Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie napisałem jednak Ojcu nigdy, o ile pamiętam, ile wycierpieć musi każdy dzieciak malgaski, dopóki sam chodzić dobrze i długo nie może, a mają te dzieciaki do cierpienia nawet i od parasoli, a to tak: matka nosi zwykle dzieciaka w lambie na plecach, to maleństwo nóżkami musi obejmować stan noszącej go matki, żeby nie wypadło, ale lamba dostaje mu zwykle do szyjki tylko. Matka nosi cały dzień dzieciaka tym sposobem, nachyla się, pracuje w ziemi i t. d., nie troszcząc się wcale, czy dziecku wygodnie, czy nie, czy go to męczy, czy nie. Często dziecko zaśnie, główka jego hojda się, jakby nie należąca do tułowia, słońce pada na tę główkę prostopadle, ale to wszystko wcale nie obchodzi idącą matkę, najmniejszej na to nie zwraca uwagi. Kiedy dzieciak płacze, to matka nosi go, jakby podskakując, niby to, żeby zabawić dziecko, a łatwo sobie Ojciec wyobrazi, co się dzieje z główką tego malutkiego, ale matka tego nie widzi i nie myśli wcale o tem. Podczas deszczu niejedna taka matka z dzieckiem na plecach roztworzy parasol i niby to chroni i siebie i dziecko od deszczu, ale jak? Jak struś w piasek, tak ona pod parasol głowę schowa i jeszcze przechyli parasol, nie poza dziecko, ale ponad niem, quasi dla lepszego uchronienia dzieciaka od ulewy, tymczasem wynik tego taki, że troskliwa rodzicielka niezbyt wiele dostanie wody na głowę, ale nieszczęśliwy jej potomek najpierw co krok, to dostaje szturchańca parasolem, a oprócz tego biegnie nań woda tyloma strujkami z pochylonego nad nim parasola, ile nad tem maleństwem jest drutów, czy rogów, do których