Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Od płowych włosów aż do ogorzałéj szyi, stanęła cała w ogniu rumieńca. Zarazem odwróciła się prędko; skoczyła ku drzwiom. Już otwierała je, kiedy Ławicz, wstając ze stołka, zawołał:
— Proszę pani... panno Franciszko!
— A co?
Z ręką na klamce, odwróciła ku niemu twarz jeszcze nieostygłą, z nieśmiało podnoszącemi się z pod ciemnych brwi liliowemi oczyma.
Alboż on wiedział sam, co miał jéj do powiedzenia? Przez kilka sekund patrzali na siebie wprost, oko w oko.
— Ot tak. Nic! mnie tu smutno... więc chciałem, żeby pani dłużéj trochę pobyła...
Spojrzała po izdebce i wstrząsnęła głową na dowód niby pożałowania...
— Że smutno, to smutno...
— I ja... z biédy... w służbę pójść musiałem.
— Do kancelaryi? — zapytała.
Skinął twierdząco głową.
— Wujaszek mówił wczora...
Urwała i twarz za drzwi wpółotwarte schowała.
— Co wujaszek mówił?
— Że pan bardzo uczony... — odpowiedziała z za drzwi.
Ławicz uśmiechnął się dziwnie.
— To ja byłam bardzo ciekawa zobaczyć pana.