Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyklęka na przyźbie, do szybki się przytula. O! są wszyscy: siostra i szwagier, braciszek mały i matka.
Uderza w okienko raz i drugi, ale nikt go nie uważa. Rozmawiają starsi o troskach codziennych, malec fujarkę urządza. On pierwszy coś słyszy, coś czuje.
— Cyt, ktoś stuka do szyby! — powiada.
Rozmowa ucicha na chwilę — wszyscy tam zwracają oczy i słuch.
— Et, ćmy biją się do światła ze dworu! — decyduje szwagier.
— A może ktoś nas podgląda, a tymczasem dobierają się do komory! — niespokojnie odzywa się siostra.
— Toby Kruczek szczekał! — uspokaja mąż.
— A może to kto z tamtej strony! — szepce matka i wzdycha, przypominając tych, co na nią tam czekają. — Może to mój stary już mnie woła. Moja pora nadchodzi!
Wzdycha znowu, i poczyna rachować swe lata, ale wtem wnuczek odzywa się w kołysce, więc bierze go do rąk, nagle rozpromieniona, cała zajęta tem nowem przywiązaniem i hodowankiem.
— Matko, to ja, Janek! — woła cień, wpatrzony w nią błagalnie, ale go nikt nie słyszy, nikt witać nie wychodzi.
Tylko Kruczek nie szczeka. Siedzi na przyźbie i patrzy na niego. Oczy jego błyszczą w ciemno-