Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wkrótce potem, po małym lesie, który wzgórze cmentarne obrastał, przechadzając się, usłyszałam kroki ludzkie, stąpające po mchach suchych i uschłych gałązkach, zobaczyłam też śród gęstych jałowców posuwające się powietrzem dwa wielkie krzaki paproci, różnemi ziołami leśnemi przeplecione. Paprocie były przez jesień pomalowane na gorące barwy bronzowe, cieliste i krwiste, odrzynały śród nich jaskrawo wielkie dzwonki liliowe i skabiozy białe. Olbrzymie bukiety te oburącz niosła para ludzi, całkowicie sobie nimi górne połowy ciała zasłaniając, i nie bez trudności przebijając się przez kolczastą i czarnymi paciorkami jagód osypaną gęstwinę jałowców.
Anastazya i pan Apolinary powitali mię uprzejmymi ukłonami. W jej oczach spostrzegłam blask niezwykły i wyraz szczęśliwego rozmarzenia; on, przeciwnie, zdawał się być na mój widok zmieszanym, czy zawstydzonym. Dziewczyna z żywością nadzwyczajną, z cale niezwykłą u niej szybkością mowy, zaszczebiotała:
— Calusieńki lasek obeszliśmy, bukiety te zbierając. Jeden na mogile babuni położę, a drugim sobie świetlicę przyozdobię. Słońce dziś tak wesoło świeci, że od tego blasku, nawet i w lesie, aż się oczy mrużą.