Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I w takim gnoju nas trzymają, pod gołem niebem.
— Gdzie to mamy znowu wędrować? Szukać wiatru w polu!
— Wszędzie wiatr w ślepia wieje! Wszędzie psi boso chodzą! — Huczały wyrzekania.
Reks, zniecierpliwiony do ostatka, ponowił rozkazy ruszania naprzód.
— Wodzą się za łby. Wyrzekają i ani chcą słuchać o wyruszeniu. — Meldowały owczarki.
— Dlaczego? Płakali na noc — jest dzień; tęsknili za słońcem — świeci; narzekali na zimno — niezgorzej grzeje; cierpieli głód — tam się nasycą. I nie chcą się ruszać?
— Właśnie teraz to wszystko im się nie podoba! Któż pojmie ten motłoch. — Odwarknął Kulas.
— Manili nas nocą, a teraz manią dniem. Nie wierzcie psu, nie słuchajcie. Sami sobie damy radę, nie potrzeba nam psich rządów. Chcą nas do reszty wytracić! — podniosły się z różnych stron przeciągłe ryki wołów.
— Trzeba to bydło nauczyć rozumu — zaskowyczał Kulas przez rozdygotane kły.
— Naucz ich! Najwyższa pora, bo ja nie wiem już co robić. — Odwarknął Reks, zapatrzony w skłębione stada. Rozpacz nim miotała, rozpacz bezsilności, gdyż niepodobna było nikomu trafić do rozsądku. Obozowisko stało się nieustającym wiecem rozjuszonych i ogłupionych bydląt. Wszystkie głosy pomieszanych stad wrzały bełkotliwie i chaotycznie, przewalając się od brzega do brzega obozowiska.