Strona:Martwe dusze.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nalia kucharz, który uczył się u Francuza, kota, obedrze go i poda na stół zamiast zająca.
— Fe! jakie ty nieprzyjemne rzeczy mówisz, duszko, rzekła żona Sobakiewicza.
— Cóż, duszeczko? u nich tak się praktykuje; ja temu nic nie winien, ale u nich tak się robi. Wszystko, co już jest niepotrzebne, co Akulka wyrzuca u nas, z przeproszeniem powiedziawszy, w pomyje, to oni to do zupy biorą — tak, do zupy! do zupy!
— Ty zawsze, duszko, przy obiedzie coś podobnego opowiadasz, rzekła znowu żona Sobakiewicza.
— Cóż, duszeczko moja? rzekł Sobakiewicz, żebym ja to sam robił... ale ja ci otwarcie, prosto w oczy powiem, że ja świństw takich jeść nie będę. Żaby, chociażbyś mi ją i cukrem oblepiła, to w usta nie włożę, ostryg także nie skosztuję: już ja wiem, do czego ostryga podobna. Weźcie baraniny, mówił on daléj, obracając się do Cziczikowa, to barani bok z kaszą! To nie te frykasy, co się przygotowują w pańskich kuchniach z baraniny, która już pięć albo sześć dni wisi u rzeźnika! Wszystko to wymyślili doktorzy Niemcy albo Francuzi; jabym ich za to wszystkich powywieszał! Wymyślili dyetę, leczyć głodem! Że u nich jakaś rzadko-koścista natura, to oni myślą, że