Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cone narkotycznemi wyziewami, stawało się z każdą chwilą cięższem.
Tullia zrzuciła z siebie płaszcz, usiadła na sofie i oparła głowę na jej poręczy. Otworzywszy oczy szeroko, wlepiła je w zasłonę, czekając niecierpliwie na wyrocznię.
Ale prorok nie ukazywał się.
Zamiast jego głosu, odezwała się słodka muzyka, nucąca tęskną pieśń eolską. Żałośnie zawodziły flety przy drżącym wtórze cytr, ciche, stłumione. Czasem syknęła piszczałka, jak gad podrażniony.
Tullia, wsłuchana w śpiew omdlewający, odurzona woniami, czuła, że jej powieki zsuwają się wolno na oczy. Tylko siłą woli pokonywała senność, która ją ogarniała.
Wtem rozległ się huk, podobny do oddalonego grzmotu. Łoskot powtórzył się, bliższy, mocniejszy, i równocześnie buchnął na ołtarzu szeroki, krwawy płomień.
Tullia drgnęła, astrolog uśmiechnął się.
Zasłona rozdarła się na dwoje i na jej tle szkarłatnem, jakby wyrosła z ognia, zarysowała się sylwetka wysokiego starca. Długa siwa broda spływała na białą suknię, sięgająca aż do stóp proroka. Jego ramiona okrywał płaszcz purpurowy, z pod którego wyglądała głowa węża z twarzą ludzką.
Aleksander z Abonuteichos, słynny wieszcz paflagoński, wyciągnął przed siebie ręce i wzniósł oczy do góry. Tullii, która zerwawszy się z sofy, patrzyła na niego przez mgły różowe, zdawało się,