Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że cholera u nas i okolicami grasować poczęła, a deszcz bez żadnego ustanku wciąż chlapie i chlapie.
Jaśnie Wielmożnego Dziedzica najpokorniejszy
i najprzywiązańszy sługa
SZYMON TYCZKOWSKI.

List ten wzbudził w umyśle moim dwa pytania: 1-o czy godne głębokiej sympatji rodzicielskie afekta mego rządcy harmonizują z uczuciami, jakie ja sam mógłbym pielęgnować dla swojej nieruchomej i przez miejscowe władze uznanej własności ziemskiej? i 2-o czy nie należałoby skierować ku swej własnej osobie dochodów z eksploatacji moich instynktów filantropijnych, które przez parę dni stale obracałem na korzyść przedwcześnie osieroconego Soterka?... Przytem wyjazd z domu w czasie żniw?... Aj, do djabła!...
Około dziewiątej byłem już w numerze majorowej, którą powitałem następującym frazesem:
— Wiesz co, kochana przyjaciółko, — że odebrałem z domu bardzo złe wiadomości...
— Jezus... Marja! — westchnęła nerwowa osoba, z pośpiechem siadając na podartej kanapie.
— Deszcz pada od chwili mego wyjazdu...
— Ach, ja nieszczęśliwa!...
— Rządca zbił i wypędził mego pisarza...
— Patrzaj, serce... a to zbrodniarz!
— Cholera grasuje u mnie i w okolicach...
— Oj... oj... cicho... cicho! Boże, bądź miłościw... — jęknęła majorowa, pobożnie zamykając oczy.
Byłem pewny, że szlachetna przyjaciółka nie zechce już w bieżącym sezonie odwiedzić mego ubogiego domku; skończyłem więc połowę interesu i obecnie pozostawało mi tylko wyjednać urlop dla siebie.
— Pojmujesz, łaskawa pani — zacząłem na nowo — że w podobnych okolicznościach powrót mój do domu...