Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leciały ku niemu westchnienia. Krew buchała do łbów, szaleństwem błyskały ślepia. Stawał się jedynym zbawcą, wskazanym przez rozpacz, i jedyną, ostatnią nadzieją, — że wreszcie dojrzały go jakieś utęsknione oczy i wskazały drugim.
— Tam jest! Przed nami! Widzicie! Wskazuje ręką drogę!..
Wszyscy go wraz zobaczyli: olbrzymi majak znaczył się w mgłach tak, jak go pożądały serca.
— Za nim! Niech wiedzie! Prowadź nas! Ratuj! Wybaw! Za nim!
Targnął się ryk podobny grzmotom, i wszystkie gromady runęły za tym majakiem.
Pozostał tylko Reks z najbliższymi, nie pojmując co się stało.
— Powrócą — uspokajał Kulas — polecieli szukać słońca. Alboż bydło wie co robi?
— I znowu namarnują się bez liczby.
— Zostanie jeszcze tyle, że starczy dla nas.
— Nie szczekaj głupstw! Bardzo mi ich żal. A do szczęścia jeszcze daleko…
— Litość jest cnotą niewolników. Przez głupią litość giną królowie i królestwa.
— Wilcze zasady! Kłami zapanujesz nad światem, ale go nie utrzymasz.
— Słuchajże, królu niewolników, ja nie chcę panować, ja chcę tylko żyć dla siebie… żyć wolny!… I spierali się dalej, a tymczasem oszalałe gromady rwały ze wszystkich sił za Niemową. Zdawali się go widzieć tuż przed sobą. Na szarem tle nocy majaczył olbrzymim zarysem — pędził na koniu, rozwiana