Strona:Martwe dusze.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kow. Nakoniec ten ostatni zdziwiony takiém osobliwém postępowaniem, zapytał:
— A cóż pan? czy jest u siebie, co?
— Gospodarz jest tutaj, rzekł klucznik.
— Ale gdzie? powtórzył Cziczików.
— Cóż to wy, ojcze ślepi, czy co? rzekł klucznik. — Eh! przecież gospodarz to ja!
Bohater nasz mimo woli cofnął się o kilka kroków i bacznie na niego popatrzał. Zdarzało się jemu rozmaitych w życiu widzieć ludzi, jakich my z czytelnikami pewno nie zobaczymy, ale takiego rodzaju jeszcze nie widział. Twarz jego nie przedstawiała nic osobliwego: była taką jak u wielu chudych staruszków; broda tylko bardzo naprzód wystawała, tak że musiał zakrywać ją za każdym razem mówiąc, żeby jéj nie opluć; małe jego oczki jeszcze nie zgasły i bystro biegały pod gęstemi i najerzonémi brwiami, jak myszy, gdy wysuną z ciemnych jam swoje ostre pyszczki, wystawią uszy i ruszają wąsami przyglądając się, czy — się gdzie nie zaczaił kot, albo téż psotnik chłopak, i wąchają powietrze. Godniejszym uwagi był jego ubiór. Żadnym sposobem nie można było dociec, z czego był sfabrykowany jego szlafrok, rękawy i poły do tego stopnia były zatłuszczone, że podobne były do skóry juchtowéj, z któréj się szyją bóty; z tyłu zamiast dwóch,