Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drobinę swą przyciska do serca, drugą dziecko i siebie krzyżem osłania. Poszli — niemowlę kwilić poczyna. Cień już za mostkiem jest, kędy się płoty zaczynają — już doszedł kołowrotu i krzyża.
Czy to wiatr wrota rusza — zaskrzypiały, choć nikogo w nich nie widać, przemknęły się i znowu zawarły.
Dziwi się temu stary wartownik skulony u węgła narożnej chaty, i długi czas tam patrzy apatycznie — potem zasypia.
Już duch ulicą idzie, a przy każdej chacie pies na niego skomli żałośnie, tuląc się do ściany, cisnąc do izby.
— Czego się to psy niepokoją? — pyta, obzierając się, chłopak z gromady prowadzącej konie na nocleg.
Coś chodzi! — odpowiada tajemniczo drugi. Teraz się wszyscy obzierają, a jednocześnie ścisnąwszy piętami konie, pomykają chyżo, i czują na plecach dreszcz zimny — strachu.
A duch za nimi patrzy z żalem — koledzy to przecie jego, chciałby z nimi krzynę pobawić, pohasać — czego tak zmykają od niego? Rozpłynęli się w mroku, tylko tentent wskazuje, dokąd poszli — i piosenka, którą przodownik dla otuchy zaśpiewał.
Cień dalej idzie, skręca w podwórko dobrze znane. Tu życie zaczął i skończył — tutaj go przecie pamiętają, poznają pewnie.