Strona:Pod lipą.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozpaczy gromem, chyli się aż do stóp pułkownika i jęczy:
— Daj mi panie to zimne, dwunastoma kulami zranione ciało mego syna. Popatrz, jakie to było dziecko jeszcze małe, popatrz, jakie to było pacholę wątłe... widzisz, leży niedaleko, zimne, sztywne ciało mego syna... cóż ci po nim teraz?... Już go stopa cara przygniotła na zawsze, już on z pod niej nie dźwignie się, już on nie będzie bronił Ojczyzny swej przed niewolą i krzywdą...
Posnęła się na klęczkach o parę kroków dalej — jeszcze raz wyciąga ręce błagalne i szepce głosem łkaniem tłumionym:
— Już nic nie chcę, tylko bym mu grób rodzinny dała... bym go tam zanieść mogła, bym mu te piersi, przeszyte kulami okryła koszuliną białą... Męczyliście go tak srogo... pacholę młode, które ledwie mogło karabin w ręce udźwigać... i baliście się go?.. baliście się, iż on z pod stopy cara wyzwoli Litwę nieszczęsną? baliście się, że on kamienną tę stopę, gniotącą miliony dusz, złamać potrafi?... Oto już nie trwożycie się. Już syn mój nie dźwignie ręki do góry, by wam groził, już nie spojrzy na was okiem płonącym wzgardą, już nie rzuci wam słowa protestu...
Pan pułkownik Tinkow rzuca się gwałtownie:
— Wyprowadźcie tę kobietę!... wyrzućcie ją!... jak ona śmie gadać takie słowa...
Ale pani Pawłowiczowa patrzy w niego oczyma krwawymi i szepce:
— Pójdę!... tylko daj mi zimne ciało mego syna,