Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tullia stanęła przed astrologiem, wpatrując się w niego niespokojnym wzrokiem. Była blada.
— Niepomyślne? — powtórzyła głosem drżącym.
— W gwiazdach nie widzę pochodni hymenu, o którą pytasz — odpowiedział uczony.
— Twoje gwiazdy kłamią — zawołała Tullia gwałtownie.
Astrolog wzruszył powtórnie ramionami.
— Jeżeli nie wierzysz mojej nauce — wyrzekł — udaj się do wróżbitów. Aleksander z Abonuteichos przybył do Rzymu i udziela porady za wysokie honoraryum.
— Ten głośny prorok paflagoński, teść senatora Mummiusza Silenny Rutiliona? — zapytała Tullia.
— Ten... głośny... prorok... paflagoński — mówił astrolog, oddzielając wyraz od wyrazu. — Potok złota płynie od rana do nocy do pałacu senatora, gdzie prorok zamieszkał.
Tullia chodziła po pokoju szybkim krokiem, przeprowadzana szyderskiem spojrzeniem Egipcyanina.
— Jego boski wąż, jego Glykon zna wszystkie tajemnice nieba, ziemi i serc ludzkich — drwił astrolog, gładząc długą brodę — i nie omylił się podobno dotąd ani razu, chociaż retor Lucyan twierdzi, że nie wąż odpowiada na zapytania, lecz sługa proroka, ukryty za jego plecami. Owa głowa węża, wyglądająca z pod płaszcza Aleksandra, ma być przyrządem z papieru, poruszanym za pomocą ukrytych nici.
— Gdyby tak było, jak mówisz — odezwała się