Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dnia 11 października dostałem się wreszcie do Fianarantsoa. Tu nowa tarapata, a raczej ciąg dalszy, bo były to resztki z podróży. W drodze nie mogłem się kilka razy rozzuwać, bo nie było gdzie i jak się położyć spać. Po etapach, w których pewno nie zamiatano odkąd te etapy istnieją, nazbierałem pcheł afrykańskich huk. W drodze nic nie czułem, bo nogi były mokre i ściśnięte obuwiem, ale we Fianarantsoa ledwo mogłem się rozzuć, tak nogi popuchły. Po niemałym wysiłku, zdjąwszy obuwie zobaczyłem, że prawie wszystkie palce zagnieżdżone sporo, a i w podeszwach było kilka tych gniazd. Wyjmować to wszystko igłą, to trzebaby jakie 3 lub 4 godziny nad tem przesiedzieć, więc scyzorykiem obciąłem wszędzie skórę, ostrugałem palce jak marchew i opłukawszy nogi, byłem wolny od tych nieproszonych gości, ale parę tygodni paradowałem w sandałach, bo o ozuciu się i mowy być nie mogło. Ta plaga coraz większe przybiera rozmiary.
Wrócił niedawno jeden z naszych Ojców z objazdu swoich posterunków i na rekreacji opowiadał nam takie zdarzenie: »Przybyłem — mówi on — do jednej wioski i zarz chciałem pójść do konfesjonału, zatrzymują mnie ludzie przed kościołem, mówiąc: nie wchodź Ojciec do kościoła, bo niema sposobu, kilku z nas ledwo weszło, zaraz tak nas pchły afrkańskie obsiadły, że musieliśmy uciekać; idź Ojciec do chaty, my tam wszyscy przyjdziemy przygotować się do spowiedzi, a tymczasem kilku ludzi kościół opali, bez tego niepodobna tam być ani na chwilę. »Opalić« to u nich znaczy: robią wiechy z suchej trawy, zapalają i, trzymając je palące się wiechy przy samej ziemi, przechodzą bardzo