Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 043.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oszalała. Niesposób też było zorjentować się wzrokiem, z powodu gęstej mgły, zakrywającej wszystko w odległości dziesięciu kroków. Mgła ta, od chwili stała się w dodatku zimną, skały zabieliły się od śniegu, powierzchnia ich nawet okryła się cienką warstewką lodu, co wszystko razem wzięte bardzo utrudniało drogę.
Nagle zatrzymał się, spostrzegłszy biały pas ziemi przed sobą. Przyszło mu na myśl, że doszedł w strefę śniegu, a przeto winien pomyśleć o ochronie wzroku. Dobył niezwłocznie puzderko z okularami i troskliwie zasadził na oczy szkła bombiaste. Była to chwila uroczysta, Tartarin odczuł wzruszenie i fala dumy zalała jego serce. Wydało mu się, że jednym zamachem wzniósł się co najmniej o tysiąc metrów wzwyż, ku odległym szczytom i wielkim niebezpieczeństwom zdążając.
Odtąd posuwał się z większą jeszcze ostrożnością, myśląc ciągle o rozpadlinach, szczelinach, roturach, kominach i innych rzeczach, wyczytanych w książkach, a zarazem klął co wlazło ludzi z gospody, którzy mu radzili iść prosto przed siebie, bez przewodnika.
A może pomylił się i idzie na inną górę? Podróż trwała już więcej niż sześć godzin, a Rigi nie wymagała więcej niż trzech godzin drogi. Dął teraz straszny wichr zimny, miotając coraz gęstszym śniegiem, mgła się zbijała w coraz to większe kłęby i zaczął na dobre padać mrok.
Czyż tutaj ma spędzić noc? Gdzież znajdzie szałas, grotę bodaj, czy rozpadlinę, by go osłoniła od chłodu i deszczu? Właśnie w chwili, kiedy nie na żarty popadać zaczął w rozpacz, zobaczył na nagiej płaszczyźnie skalnej coś w rodzaju wielkiej