Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 146.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dwu blisko godzinach zarysował się wysoko, wprost nad ich głowami, wąski różowy, lśniący pasek. To świt zarumienił kontur szczytu.
Wesoły taraskończyk, z natury wróg ciemności, odzyskał zaraz humor i zaintonował na całe gardło:

Grand souleu de la Provenco
Gai compaire don mistrau

Uczuł nagłe szarpnięcie liny z przodu i z tyłu i to spowodowało nagłe umilknięcie.
— Cicho! — powiedział mu gestem Inebnit, pokazując laską straszliwe, zwieszone pionowo nad ich głowami, zwały luźnych bloków lodowych. Można było stąd gdzie stali widzieć, że głazy chwieją się na podstawach i lada drgnienie powietrza może naruszyć ich wątłą równowagę. Nie byłoby w takim razie nawet o tem mowy, by się udało odnaleźć ich zwłoki. Ale sprytny Tartarin wiedział co o tem wszystkiem sądzić, przeto na dowód, iż nie da się okpić, jeszcze donośniejszym głosem skończył strofę:

Tu qu escoules la Duranco
Commo un flat de vin de Crau.

Przekonani, że oszalał do reszty, przewodnicy pociągnęli go jak można najprędzej w bok i zatoczyli ogromne koło, by zejść z linji wiszących nad nimi lawin lodowych.
Ale wpadli z deszczu pod rynnę, bo nagle rozwarła się przed nimi szeroka szczelina, którą wschodzące słońce oblało złoto-zielonym blaskiem. Lód był spoisty, prześwietlający, a sięgał kilkadziesiąt pewnie metrów w głąb. Była pokryta skorupą, zwaną technicznie „most śniegowy“, utworzony ze zmarzłego śniegu. Zaledwo stąpił na tę skorupę przewodnik czołowy, chcąc spróbować czy go utrzyma, załamał się z trzaskiem cały most, buchnęły w górę białe tumany, Inebnit i Tartarin wpadli w rozpa-