Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drugiego garściami gradu, zlepiali go ile mogli w kule i walili się tem nawzajem; słowem przez kilka chwil mieli rozrywkę, a ja, patrząc na to, miałem i rozrywkę i miłe wspomnienie przeszłości.
Kiedyś pokazywałem chorym sanie na rysunku i starałem się im wytłumaczyć co to jest, ale naturalnie nie udawało się to, bo nie mają pojęcia o śniegu. Po gradzie, mówię im: wiecie co jest grad — jest to zmarznięta woda; odpowiadają: »rozumiemy«. Otóż taka sama zmarznięta woda, tylko nie w kulkach, a w gwiazdeczkach — to śnieg; tego śniegu spada tak wiele, jak tu spada wiele deszczu, a że zimno, więc on się nie topi i po nim jeżdżą wazaha saniami. Kiedy zapytałem, czy teraz rozumieją co to śnieg, odpowiedzieli że nie; musiałem zatem dać za wygranę, bo wszystkie tłumaczenia na nicby się nie przydały.
Powietrze tutaj po deszczu, a jeszcze więcej po gradzie, jest nieco odświeżone, to prawda, jednak nie może się porównać nawet z naszem letniem świeżem powietrzem, chociaż niby odświeżone przez deszcz albo grad, jednak czuć w nim skwar afrykańskiej pustyni.
Brak czasu bardzo mnie nagli, nim jednak skończę bazgraninę, powiem Ojcu jeszcze, że zupełnie niespodziewanie, a jeszcze bardziej niezasłużenie spotkał mnie zaszczyt, mianowicie: dostałem Liturgję wydaną przez P. X. Prałata Nojszewskiego, którą mi przysłał sam Przewielebny autor. Czytam ją wolnemi chwilami i bardzo mi się podoba; otwarcie Ojcu powiem, że gdyby to ode mnie zależało, tobym nietylko radził, ale nakazał poprostu, żeby każdy kapłan ex offo ją miał