Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tullia — nie ciągnęłyby śladami Aleksandra od lat kilkudziesięciu krocie wiernych.
— Będąc sam astrologiem, wiem najlepiej w co ludzie wierzą, najłatwiej zaś obałamucić mędrców, którym się zdaje, że wypalili w sobie wszelką zdolność do wierzenia.
Tullia milczała, chodząc ciągłe po pokoju. Nagle zatrzymała się przed astrologiem i wyrzekła:
— Udasz się natychmiast do Aleksandra z Abonuteichos i uprzedzisz go o mojem przybyciu.
— Wiedziałem, że tak rozkażesz — mruknął egipcyanin.
— Sąd moich czynności nie należy do ciebie — mówiła Tullia chłodno. — Uczyń, co rozkazuję.
Kiedy się astrolog oddalił, usunęła się na sofę i splótłszy ręce pod głową, utkwiła wzrok w suficie.
Nie wesołe były myśli, które wrzały pod jej czaszką, odbłyski ich bowiem chodziły ponuremi cieniami po jej twarzy. Pogardliwe usta drgały od czasu do czasu w kącikach.
Już drugi miesiąc odgrywała Tullia rolę „matrony drewnianego Rzymu“, pozbawiając się teatrów, cyrków i wesołych biesiad, a ten, dla którego ponosiła tyle ofiar, zdawał się nawet nie zauważyć jej przemiany. Zawsze uprzejmy, równy, ale obojętny, nie zdradził się Publiusz ani słowem, że bywa w jej domu w zamiarach małżeńskich. Spostrzegła tylko, że patrzy ciągle i słucha, przenosząc wzrok z niej na Mucyę i odwrotnie.
Uśmiechając się ustami, tłumiła w sobie niejednokrotnie gniew, który ją dławił. Gdyby mogła