Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niach opierając w taki sposób, że widać było tylko oczy jej, srebrnemi i aż do dna przejrzystemi źrenicami kędyś daleko zapatrzone. Na czoło zaś, na ręce, na ramiona, opadały jej ciężkie, złote włosy. Była tak zamyślona, że choć kilka razy zawołałam na nią po imieniu, nie usłyszała, a gdy nakoniec usłyszała, tak przelękła się, że aż drgnęła.
— O, Jezu! Skądże się pani tu wzięła? Żywego ducha wprzód tu nie było!
Nie wydawała się wcale ucieszoną i uciechy nie udawała. Usta miała smutne i pręgę cienkiej zmarszczki na białem i kształtnem czole.
— I dobrze było? nieprawdaż? — zapytałam, tuż przy niej na kamieniu grobowym siadając.
Grzecznie usuwając się, abym wygodniej obok niej usiąść mogła, bez uśmiechu przecie odpowiedziała:
— Prawda! Milczącość tu panowała taka, że tylko duchy zmarłych z sobą szeptały...
I zaraz poprawiła się:
— Ja wiem, że to liście na drzewach szeleszczą, ale podczas wydaje mi się, że one różnymi głosami, różne słowa do siebie wymawiają... jakby duchy, z mogił wyleciawszy, w złotem powietrzu igrały...
Z plecami nieco przygarbionemi i rękoma