Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jestem pewny, że Matka Najśw. wyjedna nam wiele łask u Pana Jezusa uwzględniając ofiarę, jaką z siebie robią ci chorzy, co przedtem byli w Ambahiwuraku, a teraz tu do nas przychodzą. Oni ściągną błogosławieństwo Boże na całe schronisko. Niech Ojciec tylko pomyśli, czy to mała rzecz dla chorego zrobić 400 kilometrów pieszo przez góry i to nie pagórki, ale góry kilkudziesięcio–, a często i kilkusetmetrowe, po kamieniach rozpalonych afrykańskiem słońcem, nocując po największej części w wilgoci (rosa w nocy obfita) i trzęsąc się od zimna, bo kawał starego lamba nie zagrzeje wcale. Do mieszkań ludzie ich nie przyjmują z obawy zarażenia się trądem; cały posiłek to, co sobie wyżebrzą po drodze, a jeśli się im to nie uda, muszą się bez jedzenia cały dzień obchodzić. W jakim stanie ci nieszczęśliwi przychodzą, to sobie Ojciec i wystawić nie potrafi — zgłodniali, popuchnięci, pokrwawieni, zbrukani i obszarpani, pomęczeni tak, że przyszedłszy, położą się i trudno im się ruszać. Tutejsi trędowaci, których zastałem w Marana, z wilkiem zdziwieniem patrzą na nasze przywitanie kiedy partja nadejdzie, bo witamy się prawdziwie jak najbliżsi krewni. Ostatnia partja nadeszła pod wieczór. Wprowadziwszy ich do izby, zaraz kazałem jednemu z dawniej przybyłych rozpalić ognień, drugiego odkomenderowałem po wodę, a sam pobiegłem po ryż; poczem zaraz wziąłem się do owijania nóg tych biedaków mokrem płótnem. Kiedy trochę podjedli, zaczęliśmy naturalnie gwarzyć; po dwóch latach niewidzenia się nie brakło nam wcale wątku rozmowy; zapytaniom najrozmaitszym, przekazom od tych, którzy