Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siła, aby z nimi posiedziała nieco i powieczerzała, przystojnie podziękowawszy, odeszła.
Zmrok, razem z drobnym deszczykiem, sypał się na ziemię i szare zasłony słał po całem powietrzu, ale Naścia, bynajmniej na posępność pogody i na chłód, który się od deszczyku rozchodził, nie uważając, na kamieniu przydrożnym, w gołem polu leżącym, z godzinę może przesiedziała. W jednej sukience będąc, chłodu przecie nie czuła, ani tej mokrości, która od grubej a zmoczonej kosy szła jej przez plecy. W poblizkości kamienia, na którym siedziała, kilka starych wierzb rosło, a w dziuplach ich puhacze hukać, lelaki zaś skomleć poczęły. Ona i tego nie słyszała, ani też może wiatru, który polem lecąc, wzdychał, szumiał, a pod niebem gnał stada obłoków ciemnych, jak łachmany żebracze poszarpanych. Z rękoma na kolanach opuszczonemi, siedziała na kamieniu i siedziała, myślała i myślała, aż jej od tego myślenia dwie fałdy przez policzki poszły, i marszczka, przerzynająca czoło, uczyniła się głęboką i boleścią serdeczną, a namysłem bezdennym napełnioną.
Od tego też dnia każdemu widnem było, że opanowało ją myślenie jakieś niepozbyte i ani na jeden moment od niej nie oddzielone, które wszakoż nie wydawało się frasobliwem ani boleść sprawiającem, ale owszem rozweseliło ją