Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/471

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak, zacny królu, wołałeś do Nieba,
To był twój pacierz. Ze słowy takiemi,
Kornie klęknąwszy, jak syn najżyczliwszy,
Dałeś całunek macierzystej ziemi;
Potem, świątynie Pańskie nawiedziwszy,
Na grzbiet rumaka poskoczyłeś raźno,
Co stojąc tętni w swe kopyta chyże,
Przeżuwa, brzęcząc swą tręzlą żelazną,
I parska w nozdrza, i uszami strzyże.


XXIII.

I poniósł pana — znał się na swej chwale,
Czuł kogo niesie, iskry miał na oku,
I piękną głowę podnosił zuchwale,
I w pełnym ognia sadził się podskoku.
Ciebie natenczas, pożądany panie,
Otoczył orszak wybrany na sejmie;
Słyszałeś zewsząd życzliwe wołanie,
A sameś wszystkich pozdrawiał uprzejmie.
Widna życzliwość na pańskiej osobie,
Słowem i wzrokiem radowała z dali.
I tak w oznakach serdecznych ku sobie
Wciążeście długą podróż odbywali.


XXIV.

Zaledwoś przebył skaliste Karpaty
I wszedłeś w pola — już gońcem po przedzie
Wieść pożądaną, że monarcha jedzie,
Po ziemi polskiej ogłosiły czaty.
I rakuszańskie nadzieje i plany
Ujrzano, jako dożyły swej straty;
Od dawna bowiem ten odgłos był znany,
Że ów zostanie panem nad Sarmaty
I w płaszcz szkarłatny będzie obleczony,
Kto pierwszy stanie na naszej granicy.
Tak mówił naród i obiedwie strony,
Tak poradzili sami przeciwnicy.