Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ta wschodu — znowu wiedział dokąd poprowadzi gromady.
Naraz w niedojrzanych wysokościach zaszumiało tysiące skrzydeł, i rozdzwonił się klangor żórawi — znaczyły się w bladych świtaniach ledwie szarzejącemi kluczami. Krzyk spływał coraz niżej i potężniej, aż rozbudziwszy stada, porwał się znowu wgórę i popłynął w stronę dalekiego jeszcze słońca.
Zawyły wraz wilki, a reszta jęła się ciężko podnosić.
Kulas zjawił się wielce roztrzęsiony zdumieniem.
— Żórawie. To i dzień się wnet zrobi.
— Mówiłem! Oszaleją na widok słońca — zawarczał Reks, wydając hasło pochodu. Ale jakoś nikomu nie spieszyło się w drogę. Rozglądali się po niebie i ziemi ogłupiałemi, przerażonemi ślepiami, zupełnie jeszcze nie pojmując tej cudownej przemiany. Bolały ich gnaty, głód doskwierał, a śmiertelne znużenie tak wyczerpało im wszelkie siły, że nie potrafili odczuć własnego zbawienia. A kiedy już resztki mgieł obwisły białemi strzępami po krzakach i szary dzień zajrzał w ślepia — oglądali się ze zdumieniem, jakby wyzbyci pamięci dawnych swoich postaci. Cofali się jedni przed drugiemi, niby przed niepojętemi zjawami. A przytem wyglądali strasznie: skóry wisiały na nich podartemi łachmanami; utytłani w błocie po grzbiety, pełni ran, wrzodów i gnoju, dawali z siebie obraz obmierzłej, zaledwie poruszającej się padliny. I całe obozowisko pokazywało się jednem morzem smrodliwego błota, rozbijanego ustawicznie tysiącami nóg. Podnosili się niechętnie, z jękiem głuchej rozpaczy