Strona:PL Zofia Rogoszówna - Dzieci pana majstra.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sad, co w skarbów swych ozdobie
stał pachnący, barwny, strojny,
teraz chylił się w żałobie,
jakby tknięty dłonią wojny.

Wszędzie szczerby, wszędzie rany:
tam prześwieca zdarta kora,
tu winograd podeptany,
tam się zwiesza gałąź chora.

W tem bezmyślnem spustoszeniu
tak się wszystko odmieniło,
że aż słońce w przerażeniu
chmurką sobie twarz zakryło.

A dzieciarnia objedzona,
ocierając czoła w pocie,
słodkim łupem objuczona,
myśli wreszcie o odwrocie.

Bo pan-brat im tak powiada:
— Gdy nas wróżka tu zastanie
to, choć sama się objada,
nam z pewnością sprawi lanie...