktu przedsiębiorcy, ale nawet w godzinach w których sądy i kancelarye bywają zamknięte Lipkau ma swych wiernych zwolenników, i ustaloną reputacyą. Porucznik znalazł tu jeszcze kilkanaście osób wieczerzających, a że po większéj części byli to porządniejsi ludzie, jakoś mu się wstyd zrobiło o téj porze pić tak wódkę samą. Kazał sobie coś podać a tym czasem pod różnemi pozorami zręcznie dochodził do bufetu i coraz z innéj flaszki żądał kieliszka. W jednéj z tych przechadzek od stolika do flaszek uderzyła go fizjonomija starego człowieka w skromném ubraniu, który coś jadł na boku i pilnie mu się przypatrywał. Jak to się często po długich latach niewidzenia zdarza, porucznik czuł że gdzieś tego człowieka widział a przypomnieć go sobie nie mógł. Widocznie także ów jegomość nie był pewien czy ma przed sobą znajomego ale bacznie za nim chodził oczyma.
— Co u djabła, Presler czy nie? odezwał się wreście głos od stoliczka.
— Dalibóg to ja! rzekł odwracając się porucznik. Pan pułkownik?
— A ty co tu robisz? byłem pewny że już gdzieś od dwudziestu lat gnijesz w ziemi.
— A! jeszcze nie, rzekł z wielką pokorą i jakby zawstydzony porucznik Presler. Dawno mnie już djabli wziąść byli powinni, ale wolą męczyć żywego.
— No, coż się z tobą dzieje? Od czasu jak cię wypędzili z wojska coś robił?
— A co? panie pułkowniku biedem jadł a bieda mnie jadła. Jako żywo niesprawiedliwie przegnali mnie z pułku a potem już nigdzie człek miejsca zagrzać nie mógł. Zabawiałem się różnym przemysłem, handelkami, i ot tak, ot tak, życie się przeciułało. Jeszcze na dobitkę trzeba się było człowiekowi ożenić, a baba sekutnica i dwoje dzieci na karku.
Stary człowiek którego Presler nazywał pułkownikiem poglądał na niego z politowaniem, milczał, długo myślał, z pod oka mu się przyglądał i rzekł ciszéj:
— Hem, toś pewnie musztry i exercerunku musiał zupełnie zapomnieć?
Tych kilka wyrazów dziwne na nim zrobiły wrażenie, przed chwilą był jeszcze w duszy starym żołnierzem, dwuznaczne te słowa przypomniały mu że został szpiegiem. Poczuł w nich jakąś woń podejrzaną i szybko odpowiedział:
— Ale nie, panie pułkowniku, człek co raz się w wojsku nauczył tego nigdy nie zapomina.
— Aleć to już dawno! rzekł pułkownik.
— Przecie gdyby dziś potrzeba było, dodał tajemniczo Presler, jeszczeby się z karabinem i bagnetem dało rady.
Nic na to nie odpowiedział pułkownik ale się zadumał, potem nagle spytał Preslera, czy nie zechce się czego napić, poczęstował go i wstając od stolika jakby od niechcenia zagadnął o mieszkanie.
Exporucznik (który w istocie był tylko sierżantem) troszkę się zmieszał.
— Eh! to ja tam stoję gdzieś w dziurze, gdzieby tam mnie kto szukał. — Niech tylko raczy pułkownik powiedzieć gdzie stoi a będę na jego rozkazy. —
— Dopytasz się mnie w hotelu Saskim, rzekł i wyszedł żywo.
Rzucone pytanie, przypomnienie charakteru pułkownika i rozgłośnéj jego sławy patrjoty obudziły w Preslerze instynkt badawczy; pomyślał że może mu się nadarzyć gratka wyszpiegowania tą razą czegoś ważniejszego niż między czeladzią rzemieślniczą. Z chciwością dzikiego zwierza zapomniawszy nawet o pijackich swych projektach wypuścił pułkownika przodem i wymknął się zaraz za nim śledząc jego kroki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.