Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Reks milczał i zasnęli równocześnie. Obudziło ich przenikliwe zimno.
— A dnia jak nie było tak i niema! — zaskamlał Kulas, otrząsając się z lodowatych szronów.
— Przyjdzie! Rzekłem! — Odparł dumnie Reks i dał hasło do ruszania w drogę.
Stada ruszyły w dawno niewidzianym porządku i z radośnie wzmożoną energją.
— Jeszcze trzy odpoczynki — objaśniały psy. — Jeden, i jeden, i jeden!
Pierwszy etap posuwali się z pośpiechem, drugi z gorączką; trzeci pędzili owładnięci szaleństwem, ale dzień nie zajaśniał. Ciężkie przesłony mgieł nie rozdarły się ani na chwilę. Szara, nieprzenikniona ściana odgradzała ich ze wszystkich stron i zamykała od światła i słońca.
Szalały nagle rozbudzone nadzieje i duszę przysłaniały ciemnice rozpaczy. Zbrakło im naraz sił i woli do dalszej wędrówki, że walili się na ziemię dziesiątkami tysięcy — walili się jakby w objęcia miłosiernej śmierci, ale śmierć nie wybawiała; sen też nie chciał koić utrudzonych, a nawet odpoczynek nie dawał sił, ni zapomnienia. Więc, porwani szaleństwem nieszczęścia, pędzili w cały świat, gdzie nogi poniosły, dopóki starczyło tchu, popędzani głodem i strachem.
Ile im przeszło takich strasznych nocy i dni, któż wiedział? Jeno to stało się wszystkim wiadome, że nigdzie niema dnia, nigdzie niema słońca i nigdzie niema końca tej wiecznej nocy.
— Tylko człowiek może nas zbawić! — Zawyrokowały świnie na jakimś odpoczynku.