Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zjawił się i Reks z nieodstępną już wilczycą.
— Naprzód. Naprzód! W drogę! — Wył rozkazująco.
Nie trzeba już było ponawiać nakazu, runęli w czarną gardziel wąwozu jak rzeka, przerywająca tamy, i, cisnąc się srodze a porykując, popłynęli niepowstrzymanym i wzbierającym burzliwie nurtem. Jeszcze któreś obejrzało się za siebie, któreś ryknęło w nagłej trwodze, któreś nawet zapragnęło się cofać, lecz gromady już wzięły pęd i, porwane ogólnym ruchem i spadzistością drogi, spływały w niziny coraz tłumniej i coraz prędzej.
W cieniach wyniosłych, dzikich skał rozegrzmiały tysiączne tętenty niby burza, od której chwiały się lasy na szczytach; po zboczach leciały kamienne lawiny, a spłoszone ptactwo z krzykiem uciekało.
Wąwóz miejscami zarzucony był rumowiskiem zwietrzałych kamieni i stertami połamanych, spróchniałych drzew, przecięty potokami; niekiedy głębokie rozpadliny kładły się wpoprzek; niekiedy musieli przepływać głębokie dolinki, zalane wodą i podobne do zielonych mich drążonych w skałach; niekiedy zaś wąwóz przemieniał się w ciasną i mroczną gardziel, gdzie o skaliste, chropawe ściany krwawiono sobie boki i obtrącano rogi. I nie opowiedzieć tych przeszkód, jakie zwalczali w posępnem a zaciętem milczeniu. Ale ponosiło ich szaleństwo, nie dające pojąć ni odczuć grozy tego pochodu. Byli już jakby skamieniali na wszelkie cierpienia: miażdżyły ich spadające skały, topiły zdradzieckie wody, pochłaniały przepaście, nękały ciągłe głody, zabijał nadmierny trud. A kto padł, tego roznosiły kopyta tysięcy; kto na chwilę