Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pani do ostatka, niepomni nawet głodów ni ran, krwawiących jeszcze.
— Już się nie ruszę, raczej wolę zdychać. — Ryknął jakiś buhaj, jakby wiernem echem wszystkich gromad. Jakoż całe dnie upłynęły, zanim wzięli się do jadła i picia i zanim, przychodząc nieco do sił, zaczęli się rozglądać po świecie.
Reks, obleciawszy ocalałych, powrócił do wilczycy srodze znękany.
— Czy to już wszyscy? — Przerażenie ściskało mu gardziel, ledwie łapał powietrze.
— Niema Kulasa i wilków. — Objaśniały owczarki.
— Wiedziałam, że zdradzą — zawarczała wilczyca. — Uciekli jeszcze przed wąwozami.
— Ale czy to już wszystkie stada? — Kłopotał się, nie mogąc wierzyć oczom.
— Reszta wymościła gnatami rozpadliny i te przeklęte bory.
— Byłoby lepiej, żeby była nie uszła ani jedna żywa noga.
— Nie martw się, jeszcze wyginiemy. — Dogryzały zuchwale owczarki.
— Już niedaleko, niedaleko. — Obiecywał stanowczo Reks.
— Czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilcy zjedzą. Zaskamlał urągliwie któryś i, zanim skończył, krwią spłynął pod kłami wilczycy, nauczyła go poszanowania.
— W której stronie zapadły na noc żórawie? — węszył i nasłuchiwał na wszystkie strony.
— Zaprowadzę cię do nich, aż mi w uszach wiercą ich krzyki.