Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyżej w jednem z okien wyrosłego w głębi jak z pod ziemi pałacu, parę ognistych, fosforycznie czarnych oczu — nic, tylko tych dwoje wlepionych we mnie uparcie oczu. Dreszcz, który mimowoli przebiegł mnie zimnym prądem, wydrożył ze snu. Obudziłem się z niezatartą pamięcią cudownych rysów pani Laskarys.
Odtąd niemal co noc widziałem tę samą zjawę. Marta uśmiecha się zawsze zagadkowo, jak przez woal, zawsze po najlżejszem z mej strony usiłowaniu przybliżenia się, zwraca trwożliwie głowę ku oknom pałacu. A tam niezmiennie spotykam już wpite we mnie groźne oczy. Gdy wreszcie raz zdobywszy się na odwagę, wbrew jej rozpaczliwym gestom, podszedłem ku ławce, widmo z pałacu nabrało momentalnie wyraźnych kształtów; od gładkich, lśniących szyb oderwała się biała maska o fosforyzujących oczach i poprzez krzewy szkarpów poczęła szybko zbliżać się ku nam: była to trupio-blada twarz mężczyzny z gęstym, czarnym zarostem... Odepchnięty gwałtownie rękoma Marty, zatoczyłem się jak pijany i zacząłem spadać gdzieś w dół...
Tegoż dnia po południu pojawił się na grobie po raz pierwszy ptak...
Tak żyję już od trzech miesięcy między jawą cmentarza a snem i nie pragnę zmiany. Dobrze mi z tem, dziwnie dobrze. Przebywam w szczególnym zawieszeniu między życiem a śmiercią, zadumany pośrednik dwu światów. Godziny płyną mi teraz tak spokojnie, tak cicho mijają złote popołudnia. Słodką jest me-