Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 140.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przywrócić go do równowagi i zwrócić mu uwagę na niebezpieczeństwa podróży, oraz niezbędną konieczność dotarcia przed zmierzchem do schroniska, z uwagi na rozpadliny, mróz i lawiny.
Wskazywali mu laskami prostopadle ściany luźnego lodu, ruchome mury, pochylone ku spadkowi góry, migotające bielą i purpurą na skraju horyzontu.
Ale Tartarin drwił sobie z wszystkiego.
— Ha... ha... ha... gwizdam na rozpadliny! Kpię sobie z lawin... ha, ha, ha!...
Wybuchał śmiechem, mrugał oczyma, dawał im przyjacielskie szturchańce między żebra, by dać poznać swym szanownym opiekunom, że wziął ich tylko od parady, że nie da się brać na kawał i zna dobrze maszynerję tego teatru.
Rozweselili się wkońcu sami, słuchali z przyjemnością taraskońskich piosenek, a gdy przystanęli, by dać się wydychać swemu pupilowi, zaczynali nucić i... hukać na sposób szwajcarski, przyciszając jeno trochę głos z obawy przed lawiną. Potem brali go znowu pod pachy i ruszali raźno, gdyż czas płynął szybko. Zbliżał się wieczór, odczuwali to po wzrastającym ciągle chłodzie, a także dostrzegali zmianę wielką w naświetleniu i ubarwieniu wszystkich ukształtowań terenu. Choćby niebo było zasnute chmurami, śnieg wyżynny i lodowcowe granie posiadają zawsze barwną iryzację przez cały dzień, ale z zapadającą ciemnością wszystko szybko blednie, szarzeje, nabiera tonu ołowianego, widziadlanego i patrzącemu przychodzą na myśl krajobrazy księżycowe. Wokół siność trupia, cisza, milczenie i bezruch zupełny, smutek i zniechęcenie opadają widza. Odczuł to zaraz Tartarin, zgasła jego werwa, a gdy rozległ się gdzieś w dali krzykliwy głos przepiórki skalnej, utracił zgoła otuchę, uczepił się ramienia przewodnika