Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/448

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Póki nadzieje łechtały me zmysły,
Szedłem, gdzie losy pchnęły mię swą siłą;
Dziś złote widma pierzchnęły, rozprysły,
Niemasz nadzieje, to i żyć niemiło.
Cóż dłużej czekać? czy stępiały miecze?
Dla biednej piersi czyż topieli niema?
Starej miłości inak nie uleczę,
Kiedy nadzieja pierzchła przed oczyma.
Lecz wiarołomna! wara lżyć me prochy!
Nie czyń im krzywdy swojem urąganiem:
Choć przez cię zginął zapaleniec płochy,
I ty okrutna śladem pójdziesz za nim.
Gdy Kallirhoe na imię Bachowe
Była zabita ofiarnym bułatem,
Ten, za którego dała biedną głowę,
Nie był jej krewnym, ni siostrą, ni bratem,
Jeno kochankiem — choć wzgardzon boleśnie,
W swoich ofiarach nie oznaczał granic;
Sroga dziewica ujrzała zawcześnie
Jak wierne serce uważała za nic.
Przy trupie jego ofiara złowroga
Umiera z sercem przebitem żelazem.
Ja wcześnie umrę, lecz nie ciesz się, sroga!
Bośmy za jedno, i pomrzemy razem.
Gdy mię przeżyjesz, o biada ci, biada!
Będę cię dręczył z najmilszą rozkoszą:
Gdy zechcesz spocząć, moja mara blada
I dzikie widma ze snu cię wypłoszą;
Gdy czuwać będziesz, tuż przy tobie stanie
Szkielet kościsty, otoczony w ciemno;
Będę cię wzywał przez głośne wołanie,
I zaklnę ciebie, byś cierpiała ze mną.
Złorzeczyć będziesz, żem umarł przez ciebie,
Przeklniesz twe wdzięki, twą duszę skalaną,
Zadymisz piekłom ofiarę siarczaną,
By mego ducha przebłagać w Erebie.
Lecz zapozwana o haniebne zbrodnie,